Pracowali w korporacjach, teraz mają swoje firmy. Jak dorastali do decyzji o zmianie?

Czy nie żałują? Z czym muszą się zmierzyć? Przedstawiamy trzy studia przypadku!

1. Chcę budować przyszłość

Iwona Kossmann pracowała na menedżerskich stanowiskach w branży kosmetycznej, telekomunikacyjnej, modowej i wydawniczej. Dziś ma firmę pod marką Koss-mann, butik i sklep internetowy.

Pewnego dnia doszłam do wniosku, że w pracy chcę budować moją przyszłość, nie tylko teraźniejszość. Do tej decyzji dojrzewałam wiele lat. Na spotkaniach poświęconych kobiecej przedsiębiorczości, gdzie występowałam jako ekspert i dowód na to, że kobieta może wysoko awansować w korporacyjnych strukturach, pytano mnie często: „Pani Iwono, a może własna firma?”. „Może” – odpowiadałam. W końcu nadszedł rok 2012, przełomowy i bardzo dla mnie trudny. Odszedł mój ojciec, zmarło także dwoje przyjaciół. Te wydarzenia pozwoliły mi zrozumieć, jak ulotne jest życie. Dotarło do mnie, że czas, który mamy, jest ograniczony. W smutku i żalu związanym ze stratą pomyślałam, że może nigdy nie będzie już lepszego momentu, żeby stworzyć sobie inne życie i… pracę.

Zdecydowałam się na modę kobiecą. W tej branży jest duża konkurencja, lecz ja chciałam wypełnić niszę – stworzyć kolekcję, którą kobiety mogłyby nosić do pracy. Moda o prostych, klasycznych liniach, w monochromatycznych kolorach, z doskonałych materiałów, która nie nudzi się po jednym sezonie. Takie ubrania, zgodne z korporacyjnym dress code, sama chciałabym nosić. Moim biznesowym wzorem jest Armani, który swoje imperium rozwijał po czterdziestce. Udało mu się, do dziś sam prowadzi własne firmy. To dla mnie inspiracja, nie chciałabym doświadczyć sytuacji, gdy w wieku 60 lat chcę pracować, ale nie mogę.

Gdybym została w korporacji, pewnie tak by się stało. W Polsce najciekawsze kariery w dużych spółkach trwają krótko, a w mniejszych nie ma zbyt dużej przestrzeni rozwoju. Gdy rozstałam się z poprzednim pracodawcą, dostałam kilka nowych ofert zatrudnienia. Zadałam sobie pytanie: czy w tej pracy będę za dziesięć lat i będę mogła się w niej rozwijać? Odpowiedź brzmiała: nie. Jestem wdzięczna korporacjom za to, co mi dały. Ten okres mnie zbudował. Przeszłam z poziomu asystenta do stanowiska prezesa. W Unileverze poznałam wiele narzędzi marketingowych, zdałam sobie sprawę, że produkt to koncepcja, ale równie ważne jest jej wdrożenie. Z tych czasów wyniosłam też umiejętność tworzenia strategii biznesowej. Coty było dla mnie szkołą życia, pokazało, jak ważny jest przepływ pieniądza i relacje z inwestorami.

Z kolei praca w telekomunikacji dała mi możliwość pracowania, gdziekolwiek jestem: iPhone, laptop, iPad i inne narzędzia pozwalają mi być dostępną, reagować szybko. Doświadczenie z Deni Cler pokazało mi, że moda to mój świat i dało mi przekonanie, że w tej branży szansę mają także firmy nowe, budowane od zera, a nie tylko te z pokoleniowymi tradycjami.

Jak sobie radzić w okresie przejścia między etatem a własną działalnością? Nie zrażać się przy każdej przeszkodzie. Zapewnić sobie środki utrzymania przynajmniej na rok. Otoczyć się doradcami: prawnikiem i dobrą księgową. I nie myśleć o korporacji jak o oazie bezpieczeństwa. Trzeba pamiętać, że jeśli nie ma w niej wzrostu przychodów i zysków, żaden prezes się nie utrzyma.

Teraz jestem przedsiębiorcą, który pracuje dwanaście godzin dziennie. Trudne chwile? Przynajmniej kilka. Pierwsza, gdy wydawało mi się, że nie dopnę finansowo projektu. Ale dopięłam. Druga – wycofanie się kontrahenta produkującego kolekcję. Pomógł dobry kontrakt. Trzeci – natłok przepisów, który kazał mi zwątpić, czy uda nam się otworzyć sklep zgodnie z planem. Ale i to się udało, wystartowaliśmy z końcem marca.

Pracuję więcej niż dawniej, ale elastyczniej. Mogę zacząć pracę o szóstej rano, by o ósmej być do dyspozycji córek. Mają czternaście i sześć lat, potrzebują mnie w ważnych dla siebie momentach. Przyznam, że z dzieciństwa starszej wiele mi umknęło, nie można przecież odwołać posiedzenia zarządu z powodu przedstawienia w szkole czy wizyty u ortodonty. Dziś młodsza córka rozkłada w domu rysunki i mówi: „To najnowsza kolekcja. Co dajemy do produkcji, mamo?”. Starsza już planuje, że w przyszłości będzie pracować w firmie. Strefy prywatna i zawodowa przenikają się coraz bardziej. Ale w tej całej intensywności, napięciu, ekscytacji, czekaniu na wyniki sprzedaży po raz pierwszy od wielu lat udało mi się znaleźć czas na sport – jogę, tenis, pływanie. Dbam o ciało i duszę. To ważne, bo przecież muszę mieć siły, by udźwignąć zadanie, którego się podjęłam..

 

2. Pokora i perspektywy

Ola Jarośkiewicz, Paweł Kocon i Mikołaj Lenart rzucli etaty, gdy ich portal doceniono w konkursie
Startup Fest. O projekcie opowiada Paweł Kocon.

Moja kariera zaczęła się na studiach, w Biurze Krajowym ówczesnej Unii Wolności. Miałem okazję pracować m.in. z Bronisławem Geremkiem, Tadeuszem Mazowieckim, Andrzejem Potockim. W wieku 20 lat zobaczyłem wielką politykę od kuchni. Każdy dzień na najwyższych obrotach, nigdy nie wiadomo, co się wydarzy. Potem była praca w agencji PR, gdzie obsługiwałem centrum handlowe i klienta z branży motoryzacyjnej. Rok później trafiłem do pierwszego prawdziwie korporacyjnego pracodawcy, jakim była Warta. Zajmowałem się tam PR-em wewnętrznym. Praca od 7.30, rano prasówka, potem zebrania, konsultacje, realizacja projektów, wychodziłem o 21.

To w Warcie pierwszy raz dowiedziałem się, jak ważne jest w korporacji wdrażanie procedur, a jeśli nie działają – programów naprawczych. Nauczyłem się myślenia projektowego, abstrakcyjnego. Zyskałem też doświadczenie w dysponowaniu naprawdę sporymi budżetami. Z Warty zostałem zrekrutowany do portalu Pracuj.pl, gdzie z miejsca dostałem dużą samodzielność. „Podejmuj decyzję sam, to także twoja firma” – mówiła moja szefowa. Tak nauczyłem się rozwiązywania problemów, a nie pozbywania się ich.

Znaczne doświadczenia korporacyjne miała również nasza wspólniczka Ola Jarośkiewicz, pomysłodawczyni oraz główny architekt projektu. Jest absolwentką japonistyki na Uniwersytecie Warszawskim, pracowała w dziale marketingu L’Oreal jako product manager (odpowiadała między innymi za marki Vichy i Inneov). Ola dużo jeździła po świecie, śledziła nowe przedsięwzięcia technologiczne i internetowe. Chciała coś robić poza korporacją, mieć własny projekt, nawet jeśli początkowo miałaby realizować go po godzinach. Za cel postawiła sobie założenie firmy. Przygotowała trzy pomysły i postanowiła skonsultować je ze znajomymi, których chciała zainteresować projektem. W ten sposób zamierzała wybrać jeden najciekawszy i stanowiący wyzwanie dla wszystkich. Te poszukiwania były mi bliskie, myślałem podobnie, więc zaczęliśmy się zastanawiać, co możemy razem zrobić. Z trzech pomysłów został jeden: koncepcja platformy do projektowania butów, realizowanie spersonalizowanych projektów wymyślonych przez klientki. Ola wzięła na siebie przygotowanie aplikacji i stronę technologiczną, ja – promocję.

Ponieważ założenie i prowadzenie firmy wymaga wielu umiejętności, a znaczną częścią pracy jest codzienna administracja i zarządzanie projektem, potrzebowaliśmy kogoś z takimi kompetencjami. Mikołaj Lenart, mój kolega ze studiów politologicznych, pracował wcześniej dla Centralwings i ma duże doświadczenie w budowaniu sieci sprzedaży sklepów na lotniskach. Działaliśmy spontanicznie. Może żeby udowodnić coś sobie i innym? Przygotowanie aplikacji to nie wszystko, jednocześnie trzeba było znaleźć rzemieślników, którzy zrealizowaliby projekty klientek. Do tego dochodziło nawiązanie współpracy z dostawcami skór (pozyskujemy je z Włoch) i dodatków. We wrześniu 2011 roku pojawiliśmy się na rynku – wystartowała pierwsza wersja portalu Fun in Design. Uznaliśmy, że w ciągu dnia będziemy pracować na etatach (wszyscy mamy kredyty na mieszkania), a wieczorem będziemy sprawdzać zamówienia, odpisywać na maile, zlecać realizację wzorów itp.

Pewnie do dziś portal byłby rodzajem niezobowiązującego hobby, gdyby nie główna nagroda, którą otrzymaliśmy w konkursie Startup Fest dla początkujących firm. Ktoś dostrzegł to, co robimy! To był potężny kop, który wzmocnił w nas wiarę, że portal ma biznesowy potencjał. Nie bez znaczenia było to, że w konkursie oprócz prestiżu zdobyliśmy także 50 tys. złotych, które przeznaczyliśmy na doskonalenie aplikacji. Projektowanie stało się prostsze, rysunki dokładniejsze, klientki widziały wyraźnie fakturę skóry i kolor. Mogły też liczyć na pomoc przy projektowaniu. Powstała ogromna liczba kombinacji: jeśli wziąć pod uwagę wszystkie kolory, fasony, rodzaje skór, na naszym portalu można stworzyć kilkanaście tysięcy wzorów. O modzie na samodzielne projektowanie opowiedzieliśmy w jednej z telewizji śniadaniowych. Liczba zamówień po tym programie przerosła nasze oczekiwania i pokazała, że właściwie nie jesteśmy przygotowani organizacyjnie do realizowania tak wielu zleceń. Żeby podołać wszystkim zobowiązaniom, pracowaliśmy do drugiej w nocy, a rano trzeba było przecież wstać do biura. Na dłuższą metę to było nie do wytrzymania. W końcu podjęliśmy decyzję – Fun in Design to nie tylko zabawa, to nasz sposób na życie i zarabianie.

Do biznesu podchodzimy z pokorą. Kiedyś wydawało mi się, że właściciel firmy to ktoś, kto siedzi z laptopem w miłej kawiarni, popija latte i nie ma nad sobą szefa. Dziś wiemy, że biznes wymaga ogromnej dyscypliny, systematycznej pracy dzień po dniu, gotowości na spore ograniczenia. Nie chodzimy po knajpach, nie wydajemy pieniędzy na imprezy. Raczej nie wyjedziemy na długie wakacje, bo każdą złotówkę wkładamy w firmę. Ale to się opłaca. Do dziś nasze klientki zaprojektowały ponad 50 tys. par butów. Spływają kolejne zamówienia, nazwa Fun in Design staje się coraz bardziej popularna. Co będzie dalej? Może wprowadzimy nowe produkty, może otworzymy kolejną firmę – gdy pracujesz na swoim, codziennie pojawiają się nowe możliwości. Co bym zrobił, gdyby ktoś zaproponował mi powrót do korporacji? Odmówiłbym. Straciłem służbowe budżety i wolne weekendy. Ale zyskałem coś dużo cenniejszego. Perspektywę..

 

3. W poszukiwaniu slow life

Aleksandra Dziegieć pracowała dla firm farmaceutycznych. Odeszła, by wraz z siostrą Sylwią prowadzić Zielone Laboratorium produkujące kosmetyki wegańskie.

Skończyłam biotechnologię na Politechnice Łódzkiej. Zaraz po studiach trafiłam do firmy konfekcjonującej kosmetyki, by po roku rozpocząć pracę w zakładach farmaceutycznych Polfa (później Gedeon Richter). Byłam specjalistą do spraw zapewnienia jakości, a następnie oceny jakości produktów leczniczych. W ciągu trzech lat zdobyłam naprawdę ogromną wiedzę, wiele się nauczyłam, przygotowywano mnie nawet do kolejnego awansu.

Cieszyłam się, oczywiście, ale jednocześnie wiele rzeczy zaczęło mi przeszkadzać. Co szczególnie? Chyba brak wpływu, fakt, że niewiele zależało od sposobu, w jaki pracowałam. Zaczął mnie także męczyć warszawski styl życia, tempo, brak czasu na prywatność. Moja siostra Sylwia, która prowadziła firmę produkującą kosmetyki na zamówienie, od dłuższego czasu namawiała mnie na własną działalność. Nie miałam odwagi, by rzucić stabilną posadę, ani pomysłu, co mogłabym robić. Bardzo silne było we mnie jednak pragnienie wolniejszego, spokojniejszego życia, bliżej natury. Gdy złożyłam wypowiedzenie, po raz pierwszy od dawna wypełniała mnie pewność siebie, czułam, że sobie poradzę. Może dlatego, że miałam już pierwsze zlecenia? Nie bez znaczenia pewnie był fakt, że jedno z nich pochodziło od mojej siostry, która stała się dla mnie rodzajem mentorki.

Gdy zaczęłyśmy razem pracować, rodziły się kolejne pomysły. Obie mamy silnie rozwiniętą empatię wobec zwierząt. Szukałyśmy sposobu na zebranie pieniędzy dla fundacji, które im pomagają. 1 proc. z podatku raz na rok to za mało. Wymyśliłyśmy, że mogłybyśmy sprzedawać kosmetyki, a część dochodu przeznaczać na ten cel. Sylwia jest kosmetologiem ze sporym doświadczeniem, opracowywała receptury. Ja zajęłam się zapewnieniem jakości. Tak narodziło się Zielone Laboratorium, nasza wspólna firma produkująca kosmetyki wegańskie. Nie ma w nich żadnych szkodliwych substancji, takich jak parabeny, silikony, rafinowane oleje czy sztuczne barwniki.

To, co możemy, robimy same. Część składników pochodzi z własnych upraw, wykorzystujemy na przykład sok ze starych jabłoni, które rosną w naszym sadzie. Chcemy ograniczać niepotrzebny transport, dlatego w naszych kosmetykach nie ma wyciągów z roślin sprowadzanych z innych kontynentów. Są za to marchewka, pietruszka, rozmaryn, pomidor, płatki owsiane. Cała seria to osiem produktów, które można łączyć ze sobą w dowolnych konfiguracjach. Stawiamy na prostotę, bo bliski jest nam antykonsumpcjonizm: nie musimy mieć wszystkiego, żeby żyć szczęśliwie. Chcemy dotrzeć do ludzi, którzy dość mają anonimowości wielkich koncernów kosmetycznych – klientów doceniających małe laboratorium i bezpośredni kontakt z właścicielkami.

Gdy otworzyłyśmy sklep internetowy, przez pewien czas panowała cisza. Przyznam, miałam obawy, czy ktoś się nami zainteresuje. Potem pojawiły się pierwsze zamówienia i kolejne. Nabrałam zaufania, że będziemy się rozwijać. Marzy nam się, że wokół firmy stworzymy społeczność ludzi, którym bliska jest idea slow life – składają się na nią nie tylko naturalne kosmetyki, ale i nieprzetworzone jedzenie, odpowiedni ruch, medytacja i uważność. Obie z siostrą staramy się wcielać te zasady w życie, zwłaszcza teraz, gdy niemal w tym samym czasie przyszli na świat nasi synowie. Czy żałuję pracy w korporacji? Nie. Bo dzięki niej odnalazłam swoje miejsce na ziemi..