Marcin Prokop: Warto słuchać ludzi, z którymi się nie zgadzamy, a nie otaczać się “yes sayerami” [WYWIAD]

Marcin Prokop, dziennikarz i szef agencji mówców motywacyjnych opowiada o swoim przepisie na sukces, w którym i ciężka praca, i talent, i łut szczęścia, i umiejętność skorzystania z niego odgrywają niebagatelną rolę.
Marcin Prokop: Warto słuchać ludzi, z którymi się nie zgadzamy, a nie otaczać się “yes sayerami” [WYWIAD]

KRYSTYNA ROMANOWSKA: Kiedy stwierdziłeś, że na poczuciu humoru możesz zbudować swoją markę?

MARCIN PROKOP: Nie była to świadoma decyzja. Raczej proces, podczas którego okazało się, że należy budować na tym, co się naturalnie posiada. Nie wiosłować pod prąd, tak jak kiedyś próbowałem, wbrew swoim predyspozycjom.

Studiowałeś finanse, pracowałeś w banku. Jak nie Prokop.

– Chyba Prokop ma więcej niż jeden wymiar znany z telewizji. Finanse wzięły się z tego, że pochodzę z rodziny, w której istnieje przekonanie, że trzeba robić w życiu rzeczy konkretne. Pewne. Prawnik, lekarz, finansista. Wybierając studia ekonomiczne, miałem poczucie powinności wobec rodzinnych oczekiwań.

Jakie to uczucie wiosłować pod prąd?

– Przeciwskuteczności. Robisz coś, w co wkładasz nieproporcjonalnie duży wysiłek w stosunku do efektów i satysfakcji z tego płynącej.

W tym banku myślałeś sobie: „coś jest ze mną nie tak”?

– Raczej miałem wrażenie, że większość ludzi działa w ten sposób. Że realizują cudze oczekiwania. Mało kto ma odwagę pójść za głosem swojej intuicji i robić to, co w życiu daje mu frajdę, w czym może być organicznie dobry, bo jego cała konstytucja psychofizyczna jest do tego najlepiej dopasowana, tak jak np. Michael Phelps ze swoimi łapami jak wiosła urodził się stworzony do pływania. Jest taka piosenka zespołu Kaliber 44 „rób, co najlepiej ci wychodzi”. To jest najprostsza recepta na sukces. Znajdź to, w czym jesteś dobry i rób to. Bądź sobą. Nie musisz być najpiękniejszy, najinteligentniejszy, najśmieszniejszy. Nie musisz być w ogóle naj. Natomiast, jeśli budujesz na tym, co masz, to trafisz do ludzi, bo będziesz w tym wiarygodny.

Ale ty lubiłeś pisać o muzyce.

– I przez wiele lat to robiłem, choćby jako dziennikarz, a potem redaktor naczelny „Machiny”. Miałem w tym wszystkim dużo farta. Oglądałem ostatnio wywiady Davida Lettermana z Barrackiem Obamą i z George’em Clooneyem. Uderzyło mnie, że obydwaj, mimo że odnieśli wielki sukces, przyznają, że mieli po prostu w życiu dużo szczęścia. Co ważniejsze: umieli to szczęście wykorzystać. W moim przypadku było podobnie. Oczywiście: ciężka praca, trochę talentu – wszyscy wiemy, jak budować sukces. Natomiast mało kto przyzna, że gdyby nie łut szczęścia, to mogłoby go nie być w tym miejscu, w którym jest.

Moje szczęście polegało na tym, że któregoś dnia zadzwonił do mnie naczelny „Machiny” z propozycją pisania o muzyce. Wcześniej napisałem kąśliwą polemikę z jednym z tekstów. Zamiast powiedzieć: „przepraszam pana, już więcej nie będę”, rzuciłem buntowiczo: „dobra, to napiszę!”. I tak się zaczęło. Zrobiłem wywiad, jeden, drugi. Stałem się współpracownikiem. A równolegle próbowałem robić karierę w banku, zakładając co rano krawat. I w którymś momencie stanąłem na rozdrożu, trzeba było coś wybrać.

To nie była łatwa decyzja, bo z jednej strony stabilność, kariera, poczucie, że robię coś, co sobie zaprojektowałem, do czego się wykształciłem. Z drugiej strony wizja tego, że zostanę jednym z tych życiowych nieudaczników, którzy może i robią, to co lubią i mają luz, ale mają też czarny sweter przysypany łupieżem oraz grube okulary wypalcowane tłustymi dłońmi, bo przed chwilą zjedli pasztet z puszki, którym się podzielili z kotem. Tak sobie to  wyobrażałem. Stwierdziłem, że jednak idę za wizją z łupieżem. Ryzyko jest, ale przecież zawsze mogę do tego banku wrócić.

Przez kilka lat miałem poczucie, że jestem w mediach tylko na chwilę, przez czyjeś niedopatrzenie i własny tupet, trochę jak Dyzma. Że któregoś dnia przyjdzie jakiś dozorca ludzkich losów i powie: „dobra, chłopczyku, powygłupiałeś się, a teraz wracaj już do prawdziwej roboty”.

 

Ale ten dozorca nie przyszedł. Miałeś taki moment, że poczucie spełnienia przewyższyło poczucie obowiązku?

– To jest warkocz, który plotę nieustająco z dwóch pasm. Pierwsze, to poczucie frajdy z tego co robię. Bawię się tym. Ale równolegle jest drugie pasmo – poczucie, że nie mogę zawieść niczyich oczekiwań. Dlatego niezależnie, czy prowadzę imprezę producenta śrubek czy dużą telewizyjną galę, traktuję te rzeczy z podobną powagą. Pracuję bardzo dużo, na wielu frontach, dużo przy tym podróżuję, chcę też mieć maksimum czasu dla rodziny, dlatego moje życie jest ciasno pospinane w kalendarzu, z dokładnością do kwadransa na parę tygodni do przodu.

Dlatego spotykamy się przed dziewiątą i jesteśmy pierwszymi klientami w tej knajpie?

– Inaczej nie umiem. Pozwalając sobie na rozprężenie, straciłbym powtarzalność dobrego wyniku. A w show-biznesie, podobnie jak w skokach narciarskich, jesteś tak dobry, jak twój ostatni występ. Jeśli wydaje ci się, że moja praca to beztroski rock’n’roll i że za moment wyrzucę lodówkę przez okno, doleję sobie do kawy wódki i będę przed tobą tańczył na stole, to pewnie poczujesz się rozczarowana.

Swoją drogą chciałabym to zobaczyć.

– Mogę ci to profesjonalnie zaaranżować.

Za jakąś grubą kasę.

– Rozmawiaj z moim menedżerem.

Jesteś szczęściarzem?

– Szczęściu pomagałem. Kiedy dostrzegałem szansę, starałem się ją wzmocnić, oprawić, wykorzystać. Tak było z telewizją. Poszedłem w odwiedziny do znajomego, który pracował w MTV. Mieliśmy pogadać o tym, czy nie miałby dla mnie jakiejś roboty, bo akurat zamykaliśmy „Machinę”. Trafiłem akurat na dzień castingu na nowych prezenterów. Kolega pokazał mi studio. Siedział tam Zbigniew Hołdys, z którym potencjalni kandydaci na prowadzącego mieli robić wywiady.

Kolega rzucił: „twój stary lubi Perfect, to weź może zagadaj ze Zbigniewem, niech go pozdrowi, ja ci to nagram i dasz ojcu niespodziankę w prezencie”. Jak już zacząłem gadać z Hołdysem, przerodziło się to w 20-minutową rozmowę o muzyce, gitarach, Led Zeppelin, Bogu, diable, Marksie, Engelsie i cholera wie o czym jeszcze. Dwa tygodnie później telefon z MTV: „Dzień dobry, chciałam pana poinformować, że ma pan tę pracę”. Zbaraniałem. Okazało się, że kolega dorzucił nagraną taśmę do koszyka castingowego. Komisja ją obejrzała i stwierdziła: „Chcemy tego, ten się nie spina, jest naturalny i zna się na muzyce”.

Byłem naturalny, bo nie sądziłem, że biorę udział w castingu! Nigdy nie myślałem o pracy przed kamerą, ale w końcu powiedziałem sobie: „a co tam, spróbujmy”.

 

Wychodzisz z tej słynnej strefy komfortu?

– To zależy kiedy, bo nie zawsze ma to sens.

A kiedy nie ma?

– Kiedy jest tylko pustym udowodnieniem sobie, że coś mogę. Co z tego, że mogę to, czego nie chcę? Teoretycznie mógłbym stać się wybitnym maratończykiem, poświęcając na treningi kilka najbliższych lat. Tyle że nie lubię biegać. Wolę inne sporty. Dlatego, jak to mawiał Piłsudski, warto rozważnie wybierać swoje bitwy. Wychodzenie ze strefy komfortu ma sens w momencie, kiedy na drodze do rozwoju staje brak umiejętności, wiedzy, doświadczenia, żeby osiągnąć progres w danej dziedzinie.

Jakie umiejętności ty musiałeś nabyć?

– Wbrew temu, co sugerował brawurowy casting na prezentera, jak już przyszło co do czego, na początku byłem przed kamerą beznadziejny. Przerażony, sztywny, niewiedzący, co zrobić z rękami. Rozpoczynałem zdanie i panicznie myślałem, że nie wiem, jak je skończyć, więc mówiłem cokolwiek, żeby tylko załatać czas. Jak człowiek, który musi coraz szybciej biec z górki, żeby się nie przewrócić. Musiałem się nauczyć obsługi medium, którego nigdy specjalnie nie lubiłem. Musiałem też nauczyć się większej serdeczności i otwartości wobec ludzi, bo z natury jestem raczej dość introwertyczny, co przy roli wesołego pana z telewizji śniadaniowej sprawdziłoby się raczej tak sobie…

 

Kiedy myślę o twojej marce, przychodzą mi do głowy: wzrost, erudycja i poczucie humoru. To było tak, że byłeś Marcinem w okularach, który czytał dużo książek?

– Nie miałem nigdy okularów na nosie, ale mentalnie, owszem, jestem okularnikiem. Zawsze czułem się w życiu trochę niedopasowany. Ale z perspektywy czasu uważam, że bycie odrębnym to dobry stan. Kształtujący charakter. Ten rodzaj samotności, który towarzyszył mi przez wiele lat, dał mi szansę na zapadnięcie się w sobie. Uważne posłuchanie tego, dokąd prowadzą mnie instynkty, co mnie interesuje. Taka wsobność daje możliwość odnalezienia siebie, a z drugiej strony – wyostrza zmysł obserwacji. To, że umiem czytać ludzi intuicyjnie, dostrzegać szanse tam gdzie inni ich nie widzą, to też efekt tego, że często siedziałem z boku i patrzyłem, zamiast uczestniczyć.

Poczucie humoru to kwestia trochę wrodzona, trochę nabyta. Nabyta choćby przez obcowanie z takimi ludźmi jak Tomasz Beksiński. Miał w sobie uroczy romantyczny fatalizm okraszony dawką surrealistycznego humoru. To dzięki niemu poznałem Monty Pythona. I zobaczyłem, że to jest też moje, że taki rodzaj inteligentnego absurdu może być siatką ochronną oddzielającą mnie od smutno-dosłownej rzeczywistości. Moje poczucie humoru też nie zawsze jest dla wszystkich czytelne. Czasami śmieję się sam w towarzystwie. Najczęściej zanim coś powiem.

W swojej książce wyśmiewasz Paulo Coelho, ale to już wszyscy robią. Z których coachingowych mitów warto zrobić bekę?

– Od trzech lat prowadzę z bratem agencję Powerspeech, która zatrudnia mówców z bardzo różnych dziedzin. Chciałem stworzyć formułę, która byłaby ucieczką od stereotypu coacha jako kogoś, kto mówi: „Jeżeli chcesz pójść w prawo, to musisz czuć, że idziesz w prawo”. Chciałem, żeby moi mówcy byli zakorzenieni w osobistym doświadczeniu, żeby nie opowiadali pustych frazesów o tym, co powinienem zrobić, żeby odnieść sukces. Bo większość z nas doskonale wie, co powinna zrobić.

Rzucić wszystko i wyjechać.

– Na przykład. Ale generalnie mówienie ludziom, co mają robić, mija się z celem. Bo jeśli ktoś jest gruby i chce być chudy, to wie, że musi więcej ćwiczyć i mniej jeść. Ale co z tego, że on to wie, jeśli on chce się dowiedzieć, jak konkretnie to zrobić. Więc to pytanie nie CO  tylko JAK było dla mnie definiujące jeśli chodzi o dobór mówców i tematów.

Yuri Drabent stworzył największą w Polsce interaktywną agencję marketingową, więc wie, jakimi narzędziami budować markę w mediach społecznościowych. Rafał Ohme zbadał, jak reaguje ludzki mózg na różne bodźce podczas zakupów, więc może dać firmom konkretną odpowiedź na pytanie, jak mają prezentować swoje produkty. I tak dalej. Oferujemy coś, co ma przynieść konkretny, wymierny efekt, korzyść dla słuchaczy. Natomiast mówcy generyczni, jak ich nazywam, mówią: „wyjdź ze strefy komfortu i weź pająka do ręki, jeśli się go boisz, to nie będziesz się go bał”. Zaskakuje mnie deficyt liderów, nawet nie w sensie politycznym. Ludzie są w stanie pójść za byle jakim przywódcą. Przy tym mało od niego oczekując. Wystarczy im odrobina mentalnej kokainy, powiedzenia: „jesteście fajni, fantastyczni, możecie wszystko, jeśli tylko zechcecie”. Co nie jest prawdą.

 

Podobnie jak: „Możesz być tym, kim chcesz”.

– Jak to słyszę, to mam ciarki z przerażenia, że ludzie to kupują. Że potrzebują takiego opium, które jest zaprojektowane na to, żeby chcieli przyjść jeszcze raz i jeszcze raz, i zaćpać tę dobrą nowinę. To nie jest prawda, że każdy może być tym, kim chce. Nie każdy odniesie w życiu sukces. I nie wszystko w twoim życiu będzie dobrze tylko dlatego, że będziesz pozytywnie myśleć. Nie można karmić
ludzi niebezpiecznymi złudzeniami.

Ale ludzie chcą tej kokainy, bo co?

– Chcą przez chwilę znaleźć się w innym świecie, pełnym możliwości, dostępnych na wyciągnięcie ręki. Gdzie rzeczy dzieją się dzięki magicznym zaklęciom, gdzie istnieją proste równania na sukces, dające zamknąć się w postaci efektownych haseł na kolorowych slajdach. Gdzie czują się ważni, docenieni, wartościowi. Ja to rozumiem. Ale zejście z narkotyku, który unosi cię wysoko, zawsze jest bolesne. Człowiek, który wychodzi z takiego wykładu, niesiony 3 metry nad ziemią, po chwili doświadcza nieuchronnie tej samej twardej rzeczywistości, z której wyszedł i widzi, że w zasadzie nic się w jego życiu nie zmieniło. Przed chwilą usłyszał od charyzmatycznego kapłana sceny, że jest fantastyczny i że może wszystko, tymczasem wraca do domu, gdzie znowu jest zimna pomidorowa i żona na niego krzyczy, a w robocie nikt go nie zauważa. No to kupuje bilet na kolejny motywacyjny wykład…

Kogo warto słuchać oprócz Morrisseya?

– Ludzi, z którymi się nie zgadzamy. Praca w mediach nauczyła mnie, że łatwo jest wpaść w pułapkę otaczania się takimi „yes sayerami” – ludźmi, którzy zawsze przytakują, kiedy ty mówisz tak i zgodnie kręcą głowami, kiedy mówisz nie. Takie towarzystwo wzajemnej adoracji. To zresztą paradoks dzisiejszych mediów społecznościowych: zamykamy się w grupach, które generalnie się ze sobą zgadzają, a usuwamy z nich znajomych mających inne zdanie. Tymczasem, jeśli już wychodzić ze strefy komfortu, jeśli coś ma sens w tej kwestii, to kontakt z ludźmi, którzy myślą inaczej. Bo od nich można się czegoś nauczyć. Że świat miejscami jest inaczej skonstruowany, niż nam się wydaje, że można mieć na niego inne spojrzenie. Że kostka Rubika ma sześć ścian i mnóstwo kolorów, a my zwykle patrzymy tylko na jedną z nich.

Czasami warto obejrzeć tę kostkę od spodu, nawet jeśli cudzy punkt widzenia nas boli, bo jest obcy. Warto wejść w taką osobą w dyskurs i zobaczyć, czy na pewno jestem pewien swoich przekonań? Ja się tego nauczyłem w telewizji, gdzie codziennie przychodzi kilkadziesiąt nowych osób, z których wiele ma zupełnie inną optykę rzeczywistości. Siadając naprzeciwko nich, staram się nie ulegać pokusie, żeby wykrzyknąć: „Nie! Mylicie się!”. Zamiast tego staram się słuchać – dlaczego oni myślą tak, jak myślą? Czy jestem w stanie jakkolwiek odnaleźć się w ich argumentach? To jest moim zdaniem recepta, żeby się rozwijać dzięki innym ludziom.

Co robisz, kiedy masz ochotę rzucić wszystko i pojechać w Bieszczady?

– Rzucam wszystko i jadę w Bieszczady.

Ale masz takie momenty, że chciałbyś?

– Jeśli czasami masz ochotę rzucić wszystko i pojechać w Bieszczady, to może zamiast tego zrób sobie po prostu krótki urlop. Nie musisz zmieniać swojego życia z zera na jeden. Możesz zmienić z zera na zero przecinek jeden. Możesz pojechać w Bieszczady na dwa tygodnie, aż się wyśpisz się, zregenerujesz siły, a potem zobaczysz, czy naprawdę chcesz tam zostać. Miotanie się i gwałtowne zmiany czasami przynoszą odwrotny skutek do zamierzonego. Jakby to napisał nasz ulubiony Paulo Coelho – nie możesz uciec od problemów, zmieniając tylko swój adres. A może on tak naprawdę napisał? Będę musiał na nowo przewertować jego książki.

 

Więcej:sukces