Które słowo jest Boże

W okresie pierwszych dwóch–trzech stuleci działalności Kościoła teksty (wczesno)chrześcijańskie kopiowane były nie przez profesjonalnych kopistów, ale przez tych członków zgromadzeń chrześcijańskich, którzy wyrażali chęć podjęcia się takiej czynności i dysponowali wystarczającymi umiejętnościami. Mamy zatem istotne powody, by przypuszczać, że znalazło się w nich – zwłaszcza tych najdawniejszych – sporo pomyłek powstałych przy przepisywaniu.

Przez ostatnie tysiąclecia Pismo Święte kopiowano i tłumaczono tak wiele razy, że błędy i przeinaczenia były przy tym po prostu nieuniknione. Dziś okazuje się, że niektóre znane fragmenty Biblii to dopiski, których autorami nie byli bynajmniej apostołowie

Posiadamy wiele potwierdzających to świadectw, zwykle skarg od chrześcijan, którzy czytali te teksty i usiłowali zrekonstruować autentyczne słowa autorów. Piszący w III wieku Orygenes, zaliczany do grona Ojców Kościoła, żalił się już wówczas na egzemplarze Ewangelii, które miał w posiadaniu: „Tymczasem jest oczywiste, że istnieje duża różnica między rękopisami; wynika ona bądź z niedbalstwa pewnych kopistów, bądź z niegodziwej śmiałości niektórych, bądź winę za to ponoszą ci, którzy nie zwracają uwagi na poprawność tekstów, bądź ci, którzy poprawiając dodają lub usuwają co im się podoba”.

Nie tylko Orygenes dostrzegał ten problem. Jego przeciwnik, poganin Celsus, opisał go już 70 lat wcześniej. W polemice wymierzonej w chrześcijaństwo i literaturę tego wyznania Celsus oskarżał chrześcijańskich kopistów o niecne praktyki: „Niektórzy chrześcijanie, niczym ludzie, którzy po pijanemu działają na własną zgubę, zmienili trzy, cztery czy więcej razy oryginalny tekst Ewangelii i sfałszowali go, aby mieć odpowiedź na stawiane zarzuty”.

Trzeba pamiętać o tym, że we wczesnochrześcijańskim świecie nie istniały nie tylko drukarnie czy wydawnictwa, ale także coś takiego jak prawo autorskie. To wyjaśnia, dlaczego niektórzy rzucali wręcz klątwy na kopistów zmieniających ich tekst bez pozwolenia. Taką klątwę można znaleźć nawet w jednej z ksiąg, która weszła w skład Nowego Testamentu, a mianowicie w Objawieniu św. Jana. Oto ostrzeżenie, jakie tam znajdujemy: „Ja świadczę każdemu, kto słucha słów proroctwa tej księgi: jeśliby ktoś do nich cokolwiek dołożył, Bóg mu dołoży plag zapisanych w tej księdze. A jeśliby ktoś odjął co ze słów księgi tego proroctwa, to Bóg odejmie jego udział w drzewie życia i w Mieście Świętym, które są opisane w tej księdze” (Ap 22,18–19). Nie jest to, jak czasem się słowa te interpretuje, groźba skierowana pod adresem czytelnika, żądanie, by przyjął i uwierzył we wszystko, co zostało spisane w tej proroczej księdze. To raczej typowa groźba wobec kopistów. Z podobnymi apelami stykamy się w bardzo licznych pismach wczesnochrześcijańskich.

GŁUPCZE I PROSTAKU!

 

Gros modyfikacji, jakie można znaleźć w dostępnych nam wczesnochrześcijańskich manuskryptach, nie ma nic wspólnego z kwestiami teologicznymi ani światopoglądowymi. Większość powstała wskutek drobnych i prostych pomyłek. Niektórzy kopiści mogli po prostu nie mieć wystarczających kwalifikacji. Nawet później, począwszy od IV i V wieku, kiedy w Kościele chrześcijańskim pojawili się „zawodowcy”, i w kolejnych stuleciach, kiedy większość manuskryptów była już przepisywana w klasztorach przez mnichów, nawet wówczas byli lepsi i gorsi kopiści. A przepisywanie to czynność nieraz bardzo nużąca, jak wskazują notki czasami dodawane do manuskryptów, jak choćby: „Koniec manuskryptu. Bogu niech będą dzięki!”. W pracy mogły też przeszkadzać niewystarczająca koncentracja, głód, senność; często nie sposób było od kopistów wymagać, żeby dali z siebie wszystko.

Interesujący przykład umyślnie wprowadzonych zmian można znaleźć w jednym z najlepszych i najstarszych manuskryptów, jakimi dysponujemy, a mianowicie w pochodzącym z IV wieku Kodeksie Watykańskim (zwanym tak, ponieważ odnaleziony został w Bibliotece Watykańskiej). Na początku Listu do Hebrajczyków pojawia się tam fragment, w którym, przynajmniej zgodnie w większością manuskryptów, czytamy: „Chrystus podtrzymuje [greckie: pheron] wszystko słowem swojej potęgi” (Hbr 1,3). Jednak w Kodeksie Watykańskim pierwszy kopista podał nieco inny tekst, z czasownikiem, który brzmi w grece dość podobnie. Przez to tekst mówi: „Chrystus objawia [greckie: phaneron] słowem swojej potęgi”. Kilka wieków później drugi kopista przeczytał ten fragment w manuskrypcie i postanowił zmienić nietypowe słowo „objawia” na bardziej rozpowszechnioną wersję: „podtrzymuje”, wymazał więc pierwszy czasownik i wpisał drugi. Po kolejnych kilku stuleciach nad manuskryptem pochylił się trzeci uważny kopista, zauważył zmianę, którą wprowadził jego poprzednik, i teraz on z kolei zmazał „podtrzymuje” i ponownie wpisał „objawia”, a przy okazji – najwyraźniej by uwiecznić swoją opinię o poprzedniku – dopisał na marginesie: „Głupcze i prostaku! Pozostaw starą wersję, nie zmieniaj jej!”.

Jedno z najważniejszych pytań, jakie stawia krytyka tekstu – tak nazywamy dziedzinę nauki zajmującą się badaniem historii Nowego Testamentu – brzmi: jak dotrzeć do oryginalnego brzmienia tekstu (czyli do tekstu takiego, jakim pierwotnie spisał go autor)? To zadanie bardzo trudne, zwłaszcza gdy uwzględnimy fakt, że manuskrypty, które dotrwały do naszych czasów, pełne są pomyłek, a sytuację dodatkowo komplikuje to, że każda zmiana, nawet popełniona choćby raz, często tworzy później tradycję tekstu mocniej niż sam oryginał. Błąd mógł zostać skorygowany tylko wtedy, kiedy któremuś kopiście udało się spostrzec, że jego poprzednik się pomylił. Nawet jednak jeśli ktoś próbował w takiej sytuacji naprawić błąd, nigdy nie ma gwarancji, że rzeczywiście udało się przywrócić prawidłową wersję. Pomyłki mnożą się i powtarzają, czasami udaje się je poprawić, a czasami się nawarstwiają. I tak proces ten ciągnie się przez stulecia.

To poważny problem, poważny do tego stopnia, że wielu uczonych zajmujących się krytyką tekstu uznaje obecnie, że należy w ogóle porzucić dyskusję o „oryginalnym” tekście, gdyż ten jest i będzie dla nas niedostępny. Być może to wniosek za daleko idący, ale przytoczę przykłady z Nowego Testamentu, by wykazać, że na pewno nie do końca bezpodstawny.

ŚWIĘCI LISTY PISZĄ

Pierwszy przykład – rozpatrzmy list Pawła do Galatów. Galacja to nie konkretne miasto z pojedynczym kościołem – to region w Azji Mniejszej (dzisiejsza Turcja), a Paweł założył tu liczne kościoły. Kiedy więc pisze do Galatów, to czy pisze do jednej ze wspólnot, czy dla wszystkich naraz? Prawdopodobnie list był przeznaczony dla wszystkich, jako że autor nie wskazuje żadnego konkretnego kościoła. Czy jednak oznacza to, że sporządził wiele kopii tego samego listu, czy raczej zdecydował, aby jeden list krążył po wszystkich kościołach w całym rejonie? Tego nie wiemy

Przypuśćmy, że Paweł sporządził wiele egzemplarzy. Jak to zrobił? Wydaje się, że list nie został napisany przez niego własnoręcznie, ale podyktowany sekretarzowi skrybie. Dowodzą tego ostatnie słowa, wyraźnie własnoręczny dopisek autora, dzięki któremu adresaci mogli mieć pewność, że list pochodzi naprawdę od niego (była to powszechna w starożytności procedura przy dyktowaniu listów): „Przypatrzcie się, jak wielkie litery własnoręcznie stawiam ze względu na was” (Ga 6,11). Można z tego wnioskować, że własnoręczne pismo Pawła było większe i prawdopodobnie „na oko” mniej wprawne niż pismo skryby, któremu list ten dyktował.

Jeśli jednak Paweł dyktował list, czy dyktował słowo za słowem? Czy może raczej tylko główne punkty, pozwalając skrybie dopisać resztę? W antycznej praktyce epistolograficznej obie metody były powszechnie stosowane. Gdyby nawet Paweł dyktował słowo za słowem, czy nie jest możliwe, żeby skryba w niektórych miejscach zapisał nie to, co trzeba? Jeśli tak, to wówczas już „autograf ” (tzn. oryginał) zawierał pomyłki, tak więc wszystkie jego następne kopie nie byłyby w pełni słowami Pawła.

Załóżmy zresztą, że skryba spisał to, co słyszał z absolutną dokładnością. Czy w takiej sytuacji, skoro powstały liczne egzemplarze listu, możemy mieć pewność, że wszystkie były również w stu procentach poprawne? Wszak możliwe, że choćby i powstawały w obecności Pawła, jedno czy dwa słowa mogły ulec zmianie w jednym bądź drugim fragmencie tego czy innego egzemplarza. A jeśli tak istotnie się stało, to co, jeżeli kopie w pierwszym, drugim czy trzecim stuleciu sporządzano właśnie w oparciu o jeden z tych egzemplarzy z błędami? Wówczas już najstarsza kopia, ta, która stanowiła podstawę wszystkich następnych, nie zawierała dokładnie tych słów, jakie chciał przekazać sam Paweł.

Kiedy egzemplarz listu dotarł na miejsce przeznaczenia w miastach Galacji, był oczywiście kopiowany, a przy tym – znów – pojawiały się pomyłki. Oryginalny egzemplarz (albo każdy z wielu oryginalnych egzemplarzy) mógł ulec zaginięciu, zużyciu lub wreszcie zniszczyć się. I tak w pewnym momencie już po prostu nie było możliwości porównania kopii z oryginałem, aby upewnić się, że jest „poprawna”, nawet jeżeli komuś przyszło coś takiego na myśl.

To, co z listu do Galatów dotrwało do dnia dzisiejszego, nie jest ani oryginalnym egzemplarzem, ani jedną z pierwszych kopii, ani żadną z kopii powstałych w którymś z miast Galacji, ani nawet kopii tych kopii. Pierwszy w miarę kompletny egzemplarz listu do Galatów, jaki posiadamy, to tak zwany papirus P46 (jest to 46. z kolei skatalogowany papirus Nowego Testamentu), datowany na około 200 rok n.e. To z grubsza 150 lat po tym, jak Paweł go dyktował. Minęło zatem aż piętnaście dziesięcioleci, przez które list krążył, kopiowany czasem poprawnie, a czasem niepoprawnie, zanim powstała kopia, która zachowała się do naszych czasów. Nie potrafimy oczywiście zrekonstruować kopii, na której podstawie sporządzony został papirus P46. Czy była wierna? Jeśli tak, jak bardzo? Z pewnością zawierała jakiegoś rodzaju pomyłki, tak samo jak kopia, z której ją skopiowano, kopia z której skopiowano tamtą i tak dalej.

Reasumując, powoływanie się na „oryginalny” tekst Listu do Galatów to kwestia problematyczna. Nie dysponujemy takowym oryginałem, a jedyne, co możemy zrobić, to spróbować dotrzeć do możliwie najwcześniejszego etapu przekazu tekstu z nadzieją, że to, co zrekonstruowaliśmy w oparciu o kopie, które się zachowały (w coraz większej ilości, im bardziej wkraczamy w średniowiecze) – w miarę wiernie odzwierciedla to, co Paweł sam napisał albo przynajmniej co zamierzał napisać, dyktując swój list.

KOD EWANGELII

 

Drugi przykład – Ewangelia Jana. Jest zdecydowanie odmienna od pozostałych trzech Ewangelii Nowego Testamentu. Znajdujemy tu sporo opowieści bardzo różniących się od narracji pozostałych Ewangelii, również stylem pisarskim. U Jana wypowiedzi Jezusa to raczej długie przemowy, a nie treściwe i proste sentencje; zarazem w tej Ewangelii, w odróżnieniu od trzech pozostałych, sam Jezus nigdy nie występuje w roli narratora. Co więcej, niektóre biblijne wydarzenia – na przykład rozmowę z Nikodemem (rozdział 3) i z Samarytanką (rozdział 4) albo cud przemienienia wody w wino (rozdział 2) i wskrzeszenie Łazarza z martwych (rozdział 10) – można znaleźć tylko w Ewangelii Jana. Ponadto Jan prezentuje Jezusa w dość specyficzny sposób. Inaczej niż w pozostałych Ewangeliach Jezus większość czasu poświęca wyjaśnianiu, kim jest, i czynieniu „znaków” mających dowieść, że to, co mówi, jest prawdą.

Z pewnością Jan oparł swoją opowieść na jakichś źródłach i całkiem możliwe, że były dwa – jedno opisywało znaki czynione przez Jezusa, drugie przytaczało jego mowy, Jan natomiast skompilował z obu tych źródeł jedną, ciągłą opowieść przedstawiającą życie Jezusa, jego działalność, śmierć i zmartwychwstanie. Wydaje się jednak dość prawdopodobne, że Jan stworzył kilka odmiennych wersji swej Ewangelii. Wielu uważnych czytelników dostrzega na przykład, że rozdział 21 sprawia wrażenie późniejszego uzupełnienia. Niegdyś ta Ewangelia praktycznie z pewnością kończyła się na wersach 20,30–31, wydarzenia opisane w rozdziale 21 stanowią zaś formę późniejszej refleksji; fragment dodano być może po to, aby dopełnić opowieści o tym, jak Jezus ukazał się po swym zmartwychwstaniu, i wyjaśnić, że śmierć ucznia, „którego Jezus umiłował”, a który przekazał opowieści spisane w Ewangelii, nie była bynajmniej nieprzewidziana (por. 21,22–23).

Rozdział 21 Ewangelii Jana to zresztą niejedyny fragment wyraźnie niepasujący do pozostałych. Choćby początkowe wersy 1,1–18, stanowiące swego rodzaju prolog do Ewangelii, wydają się różnić od reszty. Ten bardzo wysoko ceniony poemat mówi o „Słowie” Boga, które współistniało z Bogiem od początku i samo było Bogiem, a które w Jezusie Chrystusie „stało się ciałem”. Fragment ten napisany jest stylem bardzo poetyckim, którego próżno szukać w innych partiach Ewangelii. Choć centralne motywy powtarzają się w toku dalszej narracji, to kluczowe pojęcia i terminologia – już nie. Jezus w ewangelicznej opowieści wielokrotnie przedstawiany jest jako ten, który zstąpił z nieba, jednak nigdzie nie jest ponownie nazwany Słowem. Czy możliwe jest, że ten fragment pochodzi z innego źródła niż reszta i że został dodany (jako swoisty prolog) przez autora już po tym, jak ukazała się wcześniejsza wersja?

Przypuśćmy, że rozdział 21 i 1,1–18 pierwotnie nie były częścią Ewangelii. Jakie ma to znaczenie dla badacza zamierzającego zrekonstruować „oryginalne” brzmienie Nowego Testamentu? Przede wszystkim, który oryginał ma być rekonstruowany? Sporne fragmenty zawierają wszystkie znane nam dzisiaj greckie manuskrypty. Tak więc czy badacz ma zrekonstruować jako tekst oryginalny tę wersję Ewangelii, która pierwotnie je zawierała? Ale czyż nie powinniśmy uznawać za pierwotną wersji wcześniejszej, w której ich nie było? A jeśli rekonstruować właśnie ją, to czemu nie iść dalej, na przykład odtwarzając pierwszą wersję Ewangelii Jana? Dlaczego jednak nie cofnąć się jeszcze dalej, aż do źródeł, w oparciu o które powstała Janowa Ewangelia, albo wręcz do tradycji ustnej, na której te najstarsze źródła bazowały?

Podobne problemy wiążą się oczywiście ze wszystkimi pismami wczesnochrześcijańskimi, jakie posiadamy – zarówno tymi, które zostały włączone do Nowego Testamentu, jak i pozostałymi ewangeliami, dziejami, listami, apokalipsami i całą literaturą wczesnochrześcijańską. Zadaniem krytyki tekstu jest ustalenie pierwotnej formy każdego z tych pism. Istnieją przyjęte zasady dokonywania takich ustaleń oraz kryteria pozwalające zadecydować, które różnice w naszych manuskryptach są efektem przypadkowych błędów kopiowania, które są rozmyślnymi zmianami, a które – jak wszystko wskazuje – pochodzą od pierwotnego autora. Obecnie naukowcy zajmujący się krytyką tekstu są w stanie z dużym stopniem pewności określić miejsca, w których oryginalny tekst Nowego Testamentu musiał zostać zmieniony. Dla ludzi, którzy nie są dobrze zaznajomieni z tą dyscypliną, ale znają dobrze Nowy Testament w przekładzie na któryś z języków narodowych, osiągnięcia krytyki tekstu mogą stanowić spore zaskoczenie.

DODATEK DO JANA (ALBO ŁUKASZA)

Opowieść o cudzołożnicy jest najlepiej znaną biblijną przypowieścią o Chrystusie i ulubionym motywem w hollywoodzkich wersjach jego żywota. Nawiązująca do niej scena pojawiła się nawet w „Pasji” Mela Gibsona. Tej popularności nie szkodzi fakt, że historia ta pojawia się wyłącznie w jednym fragmencie Nowego Testamentu, w Ewangelii Jana 7,53–8,12, i wiele wskazuje, że stanowi nieoryginalne wtrącenie.

Przypomnijmy może sekwencję zdarzeń. Jezus naucza w świątyni, a wtedy uczeni w piśmie i faryzeusze przyprowadzają do niego kobietę, „którą pochwycono na cudzołóstwie”. Jego zaciekli wrogowie chcą go wystawić na próbę. Prawo Mojżeszowe, mówią, nakazuje cudzołóstwo karać śmiercią przez kamienowanie, jednak oni chcieliby wiedzieć, co do powiedzenia w tej sprawie ma Chrystus. Czy powinno się ją zabić, czy okazać jej litość? Jezus najpierw pochyla się i pisze coś na ziemi, wreszcie mówi: „Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci na nią kamień” i dalej coś pisze. Po chwili wszyscy, którzy przyprowadzili cudzołożnicę, zaczynają odchodzić, aż pozostaje z nim jedynie ona. Wówczas Jezus pyta: „Kobieto, gdzież oni są? Nikt cię nie potępił?”. Na co ona: „Nikt, Panie”. „I Ja ciebie nie potępiam. Idź, a od tej chwili już nie grzesz” – mówi Jezus.

To wspaniała historia, bardzo podniosła, z zaskakującym zwrotem akcji, kiedy Jezus wydobywa się z tarapatów w bardzo błyskotliwy sposób, przy okazji ocalając również nieszczęsną cudzołożnicę. Oczywiście uważny czytelnik natychmiast ma chęć zadać liczne pytania. Jeśli kobieta ta została przyłapana na cudzołóstwie, gdzie jest mężczyzna, który zgrzeszył wraz z nią? Wszak zgodnie z Prawem Mojżeszowym oboje powinni zostać ukamienowani (patrz: Kpł 20,10). Co właściwie Jezus pisał na ziemi? (Zgodnie z jedną z tradycyjnych wersji, spisał tam grzechy oskarżycieli, którzy uciekli w zakłopotaniu, gdy ujrzeli, że wydały się ich własne występki). Po trzecie wreszcie, czy nawet jeśli Jezus nauczał miłości, to naprawdę uważał, że Prawo dane Mojżeszowi przez Boga zostało zniesione i nie należy go przestrzegać? Czy według Chrystusa za grzechy w ogóle trzeba karać?

Z opowieścią o cudzołożnicy, przy całym podziwie dla jej budującej wymowy (i przewrotnej intrygi), wiąże się jeszcze jeden, poważniejszy znacznie problem. Otóż okazuje się, że pierwotnie przypowieści tej nie było w Ewangelii Jana. Co więcej, nie było jej w żadnej z Ewangelii – została dodana później przez kopistów. Skąd to wiadomo? Przypowieść ta nie występuje w najstarszych i najlepszych manuskryptach Ewangelii Jana; pisana jest stylem zupełnie odmiennym niż pozostałe części tej Ewangelii (włączając w to fragmenty ją poprzedzające i następujące bezpośrednio po niej); po trzecie wreszcie zawiera również wiele słów i zwrotów, które są zupełnie obce Ewangeliom. Wniosek jest nieuchronny: pierwotnie ten fragment nie należał do Ewangelii.

Jak doszło do tego, że się tam znalazł? Większość badaczy uważa, że prawdopodobnie była to jedna z popularnych opowieści o Jezusie przekazywanych w tradycji ustnej i w jakimś momencie ktoś zapisał ją na marginesie manuskryptu, a potem inny kopista, przekonany, że nota stanowi część tekstu, włączył ją tam tuż po historii kończącej się na wersie 7,52. Warto zaznaczyć, że różni kopiści wstawili tę historię w różnych miejscach Nowego Testamentu: niektórzy w Ewangelii Jana po wersie 21,25, inni u Łukasza po wersie 21,38. Czytelnika stawia to przed następującym dylematem: jeśli pierwotnie historia ta nie była częścią Ewangelii Jana, czy należy ją uważać za część Biblii? Większość badaczy zajmujących się krytyką tekstu optuje za tym, że nie.

SPORNA KOŃCÓWKA MARKA

 

Przykład kolejny, który chciałbym omówić, może nie jest równie dobrze znany przeciętnemu czytelnikowi Biblii, ale odegrał bardzo istotną rolę w historii interpretacji biblijnej, a dla badaczy tradycji przekazu tekstu Nowego Testamentu nadal stanowi ważny problem. Mam na myśli zakończenie Ewangelii Marka.

Czytamy w niej, że Jezus został ukrzyżowany i pochowany przez Józefa z Arymatei w dzień przed szabatem. Dzień po szabacie Maria Magdalena w towarzystwie dwóch innych kobiet udała się do grobu, aby namaścić ciało Chrystusa. Kobiety spostrzegają, że kamień został odsunięty, a na miejscu spotykają młodzieńca ubranego w białą szatę, który mówi do nich: „Nie bójcie się! Szukacie Jezusa z Nazaretu, ukrzyżowanego; powstał, nie ma go tu. Oto miejsce, gdzie go złożyli”. Następnie każe kobietom odejść od grobu i przekazać uczniom, że Jezus podąża przed nimi do Galilei i że tam go ujrzą, „jak wam powiedział”. Jednak one uciekają i nikomu nic nie mówią, „bo się bały” (16,4–8).

We współczesnych tłumaczeniach Pisma mamy potem dwanaście ostatnich wersów Ewangelii Marka, które zawierają kontynuację tej opowieści. Jezus ukazuje się Marii Magdalenie, która idzie do uczniów i opowiada im o tym, ale ci jej nie wierzą (w. 9–11). Następnie Chrystus ukazuje się dwóm uczniom (w. 12–14), a potem pozostałym 11 (łącznie 12, nie licząc Judasza Iskarioty), którzy siedzą razem za stołem. Jezus napomina ich za brak wiary i nakazuje iść głosić jego Dobrą Nowinę „wszelkiemu stworzeniu”. Wyjaśnia też, że ci, którzy uwierzą i przyjmą chrzest, „zostaną zbawieni”, a kto nie uwierzy, „będzie potępiony”. Potem pojawiają się dwa najbardziej tajemnicze wersy w całym fragmencie: „Tym zaś, którzy uwierzą, te znaki towarzyszyć będą: w imię moje złe duchy będą wyrzucać, nowymi językami mówić będą; węże brać będą do rąk, i jeśliby co zatrutego wypili, nie będzie im szkodzić. Na chorych ręce kłaść będą, i ci odzyskają zdrowie” (w. 17–18). Następnie Chrystus zostaje zabrany do nieba i zasiada po prawicy Boga, uczniowie idą w świat, aby głosić Ewangelię, znaki zaś, które im towarzyszą, potwierdzają ich naukę (w. 19–20).

To niezwykłe wersy: tajemnicze, poruszające, o wielkiej sile. Jest to zresztą jeden z fragmentów przywoływanych przez zielonoświątkowców, aby dowieść, że wyznawcy Jezusa istotnie potrafią mówić nieznanymi językami, jak dzieje się podczas ich nabożeństw. To też najważniejszy fragment przywoływany przez grupy zaklinaczy węży z Appalachów, którzy nawet dziś biorą na ręce jadowite gady, aby dowieść swojej wiary w słowa Jezusa, że nie stanie im się żadna krzywda.

Znów pojawia się jednak pewien problem. Otóż pierwotnie tego fragmentu nie było w Ewangelii Marka – został dodany przez późniejszego kopistę. Bez tych ostatnich wersów zakończenie Ewangelii Marka ma zupełnie inną wymowę, dalece zresztą niejasną. Ta trudność interpretacyjna nie sprawiła jednak, że naukowcy zaakceptowali przynależność inkryminowanego fragmentu do oryginału. Przeciwnie, dowody przemawiające za uznaniem ich za późniejszy dodatek powszechnie uznawane są za w zasadzie bezdyskusyjne.

Dowody są zbliżone do argumentów przywoływanych w sporze o autorstwo przypowieści o kobiecie cudzołożnej. Wersów tych brak w dwóch najstarszych i najlepszych manuskryptach Ewangelii Marka, jakie dotrwały do naszych czasów, a także i w innych źródłach; język tego fragmentu różni się od języka całości tekstu Marka, a przejście od poprzedniego fragmentu jest kompletnie niezrozumiałe (Maria Magdalena wprowadzona zostaje w wersie 9, jakby dotychczas nie była wspomniana, mimo że mówią o niej poprzednie wersy. Istnieje zresztą też problem czysto językowy, związany z greką, który czyni to przejście jeszcze bardziej nienaturalnym); pojawia się tu dużo słów i zwrotów, które nie występują w innych miejscach Ewangelii. To przekonujące dowody, że wersy te zostały do niej dołączone.

Kłopot w tym, że bez nich cała historia kończy się dość nieoczekiwanie: kobiety słyszą, że mają przekazać uczniom, że Jezus uda się przed nimi do Galilei i tam się z nimi spotka, jednak one uciekają od grobu i nie mówią nic nikomu, „bo się bały”. I taki miałby być koniec Ewangelii?! Kopiści najwyraźniej uznali, że to zakończenie jest stanowczo zbyt nieoczekiwane. Czyżby uczniowie nigdy nie dowiedzieli się o zmartwychwstaniu? Czy Jezus nigdy im się nie ukazał? Kopiści łatwo rozwiązali ten problem, dodając swoje zakończenie.

Zresztą niektórzy badacze zgadzają się z owymi kopistami, że wers 16,8 to zbyt nieoczekiwane zamknięcie Ewangelii. Być może ostatnie wersy Ewangelii Marka, gdzie Jezus faktycznie spotyka się z uczniami w Galilei, po prostu przepadły, wszystkie kopie Ewangelii zaś, jakie dotrwały do naszych czasów, pochodzą od jednego, uszkodzonego manuskryptu pozbawionego ostatniej karty. To wyjaśnienie w pełni prawdopodobne, acz zgodnie z konkurencyjną hipotezą Marek naprawdę chciał skończyć Ewangelię na wersie 16,8. Jednym z argumentów jest fakt, iż takie zakończenie doskonale harmonizowałoby z pewnymi motywami rozsianymi po całej jego Ewangelii.

Jak dawno już zauważyli badacze Marka, w tej Ewangelii – zupełnie inaczej niż w pozostałych – uczniowie Jezusa często nie pojmują, czego naprawdę są świadkami. Co krok okazuje się, że nie rozumieją Chrystusa (6,51–52; 8,21), a kiedy przy kilku okazjach ten wyjawia im, że musi cierpieć i umrzeć, jego słowa pozostają niezrozumiane (8,31–33; 9,30–32; 10,33–40). A może oni rzeczywiście nigdy tego nie pojęli (zupełnie inaczej niż czytelnicy Marka, którzy od samego początku zdają sobie sprawę, kim jest Jezus)? Warto zresztą podkreślić, że u Marka zawsze, ilekroć ktoś zaczyna rozumieć, kim jest Chrystus, Jezus sam nakazuje tej osobie milczenie. Co prawda zwykle człowiek ów ignoruje ten zakaz i rozgłasza swą wiedzę światu (np. 1,43–45), ale czyż nie byłoby przejawem wspaniałej ironii Marka, gdyby opisał, jak kobietom u grobu nakazuje się, by nie milczały, lecz tym razem wieść rozgłosiły, one jednak ignorują nakaz – i milczą! Może zatem Marek chciał celowo wstrząsnąć swoimi czytelnikami, wprowadzając tak nieoczekiwane zakończenie. Czyż nie jest to doskonały sposób, aby sprawić, by czytelnik zatrzymał się na chwilę, wziął głęboki oddech i spytał: „co?!”.