Krew w więzieniu na Świętym Krzyżu

Nadchodził zmierzch, lecz wezwani na pomoc żołnie­rze z Kielc nie pojawili się, dlatego dowodzący policją inspektor Barwicz zdecydował się działać samodziel­nie i o godzinie 17 dał sygnał do natarcia. Ponad setka atakujących uderzyła od południa, gdzie oprócz murów i strażnic ochronę mogły stanowić warsztaty i budynki gospodarcze. Policjanci wdarli się po drabinach na mur, a z niego na dachy budynków, skąd otworzyli ogień w kierunku północno-za­chodniej wieży strażniczej, którą buntownicy przejęli rano. Z rozpadającej się pod silnym ostrzałem drewnianej wieży rebelianci rzucili się w kierunku więziennej łaźni.

To byt największy bunt więźniów w II RP. Prawie 90 lat temu zdesperowani przestępcy, z bronią w ręku, podjęli próbę wydostania się na wolność. Po ciężkich walkach z siłami bezpieczeństwa poddali się. Kilka osób poniosło śmierć.

W czasie tego biegu po życie prawdopodobnie padł przy­wódca i organizator buntu Jan Kowalski. Pozostali do­tarli do budynku i prowadzi­li stamtąd ogień, dopóki nie skończyła się im amunicja.

Na miejscu zginęło ich pię­ciu, dwunastu zostało ran­nych. Po kilku dniach zmarło jeszcze dwóch. Największy bunt więź­niów w okresie międzywo­jennym wybuchł w 1925 r. na Świętym Krzyżu.

ŚWIĘTY KRZYŻ WIĘZIENIE CIĘŻKIE

Taki napis nad bramą oglądali wchodzący tu skazańcy. Mini­ster sprawiedliwości Stanisław Car w piśmie do premiera Walerego Sławka nazwał je wprost „najcięższym więzieniem w typie dawnej katorgi rosyjskiej”. Utworzone w 1918 r. rzeczywiście przejęło siedzibę po dawnym więzieniu carskim, zwanym przez więźniów „polskim Sachalinem”. Prawie niestrzeżone w czasie I wojny świa­towej budynki zamieniły się w ruinę. Brakowało nie tylko podsta­wowego wyposażenia cel, ale często także drzwi, okien i desek sufitowych, rozgrabionych przez okoliczne chłopstwo. Naczelnik więzienia raportował zwierzchności: „Dozorcy powierzonego mi więzienia nie mają butów; z powodu mrozów, j akie panują tutaj na górze Świętego Krzyża, poodmrażali sobie nogi i z trudem pełnią swe obowiązki”.

Władze odrodzonego państwa polskiego przejęły tę placówkę razem z 400 jednostkami penitencjarnymi zaborców. Podstawowe wymogi cywilizacyjne spełniały jedynie te, które znajdowały się w byłym zaborze pruskim – sytuacja w pozostałych wyglądała dra­matycznie. Może nie tak bardzo jak na Łysej Górze, ale wszędzie trzeba było walczyć z brudem, głodem i chorobami zakaźnymi dziesiątkującymi skazanych. W 1921 r. zmarło 28 proc. więźniów, ale pięć lat później już „tylko” 8 proc.

Więzienie to funkcjonowało w budynkach po- klasztornych skasowanego w 1819 r. zakonu be­nedyktynów. Od momentu kasacji zabudowania nieodmiennie przeznaczano na miejsce odosobnie­nia. Początkowo mieścił się w nich Instytut Księży Zdrożnych, od 1884 r. więzienie carskie, zaś od 1918 władze polskie kierowały tu skazanych za najcięższe zbrodnie oraz więźniów politycznych – ukraińskich nacjonalistów i komunistów; karę odbywał tu m.in. Stepan Bandera.

W tym właśnie więzieniu rozpoczął swoją przy­godę literacką Sergiusz Piasecki, przemytnik, agent polskiego wywiadu, po usunięciu ze służby zwyczaj­ny bandyta, a w końcu jeden z najpoczytniejszych pisarzy międzywojnia. Skazany na śmierć w Wilnie, gdzie obowiązywały wówczas sądy doraźne, na Świę­ty Krzyż dotarł z wyrokiem obniżonym przez prezydenta RP (ze względu na wywiadowcze zasługi) do 15 lat pozbawienia wolności. Tam postanowił opisać swoje przygody. Tekst wysłał Melchiorowi Wańkowiczowi, który zachwycił się samorodnym talentem, a jego zabiegi o ułaskawienie autora doprowadziły do skrócenia Piasec­kiemu wyroku przez prezydenta Ignacego Mościckiego. „Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy” Piaseckiego stał się zaś bestsellerem.

W budynkach otoczonych murem z drutem kolczastym i kawałkami tłuczonego szkła na górze znajdowało się 35 cel zbiorczych. Nad więzieniem wznosiło się sześć wież strażniczych zaopatrzonych w mocne reflektory. W części zachodniej muru była brama główna, a obok niej kancelaria, w której urzędował od początku lat 20. naczelnik Mieczysław Butwiłowicz. W północnych budynkach umieszczono szpital i pralnię. Pozostała część zespo­łu klasztornego ze sławnym kościołem przechowującym drzazgę Krzyża Świętego (stąd nazwa Gór Świętokrzyskich) pozostawała w gestii diecezji sandomierskiej i była stale dostępna dla pielgrzy­mów i miejscowych wiernych.

JEDYNY NIEPOKOJĄCY ZNAK

Niedziela, 20 września 1925 r., jak podawała ówczesna „Ga­zeta Kielecka”, była pogodna. Na śniadanie więźniowie dostali po 800 gramów chleba, 24 g masła, 15 g sadła i kaszę jaglaną. Była to zwiększona norma kaloryczna w stosunku do obowiązującej w kraju średniej; także normę opałową zwiększono w tej placówce m.in. z powodu trudniejszych warunków klimatycznych. Średnia temperatura roczna na Łysej Górze (594 m) jest o 2-3 stopnie niższa niż w Warszawie, dłużej leży tu śnieg.

 

O godz. 9.10 z celi nr 16 (znajdującej się w jednym z mniej­szych pawilonów zakładu karnego) wyszli więźniowie, aby skorzystać z przysługującej im tego dnia kąpieli w łaźni. Niepokojącym znakiem, na który jednak strażnicy nie zwrócili uwagi, były zasznurowane wbrew regulaminowi buty skazańców Grupa spokojnie minęła spacerniak, ale na podwórzu błyskawicznie się rozdzieliła. Kilku więź­niów rzuciło się na dwóch prowadzących ich strażników, przewróciło ich na ziemię i zmasakrowało. Jeden ze strażników nie przeżył.

Pozostali buntownicy wdarli się do kancelarii, zdemolowali ją, zniszczyli aparat telefoniczny i zerwali przewody, odcinając Święty Krzyż od świata zewnętrznego. Zdobyli także broń: prawie 30 karabinów, 2 pistolety i kilkaset nabojów. Wiedzieli, że broń w kancelarii – przygotowana do rusznikarza – znajduje się tym­czasowo bez zabezpieczenia. Sprawnych okazało się co prawda tylko osiem karabinów, lecz i takie uzbrojenie pozwoliło im ude­rzyć na północno-zachodnią wieżę i łatwo ją zdobyć. Przerażony strażnik po prostu wyskoczył i uciekł, ratując życie. Buntownicy zamierzali wdrapać się po drabinie na mur i przez Puszczę Jodłową przedostać się na wolność.

Na szczycie doszli jednak do wniosku, że skok z wysokości kilku metrów grozi co najmniej połamaniem nóg, dlatego postanowili wybić otwór w murze, co po kilku godzinach się udało.

Cóż z tego, skoro na ze­wnątrz napotkali silny ogień strażaków z gminnej Nowej Słu­pi, uzbrojonych w broń z kolekcji myśliwskiej naczelnika Butwiłowicza. Przerażony naczelnik wy­słał jednego z funkcjonariuszy na dół do tamtejszego wójta. Wójt natychmiast zawiadomił telefo­niczne kieleckie władze o zaj­ściach, rozesłał też posłańców do okolicznych posterunków i zorganizował pomoc dla wła­dzy więziennej.

Tymczasem zrewoltowani próbowali zachęcić do buntu więźniów w głównym budyn­ku. Część osadzonych chętnie włączyłaby się do akcji, lecz nie

udało się dostarczyć im broni, gdyż obrona tego gmachu została wzmocniona przez Butwiłowicza dodatkowymi strażnikami. Przekazano więc część broni więźniowi pra­cującemu w kuchni z nadzieją, że zachęci kolegów do działania. Nie udało się – został rozbrojony przez współwięź­niów. W tak dużym zbiorowisku skazanych krzyżowały się bowiem różne interesy. Na Świętym Krzyżu znajdowali się także więźniowie z najbliższych okolic odbywający krótkoterminowe kary, którzy nie byli zain­teresowani nowymi wyrokami w razie niepowodzenia akcji.

Przez cały czas trwała wymiana ognia ze strażnika­mi, którzy zdążyli ochłonąć z pierwszego szoku. Skoncen­trowali się na obronie głównej bramy, dokąd buntownicy pró­bowali się przedrzeć, i oczeki­wali przybycia wsparcia z Kielc i z policyjnych posterunków w sąsiednich miasteczkach.

 

ŚWIĘTO GWARANCJĄ POWODZENIA

Organizatorzy buntu dosko­nale wybrali jego termin. Tego dnia młoda Policja Państwowa uroczyście obchodziła swoje święto, więźniowie wiedzieli więc, że mundurowi będą świę­tować w Kielcach. Informacja o buncie dotarła tam ok. 11.30, dwie i pół godziny od jego wybu­chu. Wojewoda Ignacy Manteuffel natychmiast zarządził przerwanie uroczystości i „mimo pory obiadowej rezygnując ze spożycia strawy” wraz z komendantem wojewódzkim policji inspektorem Jarosławem Barwiczem i komendantem powiatowym nadkomisarzem Józefem Kamalą ruszył na czele odsieczy. W siedmiu zarekwirowanych ze świątecznych obchodów samochodach jechało 30 policjantów. Poko­nanie 36 kilometrów zajęło im jednak prawie półtorej godziny. Droga była w tak katastrofalnym stanie, że w niektórych miejscach policjanci własnoręcznie przenosili samochody. Zdążyli mimo to dotrzeć na miejsce w krytycznym momencie – nie dopuścili do ucieczki buntowników.

Dowodzący akcją komendant Barwicz nie nakazał jednak natychmiastowego szturmu, uważając, że siły, jakimi dysponuje, są niewystarczające do zwycięstwa – czekał na przybycie policjantów z posterunków w Opatowie, Iłży i Busku oraz wojska z garnizonu kieleckiego. Na mocy dekretu Naczelnika Państwa z 2 stycznia 1919 r. i stosow­nego rozporządzenia Rady Ministrów dowódcy garnizonów byli wówczas zobowiązani do „udzielenia pomocy władzom cywilnym w celu stłumienia zbiorowych aktów gwałtu publicznego i zbrojnych wystąpień przeciwko pań­stwu”. Tymczasem nadchodził zmierzch, a wojsko nie nadciągało. Później okazało się, że wędrujące pieszo z Kielc dwie kompanie 4. Pułku Legionów zgubiły się w Puszczy Jodłowej i przybyły już po zwycięskim ataku na więzienie.

Głównodowodzący Barwicz dał sy­gnał do szturmu, gdy dysponował ponad setką ludzi. Policjanci wdarli się po drabinach na mur, zajęli bezpieczne pozy­cje strzeleckie i bezpośrednim ogniem zniszczyli wieżę strażniczą, z której biegiem wycofywali się do łaźni zrewolto­wani więźniowie. Barwicz wykorzystał ten moment – z policyjnymi posiłkami wdarł się na dziedziniec przez główną bramę i zaatakował łaźnię. Wymiana ognia trwała do ostatniego naboju obrońców. Ciała zabitych złożo­no na podwórzu, aby więźniowie wiedzieli, co czeka buntowników. Pochowano ich później na pobliskiej polanie Bielnik.

NA ZAKRĘCIE ŚLICZNEJ DROGI

Osadzeni na Świętym Krzyżu pracowali na terenie więzienia w warszta­tach: ślusarskim, szewskim, krawieckim, bednarskim, kowalskim, blacharskim i koszykarskim. Wyrąb drewna w otaczającym lesie dostarczał opału dla zakładu oraz surowca do warsztatu stolarskiego. Podobno do dziś okoliczni rol­nicy wykorzystują wyroby więziennych warsztatów, co świadczy o ich jakości. Więzienie prowadziło też 12-morgowe gospodarstwo rolne i ogród warzywny.

Najwięcej skazanych było zatrudnionych w czasie zainicjowanej przez naczelnika Butwiłowicza budowy drogi asfaltowej do więzienia. Paweł Ja­sienica odnotował wrażenia turysty udającego się do klasztoru. „Na zakręcie ślicznej drogi zaskoczył nas widok jakby żywcem wyjęty z amerykańskiego filmu. Kilkudziesięciu nagich do pasa mężczyzn było zatrudnionych przy naprawie nawierzchni. Jednakie na nich aresztanckie mycki, jednakie kaj­dany nożne sczepione długim łańcuchem przytwierdzonym do pasa. Wokół zielone mundury, straż i psy”. Od 1931 r. za pracę więźniowie otrzymywali wynagrodzenie, tak jednak marne, że „najbogatszy” zgromadził zaledwie 268,25 zł (tyle kosztował wówczas pług rolniczy. 76 groszy – pudełko zapałek).

Więzienie na Świętym Krzyżu, choć przeznaczone dla najbardziej niebezpiecznych więźniów, nie odbiegało zbytnio od podobnych placówek, zwłaszcza w 1925 r., gdyż rok wcześniej znacznie złagodzono warunki odby­wania kary. Czym może być rzeczywiście ciężkie więzienie, pokazały dopiero władze niemieckie, które od jesieni 1941 r. do połowy 1942 r. wyniszczyły tu głodem i chorobami 6 tysięcy jeńców radzieckich. O ich sytuacji świadczą napisy na korytarzach, ostrzegające że ludożerstwo będzie karane rozstrze­laniem. Byli grzebani na tej samej polanie Bielnik, gdzie wcześniej pocho­wano uczestników najtragiczniejszego buntu więźniów II RP.

Czasopismo „Światowid”, opisując ten najtragiczniejszy w sa­nacyjnej Rzeczypospolitej bunt więźniów, unosiło się nad odwagą „przybyłej z Kielc policji, która bez względu na grożące jej niebezpie­czeństwo ze strony zdecydowanych na wszystko więźniów zdołała przyjść z pomocą straży więziennej (…) i zdusić bunt grożący w razie rozszerzenia nieobliczalną katastrofą”. Odważni policjanci nie ponie­śli jednak wielkich strat, zaledwie dwóch zostało rannych, a dwóch zginęło – jeden na miejscu, a drugi w szpitalu w wyniku szoku.

Po śmierci herszta buntowników Jana Kowalskiego przywódz­two przejął Piotr Dudek, który niebawem został śmiertelnie ranny. Zastąpił go Władysław Poczta. Wraz z dziesięcioma pozostałymi przy życiu uczestnikami rebelii już 3 listopada stanął przed Sądem Okręgowym w Kielcach. Sądzeni w trybie doraźnym dwaj z nich zostali uniewinnieni, ośmiu otrzymało wyroki dożywotniego wię­zienia (trafili potem do Wronek i Rawicza), a Poczta został skazany na śmierć przez rozstrzelanie. Ułaskawił go prezydent Stanisław Wojciechowski.

KRZYŻ WALECZNYCH DLA PRZESTĘPCY

Z siedemnastu buntowników większość odsiadywała dożywo­cie za zabójstwa i napady z bronią w ręku. Tylko jeden z nich prze­kroczył trzydziestkę. Jedynie dwóch miało żony i dzieci. Wcześniej prawie wszyscy zaliczyli służbę wojskową, niektórzy brali udział w wojnie polsko-bolszewickiej, a nawet w I wojnie światowej. Jeden był odznaczony Krzyżem Walecznych, drugi przedstawiony do ta­kiego odznaczenia. Jan Kowalski, przywódca buntu, skończył służbę w kawalerii Woj ska Polskiego w stopniu sierżanta. Na Święty Krzyż trafił za karę, ponieważ odsiadując wyrok dożywocia, wszczynał protesty w innych zakładach. W świecie przestępczym był sławny z walki, jaką stoczył samotnie na Wileńszczyźnie z obławą policyjną. Udało mu się z niej wydostać, przepływając Niemen pod gradem kul.

Dlaczego ten odważny mężczyzna został przestępcą? Okazu­je się, że Jan Kowalski i jego towarzysze boleśnie odczuli skutki demobilizacji ogłoszonej jesienią 1921 r. Tysiące żołnierzy zostało wówczas wyrzuconych na bruk bez środków do życia. Z dnia na dzień „znaleźli się bez pracy, zaopatrzenia i opieki” – wyjaśnia­ły raporty policyjne powody nagłego wzrostu przestępczości. Ta najważniejsza przyczyna „potęgowana była przez bezduszność, niesumienność i tępotę pracowników urzędów pośrednictwa pracy oraz instytucji opieki społecznej”, w dodatku szczątkowych i dys­ponujących mizernymi funduszami.

Sergiusz Piasecki w książce „Żywot człowieka rozbrojonego”, wykorzystując własne doświadczenia, przedstawił sytuację eks-żołnierzy w latach 1921-1922 w wyniszczonym wojnami kraju. Zdemobilizowany narrator (alter ego autora), którego rodzina po­została za wschodnią granicą, nie dostał pracy w instytucji zatrud­niającej go przed wojną. Biuro pośrednictwa pracy nie miało dla niego żadnych propozycji, nie pomógł mu także dawny dowódca z wojska, który miał być ostatnią deską ratunku. Ze skrajnej nę­dzy, gdy od głodu ratował się kradzieżami, wyrwała go propozycja pozowania do zdjęć pornograficznych (oczywiście nielegalnych). To była prosta droga ku przestępstwu – potem przyszły ustawiane zakłady hazardowe, sprzedaż fałszywych czeków, inne oszustwa… I nieuchronna konsekwencja – aresztowanie i wyrok.

Kowalski i jego kompani dochodzili do środowisk krymi­nalnych nieco innymi drogami, ale u źródeł ich wyborów leżała podobna desperacja i brak perspektyw na podjęcie normalnego, zgodnego z prawem życia. A stamtąd był już tylko krok do wię­zienia i tragicznej śmierci w walce z policją.


• DLA GŁODNYCH WIEDZY:

» Bartosz Grzegorz Kułan, Bunt w więzieniu na Świętym Krzyżu

» Zbigniew Nosal, Piekło na świętej górze

» Włodzimierz Matysiak, Historia więzienia na Świętym Krzyżu.