Ludzie drogi

Nasi przodkowie wędrowali w poszukiwaniu lepszego życia, zanim zapuścili korzenie i nauczyli się żyć w jednym miejscu. Historia zatacza koło, z tą różnicą, że dziś bezdomniejemy głównie na własne życzenie

W komedii kryminalnej „Snatch” Guya Ritchie Brad Pitt gra wytatuowanego mistrza walki na gołe pięści, który z liczną rodziną wykolejeńców zajmujących się paserstwem i kradzieżami koczuje w obozowisku pełnym przyczep kempingowych. Ich lokatorzy posługują się bełkotliwym dialektem i kultywują dziwaczne obyczaje – na brytyjskiej Jakub MIELNIK Dziennikarz i podróżnik. Przez kilkanaście miesięcy mieszkał na Dalekim Wschodzie, pisując korespondencje dla „Gazety Wyborczej”. prowincji równie egzotyczne jak rytuały inicjacyjne Buszmenów z Namibii. To nie filmowa fikcja – światek ten istnieje naprawdę, tworząc jedną z najdziwniejszych i najmniej chyba znanych grup koczowniczych współczesnej Europy.

OSTATNI KOCZOWNICY

Ilu ich jest dokładnie, nie wie nikt. Ostatnie dostępne badania prowadzono w 2006 roku i to tylko w Irlandii, gdzie – jak stwierdzono – żyje ich ok. 20 tys. W USA może ich być 7 tys., a w Wielkiej Brytanii, jedynym kraju, w którym są uznawani za mniejszość etniczną, może ich mieszkać nawet 30 tys. W oficjalnej terminologii znani są jako Irlandzcy Podróżnicy, potocznie mówi się o nich „blacharze”, odwołując się do ich tradycyjnych rzemieślniczych zajęć. Dla statecznych społeczności wędrujące w przyczepach kempingowych egzotyczne klany są trudne do zaakceptowania. Tymczasem ani antropologicznie, ani genetycznie Irlandzcy Podróżnicy nie różnią się od swoich rodaków, prowadzących osiadły tryb życia. Wyróżnia ich natomiast język shelta, będący zniekształconą XVII-wieczną wersją jednego z dialektów celtyckich.

Pochodzenie tej wędrownej społeczności ginie w pomroce dziejów, gdzieś między XVII-wiecznymi krucjatami purytańskiej armii Olivera Cromwella na katolicką Irlandię a wielkim głodem z lat 40. XIX wieku. Oba te wydarzenia zmusiły do wędrówki rzesze irlandzkich chłopów, szukających względnego dostatku i bezpieczeństwa. Klanowe podania nawiązują do biblijnych wątków. Przewija się w nich przypowieść o Żydzie Wiecznym Tułaczu i kowalu, pomagającym zbijać krzyż, na którym ukrzyżowano Chrystusa. Irlandzcy Podróżnicy nie są jedynymi współczesnymi nomadami celtyckiego pochodzenia. Podobne grupy, które przejęły wiele z romskiego języka i obyczajów, można spotkać także w Szkocji.

Osobną narodowość tworzą tzw. Jenische, żyjący w Szwajcarii. Spośród kilku tysięcy członków tej grupy jedynie kilkuset przyznaje się do wędrownego trybu życia, choć jeszcze na początku XX w. Jenische (obok Romów) byli powszechnie spotykani w rejonie Alp, od szwajcarskich kantonów po Austrię. Pochodzenie tych alpejskich koczowników, trudniących się obwoźnym handlem i drobnym rzemiosłem, jest trudne do ustalenia. Ich język jest mieszaniną archaicznych dialektów z południa Niemiec oraz jidysz, romskiego i szwargotu przestępców.

Pierwsze wzmianki o tej grupie pochodzą z XVIII w., wywodzą ich zarówno od wędrownych średniowiecznych kuglarzy, jak i z czasów wojen galijskich Juliusza Cezara. Oni sami wskazują na swoich przodków Celtów, którzy zamieszkiwali okolice Alp przed nadejściem plemion germańskich i Rzymian. Jenische nie mieli lekkiego życia. Jako niepewni społecznie i rasowo koczownicy utrzymujący się z obwoźnego handlu, rzemiosła i drobnych przestępstw podlegali nazistowskim ustawom rasowym z lat 30. i byli prześladowani na równi z Żydami i Romami. Trafili do obozów w Buchenwaldzie, Dachau i Neuengamme. Poddawano ich masowej sterylizacji, dzieci umieszczano w placówkach wychowawczych, które miały przystosować je do życia w „zdrowym” nazistowskim społeczeństwie.

Podobne metody, choć już nie w tak drastycznej formie, przez powojenne dziesięciolecia stosowały władze szacownej Szwajcarii, gdzie do dziś żyje najwięcej Jenischów. Fundacja, powołana z myślą o ich asymilacji w latach 30., jeszcze w latach 70. odbierała dzieci rodzicom, by zapobiec nieuchronnej – zdaniem władz – degeneracji społecznej w środowisku ludzi bez stałego zajęcia i adresu.

LĘK PRZED TABOREM

 

Istnienie wędrownych społeczności wydaje się dziś w Europie anachronizmem. Ta sama kultura, która z troską pochyla się nad losem ginących plemion puszcz tropikalnych, do rodzimych nomadów odnosi się nieufnie, a nawet wrogo. Romowie, najbardziej znani europejscy koczownicy, choć porzucili wędrowny tryb życia, ciągle stanowią ledwo tolerowany margines. Podobnie rzecz ma się z Irlandzkimi Podróżnikami, za którymi ciągnie się zła sława.

Jej źródłem są ugruntowane przez popkulturę legendy o wyczynach takich postaci jak Bartley Gorman, mistrz walk na gołe pięści ze Staffordshire. Zanim w 2002 roku pokonał go rak wątroby, Gorman stoczył setki pojedynków podczas wesel, festynów, wyścigów konnych, na parkingach i w pubach. Na zakładach zarabiano tysiące funtów, jednak Gorman walczył dla przyjemności i w obronie honoru własnego klanu. Raz ledwo uszedł z życiem, gdy podczas wyścigów konnych w Doncaster tłum omal go nie zlinczował.

Jego pogrzeb ściągnął do Staffordshire śmietankę koczowniczych rodów z Wysp Brytyjskich i USA, wywołując popłoch wśród statecznych Brytyjczyków. Koczujące w przyczepach grupy są w Wielkiej Brytanii źródłem ciągłych konfliktów z właścicielami ziemi i samorządami lokalnymi. W 2004 roku mieszkańcy wioski Cottenham koło Cambridge zbuntowali się przeciw władzom lokalnym i odmówili płacenia podatków, gdy w okolicy rozbiło obóz kilka rodzin Podróżników.

Brytyjskie prawo uznaje Irlandzkich Podróżników za mniejszość etniczną i nakłada na gminy obowiązek wyznaczania dla nich miejsc do obozowania i utrzymywania tych miejsc w stanie nadającym się do zamieszkania. Koczowników nie obchodzą jednak te regulacje, wybierają do obozowania dogodne dla siebie grunty wspólne lub nawet prywatne pola.

Obawy mieszkańców angielskiej prowincji o to, że obozowisko Podróżników zamieni się w siedlisko przestępczych gangów, mają częściowo swoje uzasadnienie. Eamon Dillon, irlandzki dziennikarz śledczy, w książce „The Outsiders” zdemaskował Irlandzkich Podróżników jako jedną z najlepiej zorganizowanych międzynarodowych grup przestępczych z korzeniami w Irlandii, Wielkiej Brytanii i USA. Dillon wylicza listę przestępstw, popełnianych przez wędrowne rody. Poza oszustwami, ogranizowaniem nielegalnych walk bokserskich i ustawianiem wyścigów konnych przypisuje im napady z bronią i handel narkotykami na międzynarodową skalę.

Klany Rathkeale, Carrolls czy znani ze szczególnego zamiłowania do przemocy McCarthy-Dundons zajmują się handlem bronią w Teksasie, kradzieżą antyków w Maryland, sprzedażą podrabianej elektroniki w Australii i przemytem tytoniu w Wielkiej Brytanii.

Ustalenia irlandzkiego dziennikarza idą w parze z doniesieniami ze Stanów Zjednoczonych. Tamtejsza prasa donosi o całych koloniach Irlandzkich Podróżników w Teksasie. Dziesiątki pick-upów, kamperów i przyczep, należących do klanów Carrol, Daley, Gallagher, Gorman etc., mają tam tworzyć przestępcze osiedla w okolicach Forth Worth, a zwłaszcza w miejscowości White Settlement, która jest nieformalną stolicą Irlandzkich Podróżników w USA.

Media chętnie ekscytują się rzekomym zagrożeniem, jakie wędrowni Irlandczycy stanowią dla społeczeństwa USA. Przyłapana na jednym z parkingów w Forth Worth w czasie bicia córki Madelyn Toogood stała się w Teksasie symbolem zepsucia społeczności Irlandzkich Podróżników. Sporo pisano o jej oszustwach i dokumentach tożsamości wyrobionych jednocześnie w Teksasie, Missouri, New Jersey i Indianie. O tym, że życie codzienne irlandzkich nomadów dalekie jest od opowieści o barwnych przygodach romantycznych renegatów, prasa pisze już mniej chętnie. Tymczasem z irlandzkich statystyk wynika, że tylko połowa z nich żyje dłużej niż 39 lat, a śmiertelność wśród dzieci jest znacznie wyższa niż wśród osiadłych rodaków. Co dziesiąte nie dożywa drugich urodzin, podczas gdy np. irlandzka średnia jest dziesięciokrotnie niższa. Pracownicy opieki społecznej na Wyspach Brytyjskich załamują ręce nad niskim poziomem wykształcenia dzieci, dorastających w obozach wędrowców. Tyle że to lokalne społeczności w trosce o własne dobre samopoczucie przepędzają ich z miejsca na miejsce.

WĘDRUJĄCY EMERYCI

Ciągnąca się od pokoleń romantyczna legenda wolnych wędrowców wydaje się całkowitym zaprzeczeniem cywilizacji, opartej na stałym miejscu zamieszkania i stałej pracy. Tymczasem okazuje się, że mechanizmy stworzone na potrzeby wędrownego trybu życia naszych przodków legły u podstaw funkcjonowania współczesnych społeczeństw osiadłych – twierdzi Robert Sapolsky, biolog i neurolog z uniwersytetu Harvarda w książce „Małpie amory i inne pouczające historie o człowieku zwanym zwierzęciem”.

Nasza tkwiąca głęboko korzeniami w nomadyzmie cywilizacja ma dwie odsłony. Jedna to surowa, wojownicza natura pustynnych koczowników, wierzących w jednego boga i gotowych siłą nawracać innych na swoje przekonania. Po drugiej stronie barykady mamy wędrowne kultury obfitości, wywodzące się z gęsto zalesionych i bogatych w żywność regionów. Mnogość i dostatek wykluczają wiarę w jednego boga, wymagającego surowego systemu norm i nakazów. Leśni nomadzi uprawiają politeizm, którego prostą konsekwencją jest większa tolerancja.

Wyznający wielobóstwo koczownicy z zasobnych puszcz są z natury mniej ekspansywni i skłonni do narzucania swojej woli innym. Można przyjąć, że współczesną pozostałością pustynnych koczowników są prowadzący nomadyczny tryb życia Irlandzcy Podróżnicy ze swoją hermetyczną kulturą i skłonnością jeśli nie do podboju, to przynajmniej do plądrowania rubieży osiadłego świata. Mamy też całe zastępy bezpośrednich potomków nomadów z pustyni, którzy w ramach świętej wojny wyruszają na podbój innych części świata.

NOWI NOMADZI

Ale kto współcześnie reprezentuje wędrowne kultury leśnej obfitości? Czy są nimi nomadzi zawodowi, stanowiący osobną kategorię, która w wielu krajach poddana jest szczegółowym regulacjom? Nie jest to w żadnym wypadku grupa etniczna. Nomadzi zawodowi łączą się w grupy zgodnie ze swoim zajęciem: cyrkowcy, wędrowni adepci show- -biznesu etc. Specyficzny tryb życia powoduje jednak, że często łączą się w pary wewnątrz jednej grupy zawodowej, co sprzyja także dziedziczeniu zawodów przez ich potomstwo. Niektóre organizacje zawodowe przyjmują ten fakt za obowiązujące prawo. Gildia Showmanów Wielkiej Brytanii i Irlandii wymaga, by ubiegający się o członkostwo adepci pochodzili z rodzin wędrownych artystów.

Do tej grupy można też zakwalifikować zastępy australijskich czy północnoamerykańskich emerytów, którzy co roku porzucają swoje miejsca zamieszkania i w drogich kamperach przemierzają kontynenty w poszukiwaniu pogody i ładnych widoków. W Stanach Zjednoczonych i Kanadzie nazywani są śniegułami – od gatunku pospolitego w tamtej części świata wędrownego ptaka, podobnego do trznadla. Jesienią z północno-wschodnich stanów USA, a także z Kanady suną na południe całe kawalkady kamperów, kierując się na Florydę, do Arizony, Nowego Meksyku albo jeszcze dalej – do Meksyku i krajów Ameryki Środkowej.

Koczowniczy tryb życia nie jest w tym przypadku jedynie zaspokojeniem romantycznych tęsknot ludzi w sile wieku. Zjawisko to ma także bardzo pragmatyczne podstawy: nieprzypadkowo śnieguły, których nieformalną stolicą jest Quartzsite w Arizonie, wybierają na miejsca obozowania te stany USA, gdzie podatki są wyjątkowo niskie. W Australii na wędrownych emerytów mówi się „Grey Nomads”, czyli siwi koczownicy. Pełzająca recesja i stopniowy zanik świadczeń emerytalnych w Australii napędzają ten ruch, zasilany przez coraz to nowych członków, którzy sprzedają domy, kupują kampery i wyruszają przez australijskie pustynie w poszukiwaniu ostatnich być może przygód swojego życia.

STUDENCI RUSZAJĄ W ŚWIAT

 

Swoboda poruszania się po świecie jest jedną z najważniejszych zdobyczy wolności. „Prawo wyboru miejsca zamieszkania, swobodnego przemieszczania i w ograniczonym zakresie prawo do pracy w innym państwie jest uznane współcześnie za podstawowe prawo cywilizacyjne” – pisze Maciej H. Grabowski w tekście „Migracje a rozwój”. Prognozy wskazują, że za 25 lat liczba osób pracujących w Europie zmniejszy się o ponad 20 mln. To wskazuje, jak duże może być zapotrzebowanie ze strony starych krajów Unii na młodych i zdolnych pracowników. Wyjazdy zarobkowe są istotnym elementem współczesnych migracji międzynarodowych, ale specjaliści wyróżniają jeszcze kilka innych trendów. Po pierwsze, migrujących przybywa. Po drugie, coraz więcej krajów doświadcza ruchów migracyjnych w tym samym czasie. Po trzecie, imigranci pochodzą z większej liczby miejsc o różnorodnych uwarunkowaniach gospodarczych, społecznych i kulturowych. Poza tym światowa migracja się różnicuje (zarobkowa, uchodźcza, osiedleńcza) i feminizuje (coraz więcej kobiet wyjeżdża, zwłaszcza w celach zarobkowych).

Największy wpływ na te tendencje mają młodzi ludzie, którzy coraz częściej korzystają z możliwości studiowania za granicą. Potem trafiają do międzynarodowych koncernów i dołączają do kosmopolitycznej elity. Nabierają nowych nawyków, uczą się innej kultury pracy. W stymulującym otoczeniu i bez lokalnych układów często łatwiej i szybciej robią karierę. Pracodawcy chętnie zatrudniają przyjezdnych, bo ich determinacja przekłada się zwykle na większą pracowitość i kreatywność.

Międzynarodowe korporacje często delegują swoich pracowników za granicę, ale rekompensują dyskomfort związany z przeniesieniem wysokim wynagrodzeniem i bezpłatnym utrzymaniem. Ekspatów nęcą nie tylko duże pieniądze, ale też awans (łatwiej o lepszą posadę na dalekiej placówce), przygoda i życie, na jakie nie mogliby pozwolić sobie w ojczystym kraju. Niektórzy odnajdują się w nowych realiach, innnych gnębi samotność i wyobcowanie. Niektórzy po tułaczce wracają do rodzinnego kraju, inni zapuszczają korzenie na emigracji. Jeszcze innym podróżowanie wchodzi w krew. Buszują po świecie, bo lubią zmieniać otoczenie. Pomieszkują to tu, to tam, znajdując w tym przyjemność. Pozbawieni zobowiązań rodzinnych czy finansowych korzystają z dobrodziejstw współczesnej technologii, by za pośrednictwem Internetu pracować na swoje utrzymanie w dowolnej części świata. Ich środowiskiem naturalnym jest bogaty świat Zachodu. Dlatego nie kieruje nimi chęć podboju, tylko poszukiwanie przyjemności, za którą stoi także właściwa nomadom z lasu tolerancja.

SEZONOWI WŁÓCZYKIJE

Dzięki tanim liniom lotniczym świat stanął otworem przed ludźmi, którzy lubią się włóczyć choćby w wakacje. Wyjeżdżają bez konkretnych planów – poddają się drodze, przypadkowym znajomościom. Jeżdżą stopem, pomieszkują w hostelach lub w domach ludzi, którzy swoją gościnę oferują w Internecie (np. na www.hospitalityclub.org). Takie wyjazdy wzbogacają wewnętrznie, pozwalają spojrzeć na życie z odmiennej perspektywy, nawiązać ciekawe znajomości. Przybyszom łatwiej dziś zasymilować się w nowym środowisku niż jeszcze kilkanaście lat temu. Nietrudno znaleźć znajomych w tym samym wieku i w podobnej sytuacji, choć z innego kraju.

Niezależnie od tego, czemu służy i jak długo trwa koczownicze życie, sprowadza się do ciągłej nauki i w dużej mierze jest przygodą. Częste podróże uczą zaradności, funkcjonowania w odmiennych warunkach. Dają pakiet wiedzy i doświadczeń niedostępny na miejscu. Brak rodziny i wsparcia bliskich pomaga się usamodzielnić i uniezależnić, natomiast pozostanie w miejscu urodzenia kończy się zwykle powielaniem – często nieciekawego – schematu życia bliskich.