Mecz w grupie śmierci

Mecze wśród kordonów uzbrojonych żołnierzy i pojedynki za obozowymi drutami. Oto zawody, których stawką nie był – jak na igrzyskach – medal, ale życie

Już podczas olimpiady w Berlinie w roku 1936 Hitler dał do zrozumienia, że dla rasy panów liczy się tylko zwycięstwo. Każdy złoty medal, zdobyty przez czarnoskórego Amerykanina Jessego Owensa, był ciosem dla niemieckiej propagandy. Przecież to Aryjczycy mieli wygrywać na stadionach, a także polach bitewnych! Gdy wybuchła wojna, hitlerowcy zgotowali pokonanym sportowe emocje na nowych zasadach…
 

Za chleb i za życie

Tadeusz „Teddy” Pietrzykowski był przed wojną pięściarskim wicemistrzem Polski. Po kampanii wrześniowej próbował przedostać się do polskich jednostek na Zachodzie, ale został schwytany na granicy i w roku 1940 trafił do Auschwitz. Tam dowiedział się o obozowych walkach bokserskich. – Niemcy, żeby sobie umilić życie w obozie, organizowali takie walki, bo to była dla nich swego rodzaju rozrywka. Kto chciał, mógł brać w nich udział. Więźniowie walczyli na pięści najczęściej nie dlatego, że byli do tego zmuszani, lecz po prostu bili się o chleb – opowiada Piotr Setkiewicz, kierownik działu naukowego Muzeum Auschwitz-Birkenau.

„Teddy’emu” zaproponowano skrzyżowanie rękawic z niemieckim kapo o bokserskiej przeszłości Walterem Düningiem. Zwycięzca miał w nagrodę dostać porcję chleba. Pietrzykowski ważył tylko 42 kg, ale nie zawahał się stanąć naprzeciw dobrze zbudowanego rywala, choć Niemcy śmiali się, że nie będzie miał przy nim najmniejszych szans. Jednak Polak skutecznie bronił się przed znacznie większym Düningiem, który musiał uznać wyższość „Teddy’ego”.

Potem przyszło mu bić się z innymi współwięźniami. Stoczył zacięte pojedynki m.in. z holenderskim mistrzem żydowskiego pochodzenia Leu Sandersem, którego rodzina zginęła w komorze gazowej. Czasem Pietrzykowski miał okazję walczyć też z tymi, o których wiedział, że znęcają się nad współwięźniami. Przyznał po wojnie, że przynosiło mu to satysfakcję, a kolegów podtrzymywało na duchu. Z czasem „Teddy” stał się jednak zbyt popularny. Obozowe władze miały go dosyć, groziła mu nawet egzekucja. Na szczęście Pietrzykowskiemu udało się dostać przeniesienie do obozu w Neuengamme pod Hamburgiem. Tam stoczył legendarną walkę z dwukrotnie cięższym od siebie przeciwnikiem – niemieckim zawodowym bokserem wagi półciężkiej Schallym Hottenbachem. Wykorzystując swoje umiejętności techniczne, Pietrzykowski zdołał powalić na deski monstrum, które niejednemu więźniowi połamało wcześniej żebra.

„Teddy” nie był jedynym znanym polskim bokserem, który stawał na obozowym ringu. Podobny był los Antoniego Czortka, więźnia najpierw Auschwitz, a następnie Mauthausen. Inny mistrz boksu – Grek żydowskiego pochodzenia Salamo Arouch – przeżył podobną historię jak rywal Pietrzykowskiego, Leu Sanders.

Po kapitulacji Grecji Arouch trafił jako Żyd do Auschwitz. Już pierwszego dnia kobiety i dzieci z jego rodziny wysłano do komory gazowej. Kiedy rozpoznano w Arouchu boksera, musiał dosłownie walczyć o życie na ringu. Pierwszy pojedynek stoczył już drugiego dnia w obozie. Na zwycięzcę czekała dodatkowa porcja jedzenia, na przegranego – wyrok śmierci. Grek przetrwał, wygrywając ponad 200 walk. Ostatecznie z jego bliskich nie przeżył jednak nikt. O historii Aroucha opowiada znany film „Triumf ducha” z Willemem Dafoe w roli głównej.
 

Boiska śmierci

 

A co działo się na sportowych arenach poza drutami obozów? W książce biograficznej o sławnych polskim sportowcu pt. „Wacław Kuchar” Jacek Bryl opisuje, jak w warunkach okupacji próbowali funkcjonować piłkarze. Postanowili oni znów wybiec na boisko dla pokrzepienia ducha okupowanych rodaków. W roku 1943 byli zawodnicy Pogoni Lwów – wśród nich także Kuchar – mieli zmierzyć się z drużyną o nazwie Kohna, w której grali przedwojenni piłkarze z Niemiec, Austrii i Węgier. Atmosfera była bardzo nerwowa. Kiedy na plakacie ktoś pominął w niemieckiej nazwie literę „h”, zrobiła się afera. Sprawę udało się jednak załagodzić. Na boisku Polacy dali z siebie wszystko. To nie był dla nich zwykły mecz. Kazimierz Górski, który był współautorem bramek dla Polaków, wspominał, że zagrali naprawdę świetnie. Widząc jednak całe mnóstwo niemieckich mundurów wokół trybun, bali się nie tylko o swoje życie, ale i tysięcy widzów. Tym bardziej, że rozgromili drużynę okupacyjną 4:1. Co więcej, honorową bramkę dla okupantów „wydrukował” niemiecki sędzia. Później w szatni przyznał polskiemu bramkarzowi, że musiał tak zrobić.

My mamy swój niezwykły epizod, a nasi współgospodarze EURO 2012 – Ukraińcy – całą legendę, związaną z kijowskim „meczem śmierci”. Po agresji na ZSRR niemieckie władze pozwoliły w ramach polityki „normalizacji” na wznowienie na Ukrainie piłkarskich rozgrywek. Był rok 1942. Z jednej strony w zmaganiach brały udział zespoły złożone z Ukraińców, lojalnych wobec hitlerowców, a z drugiej ludzie, którzy z nowym stanem rzeczy nie mogli się pogodzić. Tak powstał FC Start, w którym grali głównie piłkarze przedwojennego Dynama Kijów.

Zawodnicy, którzy przed wojną robili furorę w kraju i za granicą, bez większych problemów uporali się z lokalnymi rywalami, a także drużynami żołnierzy z profaszystowskiej Rumunii i z Węgier. Prawdziwym wyzwaniem miał być Flakelf – niemiecka ekipa, złożona z żołnierzy Luftwaffe i obrony przeciwlotniczej. Jednak mecz 6 sierpnia 1942 r. pozbawiony był wielkiej historii. FC Start wygrał gładko 5:1. Niemcy natychmiast zażądali rewanżu. Mecz miał się odbyć 9 sierpnia. Jednak tym razem aryjski Flakelf został wzmocniony zawodnikami światowej klasy, ściągniętymi z frontowych jednostek. Na kijowskim stadionie pojawiły się tysiące widzów. Tymczasem do szatni zawodników Startu zapukał niemiecki sędzia meczu. Grzecznie, acz stanowczo zażądał, aby Ukraińcy wykonali przed meczem hitlerowskie pozdrowienie. Ale oni nie mieli najmniejszego zamiaru tego robić. Owszem, podnieśli ręce, ale tylko do piersi i wrzasnęli: „Sport to zdrowie!” (Fizkult-hura!).

Sędzia wziął to sobie do serca. Od tej pory nie reagował na faule, popełniane na Ukraińcach. Po kilkunastu minutach Niemcy prowadzili, a bramkarz Startu Nikołaj Trusewicz stracił na chwilę przytomność, kopnięty w głowę przez rywala. Jednak technika znów wzięła górę. Niedożywieni i zmaltretowani eksgracze Dynama wygrali 5:3. Ostatecznym policzkiem dla Niemców było zachowanie Aleksieja Klimienki, który kilka minut przed końcem niemal wbiegł z piłką do bramki przeciwnika, zatrzymał się na linii i teatralnym gestem kopnął piłkę z powrotem na środek boiska. Ku uciesze zgromadzonych na widowni kijowian, a także niemieckich sojuszników z Węgier i Rumunii.

Po tym sukcesie hitlerowskie władze miały już dość. Zawodnicy Startu znaleźli się na cenzurowanym. Rozpoczęły się aresztowania. Każdy powód był dobry. Piłkarze zaczęli się ukrywać, jednak kilku z nich zostało schwytanych i trafiło do obozu w Syrcu. Tam zostali rozstrzelani m.in. Trusewicz i Klimienko. Ich ciała trafiły do masowych grobów w Babim Jarze.

Po wojnie z jednej strony rosła legenda piłkarzy, których wysłano na śmierć niemal wprost ze stadionu, a z drugiej komunistyczne władze zastanawiały się, czy jednak zdrowych ludzi, którzy zamiast walczyć, uganiali się z Niemcami za piłką, nie uznać za kolaborantów. Pomniki, które postawiono dla graczy Startu w Kijowie, świadczą, że sami Ukraińcy jednoznacznie ocenili te wydarzenia. Zaś piłkarze nigdy nie czuli się jak bohaterowie. Jeden z ocalałych, Makar Gonczarenko, powiedział, że toczyli po prostu desperacką walkę o przetrwanie.

Legenda FC Start doczekała się hollywoodzkiego epizodu. W roku 1981 słynny reżyser John Huston zrealizował film o „meczu śmierci”, zatytułowany „Ucieczka do zwycięstwa”. Zagrały w nim piłkarskie gwiazdy, m.in. Pele, Moore i Deyna, a także Sylvester Stallone jako… amerykański bramkarz. Tak, amerykański, ponieważ akcję filmu przeniesiono z Kijowa do Paryża, a ukraińskich piłkarzy zastąpili alianccy jeńcy.
 

Żabka zamiast maratonu

Z kolei polski film z tego okresu, „Olimpiada ’40” – opowiada o prawdziwym, niezwykłym wojennym zjawisku – igrzyskach obozowych. W latach 1940 i 1944, gdy świat pogrążony był w wojennym szaleństwie, to właśnie Polacy organizowali zawody w oflagach – najpierw w Langwasser (koło Norymbergi), a cztery lata później w Woldenbergu (koło Dobiegniewa w województwie lubuskim) i Gross Born (koło Kłomina w województwie zachodniopomorskim).

Zawody z 1940 roku odbywały się w pełnej konspiracji. Wzięli w nich udział więźniowie różnych narodowości – Francuzi, Belgowie, Norwegowie, Jugosłowianie. Nie mogło też zabraknąć olimpijskiej flagi. Jeńcy rywalizowali m.in. w pchnięciu kulą (kamieniem), łucznictwie, skoku w dal oraz sprincie na 50 m „żabką”, zwykle stosowaną przez niemieckich strażników jako kara. W tej ostatniej dyscyplinie zwyciężył Polak Teodor Niewiadomski.

Czy te olimpiady to dowód, że siła sportowych emocji jest większa od wojennej zawieruchy? Być może. Jednak w odróżnieniu od czasów starożytnych, w wieku XX nikt nie przerywał działań wojennych, aby odbyć igrzyska. Daleko odeszliśmy od dawnych ideałów. Wiarę w sport na pewno pokazali jednak ci, którzy w dramatycznych okolicznościach potrafili udowodnić, że duch walki i talent znaczą więcej niż gwałt i przemoc.