Symulowane misje na Marsa coraz popularniejsze. “Ci pożal się Boże astronauci na niby”

W symulowanych wyprawach na Czerwoną Planetę wzięło udział już kilkaset osób. Te eksperymenty dowiodły, że w podróży kosmicznej zawieść może nie tylko technika, ale również „czynnik ludzki”
Symulowane misje na Marsa coraz popularniejsze. “Ci pożal się Boże astronauci na niby”

Jazda wojskową terenówką polny mi drogami po zboczach wulkanu Mauna Loa do marsjańskiego poligonu zwykle trwa nieco ponad pół godziny. Tym razem trwała całe trzy kwadranse, mimo że żołnierze pędzili z misją ratunkową. Zgubili się po drodze, a gdy wreszcie dotarli na miejsce, zastali bramę zamkniętą na kłódkę. Po drugiej stronie leżał porażony prądem człowiek. Wokół niego kręcili się klnący na czym świat stoi „astronauci” biorący udział w eksperymencie HI-SEAS prowadzonym przez NASA i Uniwersytet Hawajski. Celem eksperymentu było sprawdzenie, jak załoga da sobie radę w odosobnieniu, rozwiązując wszelkie problemy, które ewentualnie mogą się pojawić podczas załogowej misji na Marsa. Misja była zaplanowana na osiem miesięcy. Trwała cztery dni.

Załodze puściły nerwy. – Nie pamiętam dokładnie, co im powiedziałam, ale na pewno były tam brzydkie słowa – przyznaje Lisa Stojanovski, Australijka, która brała udział w niefortunnej misji. – Moi chłopcy znają tę górę jak własną kieszeń, często ratują turystów w klapkach. I mają surowo przykazane, żeby nie drażnić tych pożal się Boże astronautów na niby – odgryzał się Gregory Fleming, dowódca garnizonu Pohakuloa, którego podwładni jako pierwsi dotarli z pomocą do bazy HI-SEAS. Porażony prądem nieszczęśnik został zabrany na noszach do szpitala w Hilo (odratowano go), reszta wróciła do bazy tylko po to, aby się spakować.

MARSJAŃSKIE SZCZURY PUSTYNI

To było w lutym tego roku. Cztery osoby wybrały osobliwy sposób spędzenia wakacji na Hawajach. Nie na plażach, nie z drinkiem w ręku, nie z kwiatami na szyi, ale w ciasnym pomieszczeniu na zboczach wulkanu na wysokości ok. 2500 metrów. Mieli udawać, że są na Czerwonej Planecie. – Nasz dowódca rozpoczął wyprawę cytując początek powieści „Marsjanin”: „Mamy całkowicie przesrane. To moja przemyślana opinia. Przesrane”. A później się uściskaliśmy – wspomina Michaela Musilova, astrobiolożka ze Słowacji.

Początkowe uniesienie nie trwało długo. Sprzęt i ludzie zawiedli w najbardziej spektakularny sposób. Gdyby to samo zdarzyło się podczas prawdziwego lotu na Czerwoną Planetę, poszkodowany człowiek nie przeżyłby, a zespół nie osiągnąłby celu. Wcześniej odbyło się w tym samym miejscu pięć misji. Uczestnicy pozostawali w zamknięciu od czterech miesięcy do jednego roku. Poddawani byli nieustannej inwigilacji – noszone na ciele czujniki mierzyły parametry pracy ich organizmów, analizowały ruch i sen, oni sami wypełniali kwestionariusze i prowadzili „dziennik wyprawy”, w którym opisywali samopoczucie i konflikty z innymi.

A o te nietrudno, bo baza HI-SEAS jest naprawdę mała. Dół, mieszczący kuchnię, łazienkę, laboratoria i siłownię, ma nieco ponad 90 m kw. Piętro, mieszczące sypialnie – tylko 40 m kw. O prywatności nie ma co mówić. Uczestnicy jedli liofilizowaną (suszoną i zamrożoną) żywność, oszczędzali wodę, biorąc kilkunastosekundowe prysznice lub myjąc się chusteczkami – a przede wszystkim nie kontaktowali się ze światem zewnętrznym. A jeśli chcieli wyjść na zewnątrz, żeby „naprawić” sprzęt lub „pobrać próbki”, musieli zakładać skafandry i hełmy. Eksperyment Hawaii Space Exploration Analog and Simulation (tak rozwija się skrót HI-SEAS) to tylko jedna z wielu „misji analogowych”, jak są nazywane podobne symulacje. W misjach Desert RATS (Research and
Technology Studies) na pustyniach Arizony i Utah NASA testuje skafandry astronautów, pojazdy, systemy łączności, habitaty, łaziki i autonomiczne roboty. W podwodnej bazie Aquarius u wybrzeży Florydy Amerykanie prowadzili trwające kilkanaście dni ćwiczenia astronautów o nazwie NEEMO (NASA Extreme Environment Mission Operation).

 

W bazie Arctic Mars Analog Svalbard Expedition testowano m.in. urządzenia dla marsjańskich łazików, a Austriacy na lodowcu Dachstein oraz w Maroku przez kilka dni bawili się prototypami skafandrów. Swój „analogowy” program ma również Europejska Agencja Kosmiczna, która wykorzystuje do symulacji kosmosu jaskinie na Sardynii. Udawane misje realizowali też Polacy, a nasi studenci rewelacyjnie sprawdzają się jako konstruktorzy łazików marsjańskich, regularnie wygrywając międzynarodowe zawody.

PÓŁTORA ROKU W PUSZCE

Ale najsłynniejszą misją kosmiczną na niby był program Mars500 prowadzony przez Rosję i Europejską Agencję Kosmiczną przy współpracy Chin w moskiewskim Instytucie Problemów Biomedycznych Rosyjskiej Akademii Nauk. Rozpoczęty w 2007 roku test miał trzy etapy. W pierwszym ludzi zamknięto na 15 dni – żeby sprawdzić czy wszystko działa, w drugim na 105 dni, a w ostatnim trzej Rosjanie, Francuz, Włoch i Chińczyk spędzili w odosobnieniu 520 dni pełnej symulacji lotu na Marsa. Habitat miał nawet dołączony symulator lądownika, a ten – halę wysypaną piaskiem udającą powierzchnię planety. Nie wszystko jednak było idealnie zasymulowane: wyłożone boazerią sypialnie przypominały raczej domek letniskowy niż pojazd kosmiczny.

„Pierwszą rzeczą po przebudzeniu było wykonanie podstawowych badań medycznych – zmierzenie temperatury, tętna i ciśnienia krwi. Potem przychodził czas na poranną toaletę, uwieńczoną pobraniem moczu do analizy – pisał w dzienniku misji Cyrille Fournier, uczestnik drugiego etapu Mars500. – To, co w domu trwa dwie minuty, tu zajmuje 25”. Po tym kosmonauci jedli śniadanie, trenowali manewry, naprawiali uszkodzenia, poddawali się kolejnym testom medycznym.
A wieczorami grali w pokera i oglądali filmy. Co było później – nie wiadomo, bo aparaturę do badania zaburzeń snu cały czas ktoś odłączał od prądu. Po co w ogóle prowadzić takie eksperymenty?

Przede wszystkim można przetestować pewne rozwiązania techniczne – jak odzyskiwanie wody, oczyszczanie powietrza, utylizacja odpadów, produkcja żywności. Można też sprawdzić efekty zdrowotne takich podróży – choć niektórych elementów oczywiście symulować się nie da – jak na przykład braku grawitacji czy silniejszego promieniowania jonizującego. Jednak skutki mało urozmaiconej diety, stresu, braku słońca i świeżego powietrza, ograniczonego ruchu – już tak. Wreszcie udawane misje to jedyny sposób, aby przekonać się, jakie będą psychologiczne skutki długotrwałego odosobnienia niewielkiej grupy ludzi.

BUZI BUZI I W MORDĘ

Według francuskich naukowców – Frederica Marina i Camille Beluff z Observatoire Astronomique de Strasbourg – grupa, która podejmie się kolonizacji innej planety (brali pod uwagę nie Marsa, ale odległą Proxima Centauri b) powinna liczyć nie mniej niż 98 osób. Badacze w swoich kalkulacjach wzięli pod uwagę średni wiek kobiet i mężczyzn, rokowania w przypadku poważnych chorób i przewidywaną długość życia, jak również czarne scenariusze – awarie sprzętu i wybuch epidemii. – Są też inne kwestie związane z tak długimi podróżami – ustrój polityczny i hierarchia na pokładzie statku, a także stan psychiczny uczestników. Jak na razie implikacje psychologiczne i socjologiczne nie poddają się analizie matematycznej – przyznaje Marin.

I rzeczywiście, niektórych zachowań ludzi biorących udział w misjach analogowych nie sposób było przewidzieć. Podczas misji na Hawajach jeden z uczestników postanowił zrezygnować z powodu choroby. Załoga uznała, że najlepiej będzie, jeśli ich towarzysz… umrze. W ten sposób nie będą musieli przerywać symulacji, a jednocześnie sprawdzą emocjonalny koszt takiego zdarzenia dla pozostałych kolegów. Chory musiał wejść do przedsionka, który udawał śluzę powietrzną, odczekać pięć minut potrzebnych do symulowania wyrównania ciśnienia, a następnie wyszedł na zewnątrz bez skafandra.

 

Zupełnie innego rodzaju napięcie pojawiło się podczas symulowanej misji na Międzynarodową Stację Kosmiczną w Moskwie w 1999 roku. Najpierw Rosjanie pokłócili się z Niemcem. Później sytuacja jeszcze się po gorszyła, bo na „orbitę” przyleciała kobieta – 32-letnia Kanadyjka Judith Lapierre. Podczas imprezy noworocznej pojawiła się wódka i koniak (widać symulacja odosobnienia nie była tak doskonała, jak chcieliby naukowcy), a dowódca Wasilij Łukjaniuk pobił się ze swoim rodakiem. Po chwili zaczepił Lapierre: – Nie palę już od sześciu miesięcy, może buzi buzi? A po misji spróbujemy jeszcze raz i porównamy wyniki…
Kanadyjka protestowała, więc dowódca postanowił dokończyć „eksperyment” używając siły. Udało się go obezwładnić, ale kontrola misji uznała, że to pozbawiony znaczenia incydent. „Bójka była przyjacielska, a Kanadyjka przez swój upór popsuła atmosferę” – orzekł rosyjski koordynator naukowy misji Walerij Guszczin. Zdegustowany Japończyk opuścił symulację.

Ten sam problem – czyli kobieta – pojawiła się w pierwszym etapie misji Mars500. 25-letnia Marina Tugusziewa nie została jednak zaproszona do kolejnego, mimo że była biologiem i pracownikiem Instytutu Problemów Biomedycznych. Jej obecność wywoływała napięcie seksualne – nieoficjalnie podali organizatorzy. Kłopot nie dotyczy tylko misji rosyjskich: Lucie Poulet, uczestniczka programu HI-SEAS i Mars Desert Research Station wspomina, że kłócąca się para zrujnowała całą symulowaną misję na pustyni. Według brytyjskiej astronautki (prawdziwej) Helen Sharman, po tych doświadczeniach NASA miała przygotować tajny raport na temat załóg długich lotów kosmicznych. Mają być jednopłciowe, aby uniknąć gorszących scen i zagrożenia dla powodzenia misji.

KAJAKIEM DO GWIAZD

Dla wielu ekspertów – w tym osób finansujących rozwój lotów kosmicznych, takich jak np. Elon Musk – problem podróży międzyplanetarnych jest wyłącznie wyzwaniem technicznym. Prawdziwi astronauci mają jednak wątpliwości. – Uważam, że nigdy nie dotrzemy na Marsa z takimi silnikami jakie mamy teraz i takimi trzema rakietami, którymi dysponujemy dziś – uważa astronauta Chris Hadfield. – Rakiety NASA, SpaceX i Blue Origin nie zawiozą ludzi na Czerwoną Planetę. Podróż zajmie zbyt wiele czasu i będzie zbyt niebezpieczna.

Hadfield porównuje pomysł podróży na inną planetę pojazdami z tradycyjnym napędem do próby przepłynięcia oceanu w canoe. Tyle że nowych, alternatywnych technologii jeszcze nie mamy. – Dlaczego na razie nie wysyłać tam robotów? – pyta Hadfield. – I dać ludziom spokój, dopóki nie dowiemy się o Marsie czegoś
więcej? Wyniki ostatniego eksperymentu HI-SEAS na Hawajach pokazują jednak, że kwestie sprzętowe to tylko jeden z elementów układanki. Równie dużym problemem podczas podróży międzyplanetarnych będą ludzkie słabości. Być może naprawdę lepiej dać ludziom spokój i na razie wysyłać tylko roboty?
 

Więcej:kosmosMars