Miejsca splamione krwią

Historycy twierdzą, że na polu terroryzmu – w porównaniu z historią Europy pełną zamachów, trucizn i skrytobójstw – wypadamy dość blado. Ale czy na pewno?

Szalony Michał Piekarski dybiący z czekanem na króla oraz załamany Kuźma, zaraz po porwaniu Stanisława Augusta przysięgający mu wierność, to co prawda istotne, ale jednak tylko epizody w dziejach Polski. Na ogół zamachowcom coś się nie udawało. Okazywali się albo mało rozgarnięci, albo niezbyt dobrze zorganizowani, albo po prostu szaleni. Czasem najzwyczajniej nie sprzyjało im szczęście. Zamachy na głowę państwa nigdy nie były polską specjalnością, a jeśli już się zdarzały, ofiary najczęściej uchodziły z życiem. Jedynym człowiekiem, który stojąc na czele państwa, stracił życie z rąk mordercy, był Gabriel Narutowicz, pierwszy prezydent II Rzeczypospolitej Polskiej.  

STRZAŁY POD OBRAZEM 

[Warszawa, woj. mazowieckie]

Zaledwie  pięć  dni  po  objęciu  urzędu, 16 grudnia 1922 roku, Gabriel Narutowicz udał się na otwarcie dorocznego Salonu Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych, w którym skupiali się artyści i miłośnicy sztuki. Sytuacja była napięta, prawica zarzucała nowemu prezydentowi, że został wybrany głosami lewicy i mniejszości narodowych. W dniu zaprzysiężenia na ulicach doszło do zamieszek, poseł Antoni Sadzewicz w pełnym emocji przemówieniu wykrzykiwał, że „pana Narutowicza na prezydenta narzucili Żydzi”. Wytykano mu ateizm. Prezydent otrzymywał anonimy z pogróżkami. W ostatnim dniu życia o godz. 11.00 spotkał się z kardynałem Aleksandrem Kakowskim, który stwierdził, że „uliczna gawiedź to nie cała Polska”, i poprosił prezydenta o cierpliwość. Pożegnali się i o 12.10 samochód Narutowicza podjechał pod Zachętę. Czekał tam już Eligiusz Niewiadomski, malarz, krytyk sztuki i wykładowca, a równocześnie skrajny nacjonalista. Musiał mieć zaproszenie na otwarcie. Kiedy Narutowicz  zatrzymał się przed  obrazem „Szron” Teodora Ziomka, Niewiadomski podszedł i z bliskiej odległości trzykrotnie wystrzelił. Prezydent osunął się na ziemię. Stojąca obok Kazimiera Iłłakowiczówna podtrzymywała mu głowę, ale Gabriel Narutowicz już nie żył. 

Zamachowiec, który nawet nie próbował uciekać, spokojnie oddał broń i pozwolił się aresztować. W czasie procesu zażądał dla siebie kary śmierci. Przyznał, że z zamiarem zamachu na prezydenta nosił się już od dłuższego czasu  i  oświadczył, że jeżeli kiedykolwiek wpłynie prośba o łaskę dla niego, z pewnością nie on będzie jej autorem. Podczas procesu przedstawił swój polityczny manifest, uważał swoją ofiarę za głównego winowajcę lewicowego rozkładu Polski. 31 stycznia 1923 roku o 6.30 malarz został przewieziony do Cytadeli i tam rozstrzelany. Nie chciał mieć zawiązanych oczu. Tuż przed śmiercią krzyknął: „Ginę za Polskę, którą gubi Piłsudski!”.

MASAKRA NA RODZINNYM ZJEŹDZIE

[Gąsawa, woj. kujawsko-pomorskie, pow. żniński]

Tło zamachów i aktów terroryzmu na ogół stanowiła skomplikowana sytuacja polityczna. A ta występowała w historii Polski permanentnie. Już średniowiecze zapisało się krwawą łaźnią w Gąsawie i dramatyczną śmiercią Leszka Białego, ostatniego władcy, który tytułował się „księciem całej Polski”. Książę miał zaledwie dziewięć albo dziesięć lat, kiedy w 1194 roku zmarł jego ojciec Kazimierz II Sprawiedliwy. Podzielonymi ziemiami królestwa polskiego władały od lat różne linie Piastów wywodzące się od potomków Bolesława Krzywoustego, targały niepokoje. Narastały konflikty graniczne, każdy z braci chciał za wszelką cenę podporządkować sobie pozostałych. Zasada pryncypatu, zamiast porządku, wprowadzała brutalną konkurencję. 

Kiedy w 1202 roku zmarł ostatni z synów Krzywoustego, jego wnuk Władysław Laskonogi i prawnuk Władysław Odonic, bratanek Laskonogiego, zaczęli ostrą rywalizację w Wielkopolsce. W Małopolsce rządził Leszek Biały, na Mazowszu jego brat Konrad, Piastom śląskim przewodził Henryk Brodaty, którego żoną była późniejsza święta, Jadwiga Śląska. O ile relacje między Leszkiem Białym a Konradem Mazowieckim układały się dość stabilnie, o tyle Wielkopolska nękana była najazdami. Wykorzystując szwagra, Świętopełka z Pomorza Gdańskiego, Odonic zajął większą część Wielkopolski. 

Po wielu latach zmiennych sojuszów i wyrywania sobie miast i wsi, książęta z poszczególnych rejonów postanowili spotkać się raz jeszcze. Późną jesienią 1227 roku, na umówiony dzień św. Marcina, zjawili się w Gąsawie, blisko pomorskiej granicy. Zjazdom tego typu towarzyszyły zazwyczaj uczty i nieformalne rozmowy. Tym razem nieoczekiwanie zamieniły się w krwawą łaźnię i to w dosłownym tego słowa znaczeniu. Kąpiący się w łaź-ni Henryk Brodaty i Leszek Biały zostali zaatakowani przez pomorskiego księcia Świętopełka, który wspierał Władysława Odonica. Według legendy, Leszek, mężczyzna tuż po czterdziestce, wskoczył nagi na konia i zaczął uciekać w kierunku Marcinkowa. Tam dopadł do Świętopełk i przebił włócznią. 

Henryk nie zdążył opuścić łaźni i prawdopodobnie zginąłby, gdyby własnym ciałem nie osłonił go rycerz Peregryn z Wiesenburga. Księcia wyciągnięto spod ciała dzielnego obrońcy  i  już  we  Wrocławiu  dochodził do zdrowia. W następstwie gąsawskiej zbrodni Pomorze Gdańskie uniezależniło się jeszcze bardziej i jak zaznacza prof. dr hab. Wojciech Fałkowski w „Sekretach historii Polski”: „upadła koncepcja odtworzenia silnej dzielnicy senioralnej wzdłuż brzegu Wisły, od Krakowa do Gdańska, pod berłem Leszka. Skompromitowała się także na wiele lat idea instytucji  zjazdów  dynastycznych,  które mogły służyć porozumieniu i wspólnej polityce”. Cóż, porozumienie nigdy nie było naszą mocną stroną.

Zamach dwudziestolecia

[Warszawa, woj. mazowieckie]

Ten zamach, a właściwie akt terroru, pociągnął za sobą 28 śmiertelnych ofiar. W historii Polski zapisał się jako jeden z najbardziej tajemniczych i do dziś właściwie niewyjaśnionych. Rankiem 13 października 1923 roku warszawską Cytadelą wstrząsnęła  potężna  eksplozja. Wybuch było słychać w całej stolicy. W powietrze wyleciała prochownia wojskowa z kilkudziesięcioma wagonami pełnymi prochu artyleryjskiego. Wśród zabitych były kobiety i dzieci – rodziny służących w garnizonie żołnierzy. 

 

Gabinet Wincentego Witosa wskazał wyraźnie, kto stoi za aktem terroru. Choć nie powiedziano tego otwarcie, wszyscy „wiedzieli”, że zamach był  ziełem realizującej wytyczne Kominternu „bolszewickiej agentury”, czyli komunistów. Tym niemniej policja działała na ślepo: w samej Warszawie zostało zatrzymanych ponad 200 osób związanych z ruchem komunistycznym. Jednak nie zebrała przeciw nim żadnych dowodów. O przygotowanie zamachu zostali oskarżeni porucznik Walery Bagiński i podporucznik Antoni Wieczorkiewicz, którzy odsiadywali wyrok za ataki bombowe w kwietniu i maju 1923 roku i przynależność do organizacji terrorystycznej mającej na celu obalenie istniejącego w Polsce ustroju. Ale i na ich związek z zamachem nie było dowodów. To, że zaraz po tragicznym wydarzeniu, niezależnie od siebie, odśpiewali w celach rewolucyjną pieśń „Czerwony sztandar”, było marną poszlaką. Do ich oskarżenia przyczynił się jednak Józef Cechnowski, członek komunistycznej organizacji terrorystycznej, który podjął współpracę z policją. Ujawnił swe powiązania z oskarżonymi, wskazując ich jako współorganizatorów zamachu. Bazując na jego zeznaniach,  Okręgowy  Sąd  Wojskowy w Warszawie skazał obu oskarżonych na wydalenie z wojska i karę śmierci.

Wyrok nie spodobał się opinii publicznej. Sprawę raz jeszcze zbadała specjalna komisja sejmowa – uznała zeznania Cechnowskiego za niewiarygodne i zarzuciła prowadzącemu śledztwo, że spreparował dowody winy. Prezydent Stanisław Wojciechowski zamienił więc karę śmierci na dożywotnie więzienie. Wtedy dość nieoczekiwanie, nie podając żadnych powodów, o wydanie skazanych zwróciły się do polskiego rządu władze Rosji sowieckiej. W trakcie negocjacji obydwie strony ustaliły, że w zamian za przekazanie Rosjanom skazanych, do Polski powróci dwóch więzionych w Moskwie Polaków: Józef Łaszkiewicz, polski konsul w Gruzji, oraz ks. Bronisław Ussas, członek Komisji Rewindykacyjnej w Petersburgu. 

Strony ustaliły wymianę na 29 marca 1925 roku na stacji Kołosowo na terenie dzisiejszej Białorusi. Do wymiany jednak nie doszło. Tuż przed wschodnią granicą Józef Muraszko,  jeden z członków eskorty, wyciągnął rewolwer i zastrzelił obydwu skazanych. Muraszko znany był ze skrajnie prawicowych poglądów. Sąd uznał, że działał w stanie silnego wzburzenia oraz z pobudek patriotycznych i skazał go jedynie na dwa lata więzienia. 

Sprawa Cytadeli Warszawskiej pozostaje do dziś nierozwiązaną zagadką. Nie jest pewne, czy Cechnowski sam podłożył bomby, a potem odsuwał od siebie podejrzenia, składając fałszywe zeznania. Pojawiały się głosy, że był policyjnym prowokatorem. Dwa lata później sam stał się ofiarą zamachu. 28 lipca 1925 roku zabił go młody Żyd Izaak Naftali Botwin. Zamach w Cytadeli warszawskiej był najgłośniejszym i najkrwawszym atakiem terrorystycznym w całej historii międzywojennej Polski. Do tej pory nie wiadomo, kto był jego sprawcą. 

Bombowy falstart

[Sosnowiec Zagórze, woj. śląskie]

Schyłek lat 50. XX wieku: czas wieców, pochodów pierwszomajowych i społecznych czynów. Wydawać by się mogło, że w kraju, w którym władzę sprawują robotnicy i chłopi, próba zamachu na jej przedstawicieli jest czymś absolutnie niedorzecznym. Ale historia lubi zaskakiwać. 

15 lipca 1959 roku radziecki przywódca Nikita Chruszczow wraz z przedstawicielami polskiego rządu miał odbyć bratnią wizytę w sosnowieckiej dzielnicy Zagórze. W skład delegacji wchodzili również I sekretarz KC PZPR Władysław Gomułka oraz I sekretarz KW PZPR w Katowicach Edward Gierek. Nim kolumna rządowych samochodów dotarła do celu, na ul. Armii Czerwonej (dziś Braci Mieroszewskich) eksplodował ładunek. Ukryty w koronie drzewa, rozerwał je na strzępy, zasypując jezdnię kawałkami połamanych konarów oraz szyb z okolicznych okien. Nikomu nic się nie stało, wybuch nastąpił, gdy samochody były jeszcze daleko od pułapki. Goście nawet nie dowiedzieli się o próbie zamachu na ich życie. Kolumna pod byle pretekstem została zatrzymana i za chwilę, jak gdyby nigdy nic, pojechała dalej. Zamachowiec przedwcześnie zdetonował ładunek, ponieważ wziął za samochód delegacji jedno z aut „ślepej kolumny” jadącej przed wizytującymi Sosnowiec oficjelami. Dla szefa ochrony była to jedna z najcięższych decyzji w życiu. Musiał skonsultować z „górą”, czy zmienić program wizyty (ryzykując, że Chruszczow się o wszystkim dowie), czy ryzykować i jechać dalej. Miał szczęście, bomba była tylko jedna.

Drobiazgowe śledztwo prowadziło w ślepy zaułek. Bomba została uruchomiona z miejsca oddalonego o kilometr, milicyjny pies podjął trop i doprowadził do mieszkania młodej kobiety pracującej w jednej ze śląskich kopalni. 

Milicjanci znaleźli podczas przeszukania drut strzelniczy, taki sam, jakiego użyto w zamachu. Kobietę natychmiast aresztowano i poddano okrutnym przesłuchaniom. Śledczy dowiedzieli się tylko tyle, że wzięła zwój drutu z kopalni, żeby wieszać na nim pranie. 

Elektryk z bombą

[Sosnowiec Zagórze, woj. śląskie]

Minęły dwa lata. 3 grudnia 1961 roku w czasie wizyty Władysława Gomułki i Edwarda Gierka w kopalni „Porąbka” w Sosnowcu znowu wybuchła bomba. Tym razem ładunek został odpalony zbyt późno, gdy konwój minął już miejsce jego ukrycia. Ale eksplozja spowodowała większe spustoszenie niż poprzednio. Ranne zostały dwie przypadkowe osoby, jedna z nich zmarła. 

Milicjanci szybko odnaleźli przewód użyty do odpalenia ładunku. Na przecięciu drutu zachował się tak charakterystyczny ślad szczypców, że był równie dobrym tropem jak linie papilarne. Po kilkudziesięciu godzinach właściciel szczypiec, 31-letni elektryk Stanisław Jaros został aresztowany. W śledztwie wyszło na jaw, że właśnie on był sprawcą zamachu. Konstruowania ładunków nauczył się w wojsku, a materiały wybuchowe ukradł z kopalni. 

Nim zamachowiec przyznał się do winy, opowiedział, jak bomba jego produkcji zniszczyła w dniu śmierci Stalina transformator w kopalni „Stalin” (później kopalnia „Sosnowiec”). Kolejne ładunki unicestwiły koparkę w kopalni „Kazimierz” i słup wysokiego napięcia w hucie w Sosnowcu. 1 stycznia 1963 roku Sąd Wojewódzki w Katowicach skazał Stanisława Jarosa na karę śmierci. Proces toczył się przy drzwiach zamkniętych, a po skazaniu winnego zaginęły wszystkie akta sprawy. Władze obawiały się, że gdyby próba zamachu na Chruszczowa wyszła na jaw, Jaros mógłby stać się bohaterem. Rada Państwa odmówiła mu prawa łaski. Elektryk został cztery dni później stracony. Oficjalnie tych zamachów w ogóle nie było.