Leonidas i tajemnica piłkarskiego sukcesu

Wiele miast ma swoje dzielnice nędzy, ale tylko te w Rio zyskały własną, powszechnie znaną nazwę. Bo były największe i wyrastały tuż nad ociekającymi luksusem enklawami bogactwa. Nikt nie mógł ich nie zauważyć. I nikt nie odważał się przekraczać ich granic. Wisiały nad jednym z najpiękniej położonych miast świata, strasząc i fascynując jednocześnie. Wraz z karnawałem, sambą i piłką, fawe- le stały się wizytówką Brazylii. Najbardziej wstydliwą, którą przed zbliżającym się mundialem i igrzyskami olimpijskimi w 2016 r. władze próbują upiększyć, zlikwidować, a w ostateczności zasłonić. Czy to jednak możliwe?

„Biegnę do piłki, jakbym biegł po talerz zupy” – tak na pytanie, w czym kryje się tajemnica jego niezwykłej skuteczności, odpowiedział Leonidas, najwybitniejszy brazylijski piłkarz przed Pelem. To nie był żart. Leonidas, wychowany w fawelach Rio de Janeiro, dobrze wiedział, czym jest głód.

Pesymiści, wśród nich wybitny piłkarz Romario, który po zakończeniu kariery został posłem, odpowiadają, że nie. Porównują fawele do rakowatej narośli, która wycięta odrasta w tym samym albo innym miejscu. Dziś w 12-milionowym Rio jest ich co najmniej sześćset. A zaczęło się nieco ponad sto lat temu od niewielkiego osiedla dla weteranów wojennych.

PROROK UKRYTEGO KRÓLA

W roku 1889 wojsko obaliło monarchię, zmusiło króla Pedra II do emigracji i ogłosiło republikę. Zmiana ustroju wywołała opór konserwatystów, najsilniejszy w roi niczym stanie Bahia. Tam osiadł wędrowny kaznodzieja Antonio Mendes Maciel zwany Conselheiro (Doradca), który przepowiadał rót legendarnego króla Sebastiana.

Sebastian to portugalski odpowiednik naszego Władysława Warneńczyka. Tak jak on wyprawił się na muzułmananów i w wieku 24 lat zginął w bitwie na terenie Maroka. Ciała nie odnaleziono, | więc po Portugalii i jej koloniach krążyły opowieści, że nadal żyje i pewnego dnia powróci na białym koniu, by pomóc sprawiedliwym w czarnej godzinie. Antonio Conselheiro ogłosił się doradcą „ukrytego króla”, jak nazywano Sebastiana, i wzywał do godnego przygotowania się na jego przybycie. Stworzył sekciarskie mini- państwo, które nie uznawało republikańskich władz. Około 8 tys. jego zwolenników osiedliło się w miasteczku Canudos.

Burmistrz pobliskiego Juazeiro przeraził się dobrze zorganizowanej rzeszy fanatyków i słał do Rio dramatyczne apele o pomoc. Rząd wyekspediował niewielki oddział wojska, który został wyrżnięty w pień przez ludzi Antonia. Tak zaczęła się trwająca dwa lata (1896-1897) najkrwawsza wojna domowa w dziejach Brazylii.

Rebelię w końcu stłumiono, pochłonęła 20-30 tys. ofiar. Przed decydującym atakiem wojsk rządowych prorok Antonio zapadł na dyzenterię i zmarł. Zwycięzcy wykopali jego zwłoki, obcięli głowę i obwozili po okolicy jako trofeum. Nie darowali też powstańcom; wziętym do niewoli mężczyznom podrzynali gardła, kobiety gwałcili. Rzeź przeżyło zaledwie 150 osób.

Po zakończeniu walk żołnierze wrócili do Rio de Janeiro. Władza nie wiedziała, co zrobić z kilkutysięczną armią weteranów, więc przymknęła oko, gdy zaczęli budować szopy na Wzgórzach Opatrzności (Providencia). Porastające je krzewiaste drzewa favela kojarzyły się im z Canudos, gdzie wśród podobnej roślinności toczyli ciężkie walki. Dlatego – jak sami mówili – nie mieszkają pod okiem Opatrzności, lecz w faweli.

BEZ ADRESU, BEZ PRACY, BEZ NADZIEI

Wraz ze zmianą ustroju zniesiono niewolnictwo. Dziesiątki tysięcy czarnych Brazylijczyków z plantacji trzciny cukrowej, tytoniu i kawy dostały wolność, ale nic poza nią. Część najęła się do pracy u dawnych panów, część ruszyła szukać szczęścia w miastach. Nikt tam na nich rzecz jasna nie czekał, więc podobnie jak bezrobotni weterani lądowali na przedmieściach, w kleconych z byle czego chatach.

 

Początkowo ich osiedla nazywano dzielnicami afrykańskimi (bairros africanos), jednak rozróżnienie to szybko straciło sens. Do metropolii zaczęli bowiem masowo napływać szukający pracy Mulaci, Metysi i biali. Powstające w zastraszającym tempie „wioski w miastach” określano jednym, najbardziej już zadomowionym słowem – fawele.

Posługiwali się nim wszyscy z wyjątkiem władz, które przez ćwierć wieku udawały, że na otaczających Rio wzgórzach nic się nie dzieje. Dopiero gdy lekarze podnieśli alarm, że pozbawione wody i kanalizacji wielotysięczne skupiska ludzi mogą się stać wylęgarnią chorób, zagrażających w równym stopniu nędzarzom, jak i elitom, burmistrz Francisco Pereira Passos postanowił „rehumanizować Rio”.

W 1927 r. zaprosił francuskiego architekta Alfreda Agache, któremu zlecił opracowanie planu przebudowy miasta na wzór Paryża. Po kilku miesiącach analiz otrzymał odpowiedź: „Jest tylko jedno rozwiązanie: fawele należy wyburzyć”.

Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Te dzielnice oficjalnie nie istniały, nie było ich na żadnych mapach ani w urzędowych dokumentach. Co więcej, nikt nie miał pojęcia, ilu ludzi tam mieszka.

Pierwszy spis ludności przeprowadzono dopiero w… 1950 r. Wynikało z niego, że w 58 osiedlach żyje 195 tys. osób. Sceptycy powątpiewali w wiarygodność tych danych, gdyż do wielu fawel rachmistrze bali się wejść.

Ambitne plany Francisca Pereiry Passosa skończyły się na likwidacji kilku slumsów położonych najbliżej centrum. I to wcale nie z troski o los ich mieszkańców. Ziemia w szybko rozwijającym się mieście stawała się coraz cenniejsza, deweloperzy narzekali, że nie mają gdzie budować apartamentowców, więc znaleziono najprostsze rozwiązanie.

I jednocześnie najgorsze z możliwych. W fawelach ulice nie miały nazw, chaty – adresów, więc mieszkańcy nie mogli otrzymać meldunku, a bez stałego zameldowania nie mieli szans na stałe zatrudnienie. Dopóki koczowali blisko centrum, schodzili pieszo ze wzgórz i znajdowali dorywcze prace. Po wysiedleniu na odległe przedmieścia tracili szansę nawet na to.

PARK PROLETARIUSZY

Sytuacja jeszcze się pogorszyła za rządów prezydenta Getúlio Vargasa (1930-1945), który ogłosił program budowy Nowego Państwa (Estado Novo). Najogólniej mówiąc, chodziło o wprowadzenie pod osłoną dyktatury liberalnej gospodarki rynkowej i szybkie uprzemysłowienie Brazylii.

 

Następstwem industrializacji była masowa migracja ze wsi do miast oraz pogłębienie – zawsze w tym kraju ogromnych – nierówności społecznych. Większości przybyszów nie było stać na zakup czy choćby wynajęcie coraz droższych mieszkań, więc – chcąc nie chcąc – trafiali do faweli.

Władze Rio podjęły wówczas pierwszą próbę włączenia tych dzielnic w tkankę miasta. W 1940 r. z wielką pompą ogłosiły projekt budowy wzorcowego osiedla komunalnego o nazwie Park Proletariacki (Parque Proletário). Zburzono drewniane szopy, postawiono domy z czerwonej cegły. Około 4 tys. mieszkańców otrzymało dowody osobiste, nad bezpieczeństwem miała czuwać policja. Fawelę otoczono murem, prowadzące do niej bramy zamykano o godz. 22, o czym przez głośniki i megafony przypominano godzinę wcześniej. Ze względu na wysokie koszty program szybko przerwano – pozostały po nim jedynie ceglane nieotynkowane budynki.

Ale w 1947 r. wydarzyło się coś, co wstrząsnęło lokalnymi władzami bardziej niż koszmarne warunki, w jakich żyli favelados, jak sami siebie nazywali mieszkańcy dzielnic nędzy. W wyborach samorządowych 24 proc. głosów zdobyła Brazylijska Partia Komunistyczna. Przerażeni politycy rzucili wówczas hasło: „Wejdźmy na wzgórza, zanim wzgórza zejdą do nas”.

Najszybciej zareagował Kościół katolicki. Z inicjatywy biskupa Heldera Camary powołano Fundację Leona XII realizującą projekt o nazwie „Krucjata świętego Sebastiana” (Cruzada Sao Sebastiano). Legendarny król, który patronował powstańcom w Canudos, znów miał przewodzić nędzarzom.

MIASTO BOGA

Brazylijscy „krzyżowcy” jednym okiem spoglądali na Parque Proletario, drugim – na pomysły architekta Alfreda Agache. I znaleźli kompromisowe rozwiązanie. Uznali, że fawele faktycznie należy wyburzyć, ale bez wysiedlania ich mieszkańców. Nowe murowane domy miały stopniowo zastępować sklecone z desek i blachy szopy.

Przebudowano 35 największych faweli, ale celu nie osiągnięto. Na wzgórzach zrobiło się już bowiem tak ciasno, że brakowało miejsca na nowe domy. A ludzi wciąż przybywało. Właściciele parterowych budynków znaleźli wówczas oryginalny pomysł na dorobienie paru groszy – wynajmowali dach nowemu inwestorowi, który stawiał na nim swój dom. Jeśli fundamenty i ściany wytrzymywały, on robił to samo i fawele zaczęły wyglądać jak przyczepione do zboczy gór piramidy z czerwonej cegły. Dzięki tej „wielopiętrowości” stały się też bardziej pojemne, liczbę mieszkańców największej – Rocinha – szacuje się na 150-200 tysięcy. To już nie osiedla, lecz prawdziwe miasta w mieście. Tyle że bez szkół, szpitali, kanalizacji, wodociągów, często też elektryczności.

O tym, jak kończyły się dotychczasowe próby stworzenia z nich bardziej przyjaznego miejsca do życia, opowiada głośny film „Miasto Boga”. Wybudowane od podstaw osiedle o tej nazwie miało być normalną dzielnicą dla uboższych warstw społeczeństwa, z tanimi mieszkaniami komunalnymi. Wytyczono ulice, postawiono solidne bloki. Niestety, na infrastrukturę nie starczyło już środków i Miasto Boga upodobniło się do innych faweli.

W dzielnicach biedy nigdy nie było bezpiecznie, ale po przebudowie stały się wręcz idealnym miejscem do prowadzenia szemranych interesów. W labirynt wąskich uliczek wijących się między murowanymi domami nie odważył się wejść żaden policjant. Zwykli, ciężko pracujący ludzie – robotnicy, służące, właściciele małych sklepików i kramów dziękowali Bogu za każdy przeżyty dzień. Bo bandy drobnych kryminalistów mogły dopaść każdego, o każdej porze, w każdym miejscu.

 

I nagle, pod koniec lat 70., coś się zaczęło zmieniać. Strzały padały równie często, lecz jeśli przyzwoity człowiek ginął od kul, to jako przypadkowa ofiara, nie główny cel.

CZERWONE KOMANDO

Wojskowa dyktatura popełniła fatalny błąd, pakując do tych samych więzień przestępców pospolitych i politycznych, głównie komunistów i anarchistów. W zakładzie karnym na wysepce Ilha Grande w pobliżu Rio panowały tak koszmarne warunki, że szanse przeżycia bez pomocy z wewnątrz i zewnątrz były niewielkie. Jeśli skazani chcieli przetrwać, mieli do wyboru dwie możliwości: podporządkować się samozwańczym bossom albo stworzyć własną organizację.

Komuniści, którzy już wcześniej działali w fawelach, nawiązali kontakty z pochodzącymi stamtąd kryminalistami i na Ilha Grande powstała dobrze zorganizowana grupa samoobrony. Więźniowie polityczni wnieśli do niej ideologię i strategię walki partyzanckiej w wielkim mieście, pospolici przestępcy – brutalność i spryt.

W 1979 r. organizacja, która bardziej przypominała grupę terrorystyczną niż przestępczą, przyjęła wskazującą na związki z komunizmem nazwę Czerwone Komando (Comando Vermelho). Kompani przebywający na wolności napadali na banki i bogaczy, część łupu przerzucali na wyspę, gdzie za pieniądze można było kupić przychylność strażników, bezpieczeństwo i względny komfort.

Sześć lat później junta wojskowa oddała władzę, większość więźniów Ilha Grande wyszła na wolność i Comando Vermelho rozwinęło skrzydła. Jego liderów nie interesowała już jednak polityka, lecz biznes, a konkretnie najbardziej intratna dziedzina, jaką był handel narkotykami. Nawiązali kontakty z kolumbijskimi kartelami i przez niemożliwe do upilnowania granice w Amazonii ruszył na wielką skalę przemyt koki. Półprodukty przetwarzano w laboratoriach ukrytych w fawelach.

Do końca lat 80. Czerwone Komando opanowało 60 proc. terytorium Rio de Janeiro. Mniejsze gangi musiały mu się podporządkować, w razie odmowy ich członków likwidowano. W mieście ginęło 8-10 tys. ludzi rocznie, co najmniej połowa w wyniku gangsterskich porachunków.

Bezradne państwo wycofało się z faweli i władzę w nich przejęli gangsterzy. Oni ustanawiali i egzekwowali prawo, dawali pracę, rozstrzygali konflikty. Zaprowadzili również względny porządek, bo zbrodnie dokonywane przez działających na własną rękę rzezimieszków przyciągały uwagę dziennikarzy i policji, co przeszkadzało w interesach. Narkotyków nie sprzedawano przecież biedocie, lecz klientom z dobrych dzielnic. Niektórzy przyjeżdżali po towar osobiście, więc przynajmniej na głównej ulicy faweli musiał panować spokój. Czuwali nad tym żołnierze mafii.

JAK ZOSTAĆ CYNGLEM

Dostanie się w ich szeregi stało się życiowym marzeniem tysięcy dorastających chłopaków. Bo chociaż fach był niebezpieczny, gwarantował przyzwoity dochód i środowiskowy prestiż. Do gangu nie przyjmowano przypadkowych osób. Kandydat musiał się sprawdzić, najlepiej jeszcze jako dziecko, któremu zlecano rozmaite zadania – stanie na czatach przed tajnym laboratorium, dostarczanie narkotyków klientom, okradanie turystów. Jeśli chłopak dobrze się z nich wywiązywał, po kilku latach mógł zostać mafijnym cynglem.

 

Według szacunków brazylijskiego dziennika „O Globo” w szczytowym okresie rozwoju Czerwone Komando dysponowało 11 tys. żołnierzy i narkotykowych dilerów. Nie miało scentralizowanej struktury, składało się z samodzielnych komórek, których bossowie dzielili między sobą strefy wpływów i w razie potrzeby współpracowali. Nad wszystkim czuwali Isaias Rodrigues i Fernando da Costa, którzy po upadku junty wojskowej zamienili się miejscami. Rodrigues po dwudziestu latach wyszedł z więzienia, da Costa trafił za kratki po ekstradycji z Kolumbii, gdzie zatrzymano go podczas „rozmów biznesowych” z lokalnymi baronami narkotykowymi.

W Comando Vermelho dwukrotnie doszło do rozłamów, które doprowadziły do powstania konkurencyjnych gangów: Terceiro Comando (Trzecie Komando) i Amigos dos Amigos (Przyjaciele Przyjaciół). Nikt nie zamierzał rezygnować ze swoich stref wpływów, więc w fawelach rozgorzała brutalna wojna. Apogeum osiągnęła w Wielki Piątek 2004 r., gdy w strzelaninie padło dziesięciu zabitych, a ponad pięćdziesięciu zostało rannych.

Lokalna policja, skorumpowana i fatalnie opłacana, nie robiła nic. Do najbardziej niebezpiecznych miejsc kierowano więc specjalne jednostki CORE (formacje uderzeniowe, z bronią maszynową i transporterami opancerzonymi), w skrajnych przypadkach BOPE – batalion komandosów wzorowany na amerykańskim SWAT. Ich interwencje (dobrze pokazane w filmie „Elitarni”) bardziej przypominały operacje wojskowe niż policyjne. Otaczano cały rewir, przeszukiwano dom po domu, do stawiających opór lub próbujących uciekać strzelano bez ostrzeżenia.

Po „oczyszczeniu” terenu komandosi wycofywali się i wszystko wracało do normy. Tymczasem 30 października 2007 r. zapadła decyzja o zorganizowaniu w Brazylii mundialu.

Dwa lata później MKOl wybrał Rio de Janeiro na miejsce XXXI Igrzysk Olimpijskich.

SZCZURY Z FIFA

„Dlaczego w fawelach do dzieci nie przychodzi święty Mikołaj? Bo boi się tam wejść ” – głosi ponury żart. Czy zagraniczni kibice i oficjele będą odważniejsi?

Odpowiedź była oczywista, więc zaraz po decyzjach FIFA i MKOl brazylijskie władze ogłosiły program gruntownego przeobrażenia dzielnic nędzy Fawele z terenów przeznaczonych pod obiekty sportowe, drogi i hotele miały zostać wyburzone, pozostałe odnowione, oczyszczone z bandytyzmu i zintegrowane z miastem. Po tej rewolucji z 600 ma ich pozostać 300.

Najlepiej, przynajmniej oficjalnie, przebiega walka z przestępczością. Policja pacyfikuje kolejne dzielnice, zwykle bez walki. Pesymiści mówią, że uprzedzeni wcześniej gangsterzy po prostu przenoszą się w inne miejsce. Bo jeśli chcą, potrafią się bronić. Tak jak w Ro- cinha, gdzie w 2009 r. Amigos dos Amigos zestrzelili policyjny helikopter.

Władze zdają sobie sprawę z możliwości powrotu gangów, więc by temu zapobiec, powołały nową formację: Unidade de Policia Pacificadora (Oddział Policji Pacyfikacyjnej), która pozostanie na „oczyszczonym” terenie na dłużej i będzie go regularnie patrolowała.

Odnowione fawele mają ściągnąć turystów. Ale na „rehumanizację” wielu osiedli zabraknie pieniędzy, bo koszty budowy olimpijskich obiektów wzrosły z 10 do 15 mld USD, obcięto zatem budżet na infrastrukturę. Odnowa kilkudziesięciu faweli sprowadzi się do wybudowania przesłaniającego je muru. To dlatego tak wielu Brazylijczyków protestuje przeciw organizacji mundialu i igrzysk. Wprawdzie futbol wciąż pozostaje dla nich niemal religią, ale nie chcą – jak to, nie przebierając w słowach, ujął były piłkarz, a obecny poseł Romario – „nabijać kasy szczurom, złodziejom i milionerom z FIFA”.

 

ŚMIERĆ W MIKROFALI

Romaria się słucha, bo jest dzieckiem faweli i osiągnął to, o czym marzą wszyscy tamtejsi chłopcy. Wyrwał się z nędzy dzięki piłce. Grał m.in. w PSV Eindhoven i Barcelonie. Zarabiane przez futbolistów miliony [patrz ramka Armia Leonidasa] to pieniądze niewyobrażalne dla wszystkich poza bossami gangów narkotykowych. Według szacunków „O Globo” miesięczne obroty Czerwonego Komanda sięgały jeszcze niedawno 150 mln USD.

Kiedy więc Romario mówi w parlamencie: „Dilerem narkotyków może zostać każdy, do piłki niezbędny jest talent” i retorycznie pyta: „Co pozostaje tym, którzy talentu nie mają?”, wszyscy kiwają smętnie głowami. Nie tylko posłowie znają odpowiedź, dzieciaki z faweli też. Ale nawet one wiedzą, że w odróżnieniu od piłkarskiej, kariera żołnierza mafii trwa krótko. Jedni giną w porachunkach, inni w starciach z policją. Ci, których zbytnio poniosą ambicje i chciwość, znikają bez śladu.

Brazylijskie gangi są okrutne i mściwe. Za zdradę lub nieposłuszeństwo skazują na śmierć w „mikrofali”. Tak w gangsterskim slangu nazywa się spalenie żywcem. Ofierze nakłada się na szyję samochodową oponę, polewa benzyną i podpala. Zwęglone szczątki ćwiartuje się i zakopuje w różnych miejscach. Można mieć pewność, że zwłok nikt nie znajdzie, więc i żadnego policyjnego śledztwa nie będzie.

ZABÓJCA NA BRAMCE

Dobrym piłkarzem też zostać niełatwo. Ale w tej dziedzinie nadmierne ambicje nikomu nie przeszkadzają. Przeciwnie: im wyżej, tym bezpieczniej. Tysiące chłopaków z faweli gra w brazylijskich ligach; nawet jeśli zarabiają niewiele, jest to fortuna w porównaniu z tym, co dostają ich harujący rodzice. Wielka gra zaczyna się jednak dopiero po przejściu do klubów europejskich.

Spośród wielu sław z faweli na bardzo cienkiej linie balansował Adriano, gwiazdor Interu Mediolan, Fiorentiny i AS Roma. Chociaż wyszedł z faweli, nie zerwał kontaktów z kolegami, którzy porobili „kariery” w gangach. Widywano go na imprezach bossów Comando Vermelho i Amigos dos Amigos, potrafił przez kilka dni nie przychodzić na treningi, pewnego razu przepadł na tak długo, że bulwarowa prasa napisała o jego zaginięciu lub śmierci. Odnalazł się ciężko skacowany. Przegiął, gdy zapozował do zdjęcia z palcami ułożonymi w znak CV, czyli Comando Vermelho. Dostał wezwanie na policję, która podejrzewała go o udział w handlu narkotykami, więc wrócił do Włoch.

Granicę między światem piłkarzy i gangsterów definitywnie przekroczył Bruno, bramkarz słynnego Flamengo. W 2010 r. żonaty gwiazdor zamordował swoją kochankę Elizę Samudio, kiedy pokazała mu pozytywne wyniki testu ciążowego. Ciała ofiary nie odnaleziono, podobno zniknęła w „mikrofali” lub zjadły ją psy. Bruno został skazany na 22 lata więzienia.

Wyjście z faweli okazuje się więc czasem trudniejsze od zdobycia światowej sławy czy zostania milionerem. I chyba nawet mundial tego nie zmieni.


ARMIA LEONIDASA

Rivaldo, dziecko faweli spod 4-milionowego Recife, był najbiedniejszym z biednych Z powodu niedożywienia chorował na krzywicę, wypadały mu zęby. Miał już 16 lat, gdy zgłosił się do lokalnego klubu piłkarskiego. Trenerzy uznali, że jest za słaby fizycznie i psychicznie, ale zlitowali się nad wychudzonym nastolatkiem, pozwolili trenować.

Osiem lat później grał już w hiszpańskim Deportivo la Coruña, po kolejnych dwóch latach Barcelona zapłaciła za niego 26 min dolarów! Potem był Inter Mediolan (12 milionów), Olimpiakos Pireus i u schyłku kariery uzbecki Bunyodokor Taszkient, który w piłkarskim świecie się nie liczył, ale miał bardzo hojnych sponsorów.

Jeszcze większą sławę i fortunę zdobył Ronaldo Okrzyknięty nie bez podstaw złotym dzieckiem i następcą Pelego. Jego rodzice z faweli w Rio byli tak biedni, że przez cztery dni zbierali równowartość 10 dolarów, by zapłacić za wpisanie noworodka do urzędowego rejestru. Chociaż więc Ronaldo urodził się 18 września, w oficjalnych dokumentach figuruje data 22 września.

Od najmłodszych lat wykazywał nieprzeciętne umiejętności, jednak ojca nie było stać ani na kupienie mu butów, ani na bilet autobusowy, żeby mógł jeździć na treningi sekcji młodzików słynnego Flamengo. Przygarnął go w końcu pobliski klub Sao Cristóváo, tam wypatrzyli go łowcy talentów. Ponieważ był nieletni, podpisali umowę z ojcem.

Tata nie posiadał się ze szczęścia, bo zainkasował 7 tys. dolarów; syn przez kilka lat musiał grać niemal za darmo w podrzędnej drużynie. W końcu się z niej wyrwał, pojechał na mundial w USA, otrzymał propozycję z PSV Eindhoven wartą 6 min dolarów. Trzy lata później w Barcelonie dostawał do ręki półtora miliona rocznie, następnie przeszedł do Interu Mediolan za 27 min euro, stamtąd do Realu Madryt za 39 min.

Dzieckiem faweli (w Porto Alegre) był czarujący bajeczną techniką Ronaldinho Pierwsze lata życia spędził na ulicach, potem miał już łatwiej, gdyż starszy brat Roberto, też piłkarz, dostał angaż we Francji i wspierał finansowo rodzinę.

Ze slumsów Sao Paulo pochodzi Denilson Za Denilsona Betis Sevilla zapłacił 35 mln dolarów. W mniej znanych i zamożnych klubach europejskich grają setki Brazylijczyków, co drugi pochodzi z dzielnic nędzy. Nie każdy potrafił się wyzwolić spod panujących w nich obyczajów i praw. Denilson nie udźwignął ciężaru sławy i pieniędzy. Częściej niż na treningach pojawiał się w nocnych klubach.

Dziennikarzom zamiast o piłce opowiadał o swych pozaboiskowych wyczynach: „Jestem szpetny i brzydki, a mimo to dziewczyny na mnie lecą. Aż strach pomyśleć, co by się działo, gdybym był takim przystojniakiem jak Beckham”. Z Betisu wyleciał z hukiem, z francuskiego Bordeaux też. Ale na swoje wyszedł; potrafił wystarczająco dużo, by imponować kibicom w USA, Arabii Saudyjskiej i Wietnamie. Wszędzie kasował po kilka milionów. Po zakończeniu kariery został komentatorem sportowym w komercyjnej stacji telewizyjnej.

Z powodu rozrywkowego trybu życia kariery w Europie nie zrobił Edmundo Pograł trochę w Neapolu i ponownie wylądował w Brazylii. Chociaż występował w narodowej reprezentacji, zasłynął przede wszystkim z ekscesów. Na przyjęcie urodzinowe zaprosił cyrkowców, po pokazie napoił piwem i whisky przyprowadzonego przez nich szympansa. Groził mu proces za znęcanie się nad zwierzętami, ale oskarżyciele poszli na ugodę i wycofali pozew. Podobnie zachowało się kilka osób, które pobił po pijanemu. Nie poniósł również konsekwencji za spowodowanie wypadku, w którym zginęło trzech pasażerów prowadzonego przezeń samochodu.


DLA GŁODNYCH WIEDZY:

Więcej o Brazylii, Rio de Janeiro i piłce nożnej: „Rio de Janeiro”, „Brazylia”, „Piłka nożna zmienia świat”, Pele, Brian Winter, wyd. Burda Książki.