Maszyna do zarabiania

Wyobaź sobie, że nie musisz pracować, bo robią to za ciebie komputery, a ty leżysz sobie wśród palm… Kusząca perspektywa – nic dziwnego, że tajemnicze słowo forex robi dziś furorę.

Zarabiaj duże pieniądze na  handlu walutami/ropą/złotem”, „Nawet 100% zysku na minutę!”, „Pracuj tylko godzinę dziennie”, „Wejdź w najbardziej dochodowy biznes na świecie”, „Inwestując 1000 zł możesz zarabiać 300 zł dziennie”, „50%  w 50 dni!”, „25 listopada 2010 r. nasi klienci zarobili 10 milionów dolarów na spadku euro!”… – tak brzmią reklamy, z którymi wcześniej czy później zetknie się każdy internauta, nawet jeśli nie korzysta z żadnych serwisów społecznościowych. Jest ich coraz więcej, gdyż nawet ta mniejszość, która wie, że jedyne wiarygodne słowo, które w nich pada, to „możesz”, całkiem często wyraża zainteresowanie… 

Na przytoczonych przykładach widać, że procenty i odcinki czasowe nie bardzo się zgadzają, jakby różni reklamodawcy to samo widzieli trochę inaczej, ale to nie przeszkadza amatorom foreksu: zjawisko stało się społeczne. Lekarz, bezrobotny, nauczycielka, student czy leśnik mogą dzięki internetowi „handlować walutami” za pośrednictwem bezpłatnych programów komputerowych dostarczanych przez wirtualnych brokerów (pośredników). Takim brokerem może być instytucja finansowa zainstalowana na dalekiej tropikalnej wyspie lub w znanym wszystkim rodzimym banku za rogiem, pod postacią specjalnego wydziału biura maklerskiego. 

Wszyscy oni oferują rosyjski program do amatorskiego tradingu MetaTrader lub podobne aplikacje – są to tzw. platformy transakcyjne, które umożliwiają „handel walutami” i stały kontakt z brokerem. Do „biznesu” można wejść już z „kapitałem” wysokości 100 zł. Jeśli zważyć, że często brokerzy dorzucają do tego bonusy lub różne elektroniczne gadżety, nie sposób nie spróbować tego cuda. Ludzie, którzy nigdy nie interesowali się ekonomią, ani nie mają żadnego doświadczenia w biznesie, nagle siadają przed komputerem z wypiekami na twarzy…

Sezamie, otwórz się …

I oto znaleźli się na gigantycznym globalnym rynku wymiany walut. Oczywiście wymiana walut jest niezbędna gospodarce – na potrzeby produkcji, handlu międzynarodowego, inwestycji zagranicznych czy turystyki. Ale zaledwie 0,2% z ponad 4 bilionów dolarów dziennych transakcji na tym rynku wiąże się z rzeczywistą gospodarką. 

Waluty są dziś najbardziej zdematerializowaną i najszybciej wymienialną formą aktywów finansowych. Krążą po elektronicznych łączach we wszystkich kierunkach, niemal wyłącznie między bankami i wielkimi funduszami spekulacyjnymi. Indywidualnych traderów jest dużo więcej niż głównych graczy, ale ich udział w rynku jest mikroskopijny. Znaleźli się na tzw. rynku niezorganizowanym (ale legalnym), w świecie operacji pozagiełdowych.

Deregulacja rynków finansowych sprawiła, że powstały miriady firm brokerskich. Brokerzy zarabiają na obrocie, więc ich reklamy celują w jak najszerszą publiczność.

Oprócz obietnic wielkich zarobków nadają swojej ofercie dwie najważniejsze cechy – jest ona tania (choć nie zawsze) i prosta (na początku). Tania, bo „inwestowanie” wspomaga tzw. dźwignia finansowa, zwana częściej „lewarowaniem”: jest to zaiste czarodziejski mnożnik – jeśli wynosi on np. 100 – ze stu złotych robi się 10 tysięcy, którymi możemy obracać. Prosta, gdyż na stronach internetowych brokerów znajdują się instrukcje, które internauta może przeczytać i zrozumieć w kwadrans. Po zainstalowaniu i włączeniu platformy transakcyjnej ma do czynienia z wykresem, który w czasie rzeczywistym pokazuje ciągły ruch ceny wybranej pary walutowej, złota, ropy czy indeksu giełdowego. Może zarabiać niezależnie od tego, czy idzie on w górę, czy w dół – zależy na co postawi. Przypomina to wybieranie czarnego lub czerwonego w ruletce – każdy z tych kolorów wygrywa, jeśli padnie.

Wielu internautów do samego końca myśli, że handluje walutami czy ropą, tymczasem chodzi o rynek derywatów finansowych. W przypadku internetowych platform „inwestorzy” obracają szczególnym rodzajem derywatów – kontraktami CFD (Contract for difference – kontrakt różnic kursowych). To najbardziej ryzykowny typ derywatu walutowego, w Stanach Zjednoczonych zresztą zakazany. Derywaty są tylko pewną pochodną rzeczywistych aktywów i z reguły nie łączą się z właścicielskimi prawami do nich – opierają się na ich liczbowym obrazie, tutaj wyrażonym w formie wykresu, w który zaczął wpatrywać się nasz internauta. 

Ogłaszający się w internecie brokerzy tworzą wokół forexu charakterystyczną otoczkę. Mówią o „inwestowaniu” i „biznesie”, ale czasem są szczerzy: pewien polski bank-broker tytułuje swoją instrukcję po prostu „Jak grać”. „Grać to odpowiednie  słowo” – mówi Tomasz Jaroszek, dziennikarz portalu finansowego Bankier.pl. „W Japonii była głośna sprawa żon, które grały na foreksie, kiedy mężowie byli w pracy. Doprowadzały swoje rodziny do ruiny. Forex bez znajomości zasad tego rynku, długiej edukacji i przede wszystkim bez umiejętności zarządzania ryzykiem to gra losowa. To może być bardzo niebezpieczne”.

Brokerzy również ostrzegają: „Produkty inwestycyjne są obarczone ryzykiem inwestycyjnym, włącznie z możliwością utraty całości lub części zainwestowanego kapitału. Bank nie ponosi odpowiedzialności za ewentualne szkody.” –Jednak takie napisy są tak małe, że mało kogo przestraszą. Internauta-inwestor staje się „traderem”, kimś, kto wkracza w znany z filmów świat wielkich finansów. Tu, niczym James Bond, wchodzi do wirtualnego kasyna, ale nie zawsze o tym wie.

Internetowi brokerzy kontraktów CFD, podobnie jak internetowe kasyna, oferują możliwość otwarcia konta demonstracyjnego. Trader-amator dostaje sporą fikcyjną sumę pieniędzy, by przećwiczyć „inwestowanie” na platformie transakcyjnej, zanim wpłaci pierwsze prawdziwe pieniądze. 

Już wie, że kiedy naciska na przycisk „kupuj”, znaczy to tyle, co „stawiam na to, że cena pójdzie do góry”, natomiast „sprzedaj” oznacza liczenie na jej spadek. Kiedy ocenia, że już wystarczająco wygrał (lub przegrał, jeśli wykres poszedł w złym kierunku), „zamyka pozycję”.

 

Choć to proste, wykrzykniki z reklam zaczynają flaczeć i zmieniają się w znaki zapytania. Na giełdzie ceny mogą wahać się o kilka lub nawet kilkanaście procent, tymczasem ceny „produktów finansowych” potrafią całymi dniami zmieniać się najwyżej o promile  – a mimo to dają wykresy gwałtowniejsze niż EKG. Np. cena pary walutowej EUR/USD (w dolarach za euro) może wynosić w jakimś momencie 1.3729, a jeśli „inwestor” zamiast walut zechce grać na indeksie londyńskiej giełdy – 5481.9 (tu cena jest wyrażona w punktach). W obu przypadkach „inwestorzy” często walczą o pojedyncze „pipsy”, to jest o założoną zmianę ostatniej cyfry w tych liczbach. W przypadku walut znaczy to, że nawet jeśli cena zmieni się o kilkadziesiąt pipsów, zakłady dotyczą zmian w granicach jednego centa. Mimo to, z powodu „lewarowania”, można na tym zarobić lub wszystko stracić w pół godziny.

Kiedy nasz internauta przegrywa, dowiaduje się, że w gruncie rzeczy to wszystko nie jest takie proste. Broker tłumaczy mu na przykład, że powinien zająć się „analizą fundamentalną”. Jeśli gra na cenie walut, musi więc znać sytuację gospodarczą odpowiednich krajów, śledzić giełdy i wydarzenia ekonomiczno-polityczne, by połapać się, jaki może być trend. Problem polega na tym, że nie znalazł się jeszcze na świecie ekonomista, który mógłby wyjaśnić, co konkretnie wpłynęło na zmianę ceny pary walutowej o kilkanaście pipsów w ciągu dwóch godzin. Oczywiście dobrze jest wiedzieć, co się na świecie dzieje, ale robić analizę fundamentalną na rzecz amatorskiego forexu to trochę tak, jakby w mglisty dzień odgadywać z obserwacji ruchów idącego słonia, w którą stronę poruszy mu się włosek na końcu trąby.

Wśród japońskich świec

Pozostaje „analiza techniczna”, czyli wpatrywanie się we włosek. Wojskowo: „Jestem na linii oporu!” lub niemal metafizycznie: „Japońskie świece pokazały mi drogę…” –  żony nie powinny się dziwić, kiedy mężowie, których wciągnęła analiza techniczna, wznoszą znad komputera dziwne okrzyki. Sztuka wygrywania polega m.in. na poprawnej identyfikacji na wykresie „linii oporu” lub „wsparcia”, tj. momentów w których kreska powinna pójść w dół lub w górę. Każda platforma transakcyjna proponuje co najmniej kilkanaście sposobów wyświetlania wykresu ceny, w tym bardzo popularne „japońskie świece”. Nasz internauta może dodatkowo dowolnie ściągać z sieci różne pomocne wskaźniki, aż jego wykres stanie się imponującym, kolorowym i migającym obrazem plastycznym. Mimo tych ulepszeń depozyt może ulotnić się równie szybko. Wtedy dowiaduje się, że zawiodły go strategia lub psychika. Andrzej z zielonogórskiego stowarzyszenia Anonimowych Hazardzistów nie ma złudzeń: „Znam osoby uzależnione od wykresu, mamy u nas różnych graczy giełdowych. To jest bardzo wstydliwa sprawa. Podobna do nałogu alkoholowego, tyle że dużo gorsza, bo pole rażenia takiego uzależnionego jest szersze, kiedy w grę wchodzą coraz większe pieniądze. Nie tylko najbliższe otoczenie takiego gracza jest zagrożone, może on złamać życie wielu ludziom. Wyjście z obsesji jest możliwe, ale trwa całe życie”.

Grający na foreksie podlegają temu samemu mechanizmowi psychologicznemu, co gracze w kasynie: kontynuują przegrywającą pozycję w nadziei szybkiego odwrócenia losu, które pozwoli nadrobić straty. 

W ruletce polega na to np. na stawianiu na czarne podwojonych sum, podczas gdy pada czerwone – w oczekiwaniu, że padnie czarne, zanim skończą się nam pieniądze. To prymitywny system Martingale’a, który w końcu nieuchronnie prowadzi do totalnej porażki. W internecie reklamuje się go jako niezawodny sposób na „rozbicie kasyna”, lecz warto pamiętać, że owe reklamy umieszczają kasyna. W foreksie nieświadomi gracze również stosują Martingale’a. Inne strategie stosowane w ruletce, np. wykorzystujące ciągi liczb Fibonacciego (przedłużają grę), są „fabrycznie” dołączone do forexowych platform transakcyjnych jako opcje dla „inwestorów”. Poza tym każdy może zaprogramować własną strategię i dołączyć do swojej platformy, by nieco zautomatyzować podejmowanie decyzji – ma to uchronić od wahań własnej psychiki czy braku czasu. Zaczyna się poszukiwanie świętego Graala foreksu – informatycznej maszyny, która będzie za nas zarabiać.

Wojna robotów 

„W pragnieniu wynalezienia takiej maszyny nie ma nic patologicznego. Wypływa ono z naturalnej ludzkiej potrzeby znalezienia jakiegoś rozwiązania, polepszenia czegoś. Jednak jedni zachowują do tego odpowiedni dystans, a innych – większość – pożerają emocje. W takiej sytuacji mechanizmy psychiczne mogą łatwo doprowadzić do błędnego koła, pułapki irracjonalizmu, która na zawsze oddala od pierwotnego celu” – mówi znana warszawska psycholog i psychoterapeutka Maria Jaworska-Kępka. Na forach forexowców wiara jest jednak mocna: „Graal istnieje, trzeba tylko czasu, aby go odkryć, a jak już się odkryje, to potrzeba czasu, by mu w pełni zaufać…”.

Gracze w ruletkę i traderzy foreksu tworzą bardzo podobne subkultury internetowe. Językiem hermetycznym dla profanów rozprawiają tam głównie o strategiach wygrywania bądź zaawansowanych programach komputerowych, które mają je realizować – tzw. EA (od Expert Advisor). Kilkadziesiąt nowych EA dziennie pokazuje się na wyspecjalizowanych witrynach do pobrania za darmo. Są wśród nich programy tylko wspomagające „ręczne” granie, ale coraz więcej jest informatycznych robotów, które same otwierają i zamykają transakcje. Wielu uczestników foreksu chętnie korzysta z tego wyręczenia, szczególnie kiedy czują się bezbronni wobec wahań wykresu. Kto już poeksperymentował z robotami darmowymi, zawsze może za 150–200 dolarów kupić w Internecie bota, który reklamuje się np. „od 250 dolarów do  1 200 000 w ciągu roku”. Fakt, że wynalazcy chcą dzielić się swoją maszyną do mnożenia pieniędzy, powinien wzbudzać podejrzenia, ale wielu graczy nie widzi w tym nic dziwnego. 

 

Idealny wygrywający robot, który uprawiałby automatyczny „trading wysokiej częstotliwości”, jest również marzeniem brokerów, gdyż zarabiają oni na tzw. spreadach, opłatach od każdej transakcji. Promocji robotów towarzyszą często słowa sugerujące nadzwyczajną lub sztuczną inteligencję, jak „sieci neuronowe, rekurencyjne, autoasocjacyjne”, „fuzzy logic” (czyli logika rozmyta), „probabilistyka”, ale chodzi tu przede wszystkim o znane, „uśredniające” modele matematyczne – wiele z nich potrafi przedłużać grę. Internauci mogą korzystać z kilku robotów naraz, mogą zmieniać ich ustawienia i odłączać, kiedy im źle idzie. Natomiast ci, którzy nie chcą doglądać robotów, mogą wybrać platformy, które dają inną możliwość: wybrania jednego lub wielu profesjonalnych traderów, którzy będą za nas grać. Wybiera się ich z  ostatniej „listy przebojów”, tj. z rankingu wyników. Najczęściej to zwykłe roboty lub traderzy, którzy w  rzeczywistości grają na kontach demonstracyjnych. Zdarzają się też oszuści, którzy chcą po prostu bardzo szybko obsłużyć jak najwięcej transakcji, gdyż brokerzy wypłacają im część spreadu za udział w obrocie. Wojna robotów polega na nieustannej walce o  ściąganie klienteli.  

Komu nie idzie żadnym sposobem, może nauczyć się wygrywać, korzystając z licznych szkoleń: darmowych – urządzanych zazwyczaj przez brokerów wymagających w zamian założenia konta na ich platformie, lub płatnych – od kilkuset złotych do kilku tysięcy, organizowanych przez innych brokerów lub wyspecjalizowane prywatne spółki. Wokół graczy z foreksu powstało wiele struktur. Mają one pomóc im w grze, ale odsetek tych, którzy w końcu tracą pieniądze, jest stały i taki sam jak wśród graczy w ruletkę: większość z nich przegrywa. Drobny trader forexowy nie ma siły ani pieniędzy, by zmierzyć się z wielkimi graczami tego rynku. Nie może stosować wielu środków ograniczania ryzyka, którymi dysponują banki i wielkie fundusze. Podczas gdy wraz z robotem próbuje odgadnąć przyszłość wykresu, duzi gracze potrafią po prostu zmienić wykres, choćby bardzo krótkoterminowo. Można wywołać zmianę ceny w wybranym kierunku np. poprzez zorganizowane ataki spekulacyjne na określone waluty lub poprzez rozpowszechnianie odpowiedniej informacji. Tymczasem drobni internetowi traderzy bankrutują, szukając bezskutecznie świętego Graala.