Łowcy odszkodowań

To nie adwokat szuka dziś klienta czy klient adwokata, lecz obaj rozglądają się za „tłustą kurą do oskubania”

Kawaler spod Piotrkowic (50 lat) pozwał do sądu biuro matrymonialne, gdyż zamiast kandydatki podobnej do Ewy Wachowicz proponowało mu „same stare panny, rozwódki albo wdowy”. Sąd oddalił pozew. Wymagający poszukiwacz żony był w Polsce bez szans, gdyby jednak żył w Stanach Zjednoczonych, do procesu by doszło. I niewykluczone, że uzyskałby niezłe odszkodowanie. Średnia wysokość roszczeń uwzględnianych przez amerykańskie sądy sięga już bowiem 1,8 miliona dolarów, a wysokość rekompensat, przyznawanych poszkodowanym faktycznie lub tylko z urojenia, przekracza rocznie 150 miliardów dolarów! Po tak ogromne pieniądze ustawia się coraz dłuższa kolejka. Koordynuje ją ponadmilionowa rzesza prawników, którą magazyn „Business week” nazwał ironicznie „branżą taśmowego wnoszenia pozwów”. Równie trafne byłoby jednak określenie „branża taśmowego przynoszenia zysków”.

Członkowie palestry należą do najlepiej zarabiających Amerykanów, a stosy dolarów potrafią wyciskać ze wszystkiego. Minęły czasy, gdy adwokatom chodziło głównie o wywalczenie dla ich klientów godziwego zadośćuczynienia za krzywdy i straty. Dziś chodzi o dobry zarobek. Prawnik z Los Angeles Steven Katz tak opisywał ten proceder dziennikarzom tygodnika „Le Nouvelle Observateur”: „Najpierw szukamy odpowiednio bogatego celu, następnie – sytuacji, która stwarza możliwość uzyskania od niego wysokiego odszkodowania. W znalezieniu tego celu często pomagają nam debaty, które przyciągają uwagę opinii publicznej, na przykład o szkodliwości palenia tytoniu. Gdy te warunki zostają spełnione, przystępujemy do działania”. Miliony w płucach Za prekursora takich poczynań uważa się Joe Jamaila z Teksasu.

W 1978 r. jego klient postrzelił się przypadkowo na polowaniu. Jamail wyłamał się z tradycji, nakazującej w takiej sytuacji dochodzić odszkodowania od firmy ubezpieczeniowej, i pozwał producenta broni, koncern Remington. Dowodził, że wypadek nie był wynikiem nieostrożności myśliwego, lecz wady strzelby. Wywalczył sumę, która trafiła wówczas do Księgi rekordów Guinnessa jako rekordowe odszkodowanie – 8,8 miliona dolarów. To przemawiało do wyobraźni i tłum prawników ruszył śladem Jamaila. Rozpoczęło się wielkie polowanie. Na pierwszy ogień poszły firmy farmaceutyczne i samochodowe, potem odkryto prawdziwą żyłę złota, jaką stał się uznany za substancję rakotwórczą azbest. Początkowo adwokaci występowali o odszkodowania dla osób, które naprawdę straciły zdrowie lub dla rodzin zmarłych. Szybko jednak ustalono, że azbest znajduje się niemal wszędzie – w sprzęcie gospodarstwa domowego, w osłonach hamulców samochodowych, w odzieży ochronnej. Wystarczyło stwierdzić, że klient miał kontakt z tymi przedmiotami, przeprowadzić badania wykazujące obecność najmniejszych drobin tej substancji w organizmie i można było ruszać do boju.

W niektórych kancelariach prawniczych zawisły plakaty z wymownym apelem: „Sprawdź, czy twoje płuca też są warte”. Chętnych do sprawdzania nie brakowało, według szacunkowych danych każdego roku do amerykańskich sądów wpływa 50 tysięcy pozwów związanych z azbestem. Wartość orzeczonych odszkodowań przekroczyła już 100 miliardów dol.! Nowym, niezwykle intratnym pomysłem stało się składanie tzw. pozwów zbiorowych, określanych przez Amerykanów jako class action. Jeśli prawnikowi uda się znaleźć kilka osób uważających się za poszkodowane z identycznego powodu, podejmuje działanie nie tylko w ich imieniu, lecz całej klasy społecznej. Najbardziej znany przykład class action to batalia ponad stu kancelarii adwokackich, występujących wspólnie przeciwko koncernom tytoniowym. Ogłoszony w 1998 roku rezultat tych zmagań może przyprawić o zawrót głowy – producenci papierosów zostali zobowiązani do wypłacenia w ciągu 20 lat sumy 246 miliardów dolarów! To ponad trzy razy więcej niż roczny budżet Polski.

Pojedynczy Amerykanie skorzystają na tym niewiele, natomiast kilkuset prawników podzieliło między siebie ponad 10-miliardowe honorarium. Nieco wcześniej zapadł wyrok w równie głośnej sprawie Stelli Liebeck, która oblała się gorącą kawą w restauracji McDonald`s. Doznała lekkich poparzeń, po których pozostały jej blizny. Mimo że przyczyną wypadku była jej własna nieostrożność, za radą adwokata wystąpiła na drogę sądową. Pozew uzasadniła brakiem ostrzeżenia na kubku, że gorącą kawą można się oparzyć. Wydawało się to absurdalne, ale ława przysięgłych uznała zasadność oskarżenia i przyznała pani Liebeck odszkodowanie w wysokości… 2 900 000 dolarów. Co prawda zawodowy sędzia w procesie odwoławczym zmniejszył tę sumę pięciokrotnie, ale pół miliona to też niezła sumka. Po tych wyrokach możliwe stało się wszystko.

PRAWNICZY CIOS

Wielkie koncerny przestały lekceważyć zagrożenie i zatrudniły armie najlepszych prawników. Dlatego dziś rzucić im wyzwanie mogą już tylko najpotężniejsze kancelarie adwokackie, które stać na wydanie pół miliona dolarów na uwiarygodniające pozew wstępne ekspertyzy i badania. Mniej zamożni lub początkujący adwokaci muszą szukać łatwiejszych ofiar. Ich łupem padają najczęściej lekarze, których zawsze można oskarżyć o zaniechanie lub błąd w sztuce. Do prawniczego żargonu weszło określenie „łowcy karetek”.

 

Tak nazywa się prawników czatujących w szpitalach i przychodniach na pacjentów, których namawiają do wniesienia pozwów. Lekarze zabezpieczają się, wykupując coraz droższe polisy, co podnosi ceny ich usług. Szczególnie zagrożeni są położnicy i analitycy odczytujący wyniki badań radiologicznych. Pierwsi mają niemal stuprocentową pewność, że jeśli na świat przyjdzie dziecko ułomne, zostaną przez rodziców pozwani do sądu, drudzy trafiają tam, gdy mimo pozytywnego wyniku badań pacjent po jakimś czasie jednak zachoruje na raka. Lekarze są przynajmniej świadomi zagrożeń, ale odszkodowanie przyznane Stelli Liebeck tak podziałało na wyobraźnię Amerykanów, że prawniczy cios może spaść na każdego. W Los Angeles kierowca ruszający spod własnego domu musiał zapłacić 74 tys. dolarów niejakiemu Carlowi Trumanowi, gdyż… najechał mu na dłoń. Przysięgli zignorowali fakt, że oskarżony nie zauważył poszkodowanego, bo ten leżał pod samochodem, próbując wymontować i ukraść felgi.

Firma ubezpieczeniowa z Bristolu w Pensylwanii zapłaciła pół miliona dolarów Terrence’owi Dicksonowi, który wszedł do garażu, zatrzasnął drzwi, a potem przypomniał sobie, że klucze zostawił w domu. Ponieważ rodzina przebywała na wakacjach, roztargniony mężczyzna wyszedł z garażu dopiero po ośmiu dniach i pierwsze kroki skierował do… sądu. Aż 1,75 miliona dolarów zażądał od producenta wozu kempingowego Merv Grazinski z Oklahomy, który potraktował tempomat (urządzenie utrzymujące stałą prędkość) jak autopilota i po jego nastawieniu udał się na tył samochodu przyrządzić kawę. Pozbawione kierowcy auto wypadło z drogi. Ława przysięgłych uznała zasadność skargi i przyznała żądaną sumę.

INSTRUKCJE DLA IDIOTÓW

Sprawa Grazinskiego wpisała się w zapoczątkowane przez Stellę Liebeck tzw. procesy o instrukcje dla idiotów. Przerażeni producenci zaczęli umieszczać na swych wyrobach ostrzeżenia brzmiące wręcz kabaretowo. Bo trudno inaczej określić informacje na składanych dziecięcych wózkach: „przed złożeniem wyjąć dziecko” czy na tuszu do drukarek komputerowych „artykuł nie nadaje się do konsumpcji”. Ale te wysiłki na niewiele się zdają, gdyż po precedensowych wyrokach o każde życiowe niepowodzenie lub niepomyślne zrządzenie losu można kogoś oskarżyć.

Satyryk Randy Cassingham z Kolorado wpadł więc na pomysł rejestrowania najbardziej absurdalnych pozwów i wyroków. Początkowo traktował to jako zabawę, ale spotkał się z tak ogromnym odzewem, zwłaszcza internautów, że „sformalizował” przedsięwzięcie i przekształcił w coroczny plebiscyt o Nagrodę Stelli – Stella Awards. Nazwa, jak łatwo się domyślić, pochodzi od imienia pogromczyni McDonald’sa. W informacjach obok przedstawiamy laureatów i ich najgroźniejszych konkurentów.

NIE MA MOCNYCH

Wykpiwana w Europie „polityczna poprawność” to w dużej mierze efekt lęku przed nieprzewidywalnymi pozwami i forma samoobrony. Jedno lekkomyślnie wypowiedziane zdanie czy pokazany gest mogą kosztować naprawdę sporo. Przekonała się o tym gwiazda telewizyjnych talk-show Oprah Winfrey, która w jednym z programów zażartowała, że nie boi się choroby wściekłych krów, bo nie jada hamburgerów. Kilka dni później związki hodowców bydła i producentów wołowiny oskarżyły ją o „wywołanie spadku popytu na mięso” i zażądały 12 milionów dol. odszkodowania za poniesione straty. Sąd w Amarillo w Teksasie przyjął pozew. Gwiazdę było stać na najlepszych adwokatów, którzy skutecznie dowodzili, że ich klientka wyraziła jedynie osobisty pogląd, do czego ma prawo na mocy konstytucyjnej zasady wolności słowa. Sąd uznał wyższość konstytucji nad interesem hodowców krów i uniewinnił pozwaną.

Łowcy odszkodowań nieustannie poszukują nowych terenów do polowania. W grudniu ubiegłego roku dobrali się nawet do internetowej wikipedii. Samej encyklopedii, która jest tworzona bezinteresownie przez anonimowych autorów, pozwać nie można i jeszcze w 2005 r. żaden prawnik nie chciał wystąpić w imieniu dziennikarza Johna Seigenthalera, któremu jakiś żartowniś dopisał do internetowej biografii, że „jest podejrzewany o zabójstwo prezydenta Kennedy’ego”. Gdy tuż przed Bożym Narodzeniem podobny dowcip spłatano golfiście Fuzzy’emu Zoellerowi, informując, że w wolnych chwilach „pije, zażywa narkotyki, bije żonę i dzieci” – znaleźli się chętni. Zaczęli od sprawdzenia numeru IP komputera, z którego wprowadzono zniesławiający tekst. Gdy ustalili, że należy do firmy konsultingowej z Florydy, nie pozwali ani wikipedii, ani autora wpisu, lecz… ową firmę. To zręczne posunięcie, gdyż przedsiębiorstwu można było postawić mnóstwo zarzutów, m.in. niewłaściwego zabezpieczenia komputerów i braku nadzoru nad pracownikami, co umożliwiło im popełnianie przestępstwa. Wyrok jest oczekiwany z zainteresowaniem – będzie miał charakter precedensowy i może otworzyć drogę kolejnej lawinie pozwów, tym razem internetowych.

Dziwne pozwy, procesy i nie mniej zaskakujące wyroki wynikają ze specyfiki amerykańskiego prawa, które opiera się na precedensach oraz instytucji ławy przysięgłych. „Dwunastu gniewnych ludzi” to osoby niebędące prawnikami, które wydają wyroki na podstawie osobistych przekonań i – co szczególnie istotne – nie muszą ich uzasadniać. W Europie (z wyjątkiem Wielkiej Brytanii) sytuacja jest zupełnie inna, gdyż każda decyzja sądu musi się opierać na konkretnych paragrafach kodeksów. Dlatego rozstrzygnięcia zasługujące na Stella Awards są tu niemożliwe. Oddziaływanie wszystkiego, co amerykańskie jest jednak tak silne, że coraz częściej podejmowane są próby sprawdzenia odporności naszych systemów prawnych na wzorce zza Oceanu.

W EUROPIE TEŻ POTRAFIĄ

W lipcu 2005 r. pocisk wystrzelony z amerykańskiej sondy kosmicznej Deep Impact uderzył w kometę Tempel 1. Celem eksperymentu było sfotografowanie i zbadanie składu chemicznego jej jądra, co znacznie poszerzyło wiedzę o zjawiskach zachodzących w Układzie Słonecznym. Inaczej na ten naukowy sukces spojrzała rosyjska astrolożka Marina Bai, która uznała, że sonda zaburzyła naturalny bieg komety, co uniemożliwia jej stawianie wiarygodnych horoskopów. Poniosła więc straty materialne i złożyła pozew przeciwko amerykańskiej agencji badań kosmicznych NASA. W uzasadnieniu dodała, że profanacja tak ważnego dla astrologów ciała niebieskiego „zburzyła jej system wartości duchowych”. Straty wyceniła na 8,7 miliarda rubli, czyli ok. 300 mln dol. NASA nie przyznaje się do winy, ale ostateczny wyrok jeszcze nie zapadł.

ZA OBRAZĘ GRUBASA

 

Bardziej zdecydowaną postawę przyjął moskiewski sąd wobec mężczyzny, który usiłował popełnić samobójstwo, rzucając się pod metro. Uratowany w ostatniej chwili złożył pozew przeciwko osobom, które ściągnęły go z torów, „uniemożliwiając dysponowanie własnym życiem”. Trybunał odmówił przyjęcia wniosku i rozpatrzenia sprawy. Podobnie zachował się sąd w Kopenhadze, do którego 26 Duńczyków skierowało pozew przeciwko premierowi Andersowi Rasmussenowi, oskarżając go o nielegalne wysłanie wojsk do Iraku.

Przed trudniejszym zadaniem postawił francuskich sędziów scenarzysta Jean-Jacques Jauffert, który wniósł skargę na linie lotnicze Air France. Uznał się za ofiarę dyskryminacji, ponieważ ze względu na nadmierną otyłość zażądano od niego wykupienia dwóch biletów. Gdyby nawet ważący ponad 160 kilogramów Jauffert jakimś cudem zmieścił się w fotelu, to trudno sobie wyobrazić warunki, w jakich musiałaby podróżować osoba siedząca obok niego, a chodziło o długi lot z Delhi do Paryża. Decyzja personelu Air France wydaje się więc słuszna. I jeśli Jauffert zaskarżyłby tylko ją, nie miałby szans. Zachował się jednak w sposób bardziej wyrachowany – zażądał odszkodowania w wysokości 8 tys. euro za upokorzenie i straty moralne. Pracownicy linii lotniczej, chcąc dowieść swych racji, zmierzyli mu bowiem obwód pasa, ale nieopatrznie zrobili to w obecności innych pasażerów. Dopuścili się więc naruszenia jego prywatności i godności. Taka argumentacja to już działanie w stylu prawników amerykańskich. Francuscy sędziowie zapowiadali wydanie wyroku na początku br., ale jak dotąd tego nie zrobili. Sprawa, traktowana początkowo jak zabawna anegdota, pokazała, że nie ma takiego systemu, w którym zręczny prawnik nie potrafiłby znaleźć luki. Dla łowców odszkodowań, także w Polsce, to niezła wiadomość.

Kazimierz Pytko