Kraje bez kasy

Zanim doczytasz ten tekst do końca, łączne zadłużenie wszystkich państw świata wzrośnie o kolejne 100 mln dolarów. Lekarstwa na groźbę bankructw państw na razie brak. Widać za to kolejne ofiary

Grecja jest już właściwie bankrutem. Wkrótce może do niej dołączyć Portugalia, a przyszłość Włoch, Hiszpanii oraz Irlandii też stoi pod znakiem zapytania, bo nie wiadomo, czy zdołają zaciągnąć nowe długi na pokrycie starych. Popularny w kręgach finansistów dowcip układa pierwsze litery angielskich nazw tych krajów w skrót PIIGS, zbliżony do angielskiego słowa „pigs”, czyli świnie. Jakby zadłużanie się państw było wyjątkiem od finansowej reguły. A przecież jest na odwrót.

Tylko w  ostatnich pięciu latach długi wszystkich krajów świata wzrosły o 73 proc.  – czyli w średnim tempie 300 tys. dolarów na sekundę – i sięgają już dziś astronomicznej sumy 44 bilionów dolarów! Aż jedna trzecia światowych długów przypada na kraje europejskie, które tylko w tym roku na obsługę swojego zadłużenia wydadzą ok. 1,9 biliona euro. Polski dług na razie trzyma się na względnie bezpiecznym poziomie poniżej 60 proc. PKB. Amerykański na koniec 2011 roku sięgał za to 76 proc., Kanady – 82 proc., Francji – 92 proc., a Włoch – 120 proc. PKB. Gdy zamienimy te procenty na liczby, otrzymamy biliony dolarów, przy których marne 340 mld euro greckich długów to betka. Wszystkie te kraje wciąż stać jednak na spłatę zadłużenia. Grecji już nie. Dlatego ekonomiści i politycy przebąkują, że Ateny – z braku poparcia politycznego i społecznego dla reform, od których uzależniona jest międzynarodowa pomoc – nie unikną bankructwa i będą musiały opuścić Euroland. 

Przedsiębiorca bankrutuje wtedy, gdy jego zadłużenie przekroczy poziom umożliwiający mu spłatę kolejnych rat kredytów, wypłaty pensji, zakup surowców. W przypadku państw mechanizm jest podobny. Większość z nich systematycznie emituje obligacje, papiery wartościowe na określony procent, które sprzedaje na aukcjach innym krajom, instytucjom finansowym czy inwestorom indywidualnym. Obligacje mają termin zapadalności, co oznacza, że emitujące je państwo zobowiązuje się wykupić papiery po określonym czasie, zwykle do 10 lat. Przez cały ten czas posiadacz obligacji otrzymuje określone z góry oprocentowanie, które zazwyczaj stanowi jego zysk. 

Kiedy poziom zadłużenia kraju jest niski, ryzyko jego niewypłacalności jest też niewielkie. Wówczas obligacje państwowe dają kupującym mniejszy zysk, np. bezpieczne papiery niemieckie oscylują ostatnio w przedziale rentowności 2–4 proc. Wraz ze wzrostem zadłużenia rośnie jednak także ryzyko, że kraj nie odkupi obligacji, i wtedy emitujący musi dać inwestorom większy procent na zachętę. Grecy i Włosi kuszą dziś potencjalnych nabywców papierami o rentowności przekraczającej nawet 7 proc. rocznie! Aby spłacić swoje stare długi, kraj musi więc pożyczać pieniądze na coraz wyższy procent. Aż wreszcie inwestorzy dochodzą do wniosku, że ryzyko niewypłacalności nie jest warte pieniędzy, jakie można zarobić. Właśnie taki scenariusz przerabia ostatnio Grecja. 

Państwa, rzecz jasna, nie zadłużają się w ten sposób na samochód czy wakacje w  Egipcie. Pożyczonymi pieniędzmi po prostu łatają dziurę budżetową. Problem nie sprowadza się jednak tylko do skali zadłużenia. Pożyczka może stymulować rozwój gospodarki, finansując infrastrukturę i badania naukowe, a wtedy do budżetu zaczyna płynąć więcej podatków, co automatycznie zmniejsza zapotrzebowanie na kolejne pożyczki. Niestety, może też zostać w całości przejedzony. Świetnie widać to na przykładzie Japonii i Grecji. Zadłużenie tego pierwszego kraju sięga dziś 212 proc. PKB, a mimo to finansiści z całego świata chętnie kupują japońskie obligacje, bo wiedzą, że kraj ma stabilne zaplecze gospodarcze. Zadłużenie Grecji sięga „tylko” 160 proc. PKB, ale jest dla tego kraju kulą u nogi, bo Grecy przez lata kupowali sobie na kredyt dolce vita, na które po prostu nie było ich stać. 

Podatki w górę,  pensje w dół

Dlatego teraz Grecję czeka szok. Ulice już płoną w proteście przeciwko planom oszczędnościowym rządu, ale bez zaciskania pasa się nie obejdzie. Grecja musi m.in. obniżyć minimalną pensję z 876 do 600 euro, zwolnić co siódmego pracownika w sektorze publicznym, sprzedać wiele państwowych firm, podnieść podatki i uszczelnić system ich poboru, uważany za jeden z najgorszych na świecie. Słynne greckie przywileje socjalne – takie jak premie dla kierowców za trzymanie się rozkładu jazdy – też zostaną cofnięte, choć akurat nie stanowią znaczącej pozycji z budżecie kraju. Problem Grecji sprowadza się głównie do niewydajnej, ospałej gospodarki. Produkt krajowy już spada, bo firmy dostają z budżetu mniej publicznych zamówień, a widmo kryzysu i mniejsze zarobki zachęcają konsumentów do oszczędności. 

Greckie PKB kurczy się po 5–7 procent co kwartał, zatem nawet prywatne firmy zaczną wkrótce zwalniać pracowników i obniżać im pensje. Widmo bankructwa kraju objawi się więc w greckich domach w postaci mniejszych dochodów i większych wydatków. Trudno się dziwić obywatelom, że nie chcą zaakceptować tak drakońskiej kuracji. 

 

Ale gdy wierzyciele Grecji nie dojdą z nią do porozumienia w sprawie oszczędności i nie zgodzą się na anulowanie części jej długu, może dojść do tzw. niekontrolowanego bankructwa. Kiedy kraj odmówi dalszych spłat kredytów, straci szanse na pożyczenie choćby euro, a to będzie oznaczać postępujący paraliż aparatu państwowego i administracyjnego. Pracownicy budżetówki mogą spodziewać się opóźnień w wypłacie pensji, podobnie emeryci. Mieszkańcy oczywiście rzucą się na banki, by wybrać z nich wszystkie oszczędności, ale władze będą zmuszone wprowadzić zakaz wypłat większych kwot, a może nawet zamrozić wszystkie bankowe aktywa. Co dalej? Grecka gazeta „Thema” opublikowała ultrapesymistyczny scenariusz zakładający, że w ciągu dwóch tygodni po ogłoszeniu niekontrolowanego bankructwa wystąpiłyby pierwsze problemy z dostawami paliw. Dwa miesiące później zaczęłyby się coraz większe przerwy w dostawach prądu, po kolejnych czterech miesiącach policja i wojsko straciłyby kontrolę nad ulicami, na których zapanowałyby przemoc i chaos. Bezrobocie w kraju skoczyłoby do 35 proc. i Grecja musiałaby poprosić o zagraniczną pomoc humanitarną. 

Nawet jeśli nie będzie aż tak źle, kraj czeka szok walutowy. Niekontrolowane bankructwo wymusi konieczność powrotu do drachmy, która błyskawicznie osłabi się do euro, dolara, franka i innych silnych walut. Wtedy oszczędności greckich obywateli i firm mogłyby zmaleć nawet o 50–60 proc. Kraj na co najmniej kilka lat pogrążyłby się w gospodarczym kryzysie, ale tańszy pieniądz i niższe koszty produkcji zwiększyłyby opłacalność greckiego eksportu, zwłaszcza do strefy euro. W ten sposób nowa zdewaluowana drachma ułatwiłaby stopniowe wydobywanie się Grecji z gospodarczej zapaści.

W krainie zawałów

Bankructwa państw to zjawisko stare jak świat. Greckie państwa-miasta padały jak muchy pod ciężarem długów. W średniowieczu to samo spotkałoby wiele królestw, gdyby mo-narchowie nie mieli władzy absolutnej. Henryk VIII spłacił np. dłużników dzięki konfiskacie majątków kościelnych po zerwaniu z Watykanem. Monarchia austro-węgierska w XIX wieku też żyła na solidnym debecie, pożyczając gotówkę od Rothschildów. W 1876 roku o bankructwo otarł się Watykan, a kilka lat później to samo spotkało Grecję (sic!), wyrzuconą z walutowej Unii Łacińskiej za fałszowanie monety i  kreatywną księgowość.  

W ostatnich dekadach zjawisko znacznie się nasiliło. Rok 1998 – Rosja, 1999 – Ekwador i Pakistan, 2000 – Peru, 2002 – Argentyna, 2003 – Urugwaj, 2005 – Dominikana, 2008 – Ekwador i  Islandia. Powód? Właściwie do końca lat 70. XX wieku państwa pożyczały pieniądze tylko od siebie nawzajem, na niski procent i bez ryzyka kursów walutowych – zauważa Piotr Kuczyński, szef zespołu analityków firmy doradztwa finansowego Xelion. W latach 80. i 90. przepisy  regulujące obrót papierami wartościowymi się rozregulowały. Waluty uwolnione od parytetu złota i dolara stały się warte tyle, ile inwestorzy uznali, że są warte. Prywatne banki i fundusze inwestycyjne dopuszczono do zakupu państwowych obligacji – czyniły to chętnie, bo państwa wydawały się „zbyt duże, by upaść”. Politycy, mający do wyboru łatwy dostęp do taniego pieniądza z obligacji lub podnoszenie podatków, coraz chętniej kredytowali kolejne publiczne wydatki. Niestety, jak mawiają Anglosasi, nie ma darmowych obiadów. Dlatego zdaniem Krzysztofa Rybińskiego, byłego wiceprezesa NBP, kończy się czas rozwoju gospodarki opartego na corocznym wzroście długu. „Teraz czeka nas cała dekada powolnego zmniejszania zadłużenia, co wiąże się z cięciami w wydatkach publicznych, np. w świadczeniach socjalnych czy z wydłużaniem wieku emerytalnego”.

Niestety, historia uczy, że spod noża długów państwa mogą próbować uciec na dwa sposoby. Podejmując trudne reformy albo szukając dróg na skróty. Ten drugi scenariusz jest niestety łatwiejszy, a zatem kuszący. Najprościej sięgnąć po manipulacje walutowe. Za twórcę tej metody uchodzi tyran sycylijskich Syrakuz Dionizjos Starszy, który w IV wieku p.n.e. toczył kosztowne wojny z sąsiadami. Pieniądze na kampanie pochodziły z  emisji czegoś na kształt współczesnych obligacji, które Dionizjos sprzedawał poddanym. Kiedy zabrakło mu środków na wykup papierów, pod karą śmierci nakazał   konfiskatę wszystkich monet i zmienił na nich stempel, podwajając ich wartość. I tak wartość pieniądza w Syrakuzach wzrosła dwukrotnie, a tyran spłacił długi i zwrócił pieniądze.  

Psucie monety poprzez nadawanie jej nominalnej wartości, przekraczającej wartość kruszcu użytego do jej wybicia, przez stulecia było ulubionym narzędziem poprawiania kondycji budżetu państwa. Kiedy nastała epoka pieniądza papierowego, zastąpiło ją drukowanie banknotów. W Polsce lat 80., tonącej pod ciężarem długów zaciągniętych przez Gierka, nominały rosły jak na drożdżach.

Wirtualne straty? 

Niektóre z krajów, zamiast okradać obywateli, wolą iść z nimi na ugodę. Dwa lata temu rząd Jamajki (dług przekraczający 120 proc. PKB) zaapelował do obywateli o zgodę na trzyletnie wydłużenie terminu zapadalności i obniżenie rentowności obligacji sprzedanych na rynku wewnętrznym. Aż 90 proc. właścicieli rządowych papierów przystało na nowe warunki. Mając więcej czasu i pieniędzy do wykorzystania, władze skoncentrowały się na spłacie zadłużenia zagranicznego, która była warunkiem dalszego dostępu kraju do międzynarodowych kredytów. Dług Jamajki nadal sięga 120 proc. PKB, ale kraj nie stracił twarzy i może dalej finansować się za granicą.

Inną strategię obrali Islandczycy, kiedy w 2008 roku pod ciężarem bańki hipotecznej runął ich system bankowy. Trzy największe tamtejsze banki – Glitnir, Kaupthing i Landsbanki – umoczyły miliardy dolarów w instrumenty finansowe na bazie kredytów hipotecznych sprzedawane przez wielkie amerykańskie banki. Kiedy islandzka trójka wstrzymała wypłaty z kont i transfery, rząd przejął je na własność. Jesienią kraj mógł już zrezygnować ze specjalnej linii kredytowej Międzynarodowego Funduszu Walutowego, a wierzyciele, którzy  zaksięgowali straty, z radością powitali zaproszenie do rozmów w sprawie restrukturyzacji zadłużenia. 

W  odróżnieniu od państw, firm i ludzi banki – jak mawiał kilkadziesiąt lat temu sir Josiah Stamp, ówczesny szef Bank of England – mają bowiem wyłącznie wirtualne straty: „Jeśli zabierzesz im ziemię, ale zostawisz im prawo robienia pieniędzy, jednym pociągnięciem pióra stworzą tyle pieniędzy, że będą mogły wykupić tę ziemię z powrotem”.