Minimalizm: mniej, czyli więcej

Instynktowna chęć posiadania jest zabójcza. Zarzynamy się, żyjąc na kredyt, tyjąc i chorując, by mieć więcej. Tyle że więcej wcale nie znaczy lepiej.

Kasia, socjolożka z Warszawy, po urodzeniu dziecka zamiast przesiąść się w samochód, dokupiła specjalną przyczepkę do roweru. Jest wegetarianką, ubrania kupuje tylko używane, a tegoroczne wakacje spędziła w chacie w Beskidzie Niskim – bez ciepłej wody, prądu i żadnych innych zdobyczy cywilizacji. Jedyny przedmiot, do którego jest przywiązana, to czajniczek do kawy.

W salonie Kamili, z wykształcenia prawniczki, stoi stół, kanapa, biurko z komputerem i niewielka komoda. Urządzając swoje mieszkanie, gospodyni zrobiła listę niezbędnych rzeczy i nie kupiła nic więcej. Ostatnio starą wazę na zupę wykorzystała jako donicę, a z pniaka zrobiła taboret.

Telewizora, a wraz z nim poczucia straconego czasu, pozbyła się dawno temu.

Kasia i Kamila są minimalistkami – współczesnymi ascetkami, które chociaż je na to stać, rezygnują z nadprogramowych dóbr – przedmiotów, kredytów, niewygodnych układów, niepotrzebnych informacji. Niektórzy minimaliści mieszczą cały swój dobytek w jednej walizce, inni żyją w mieszkaniach, które na pierwszy rzut oka niczym się nie wyróżniają. Wszystkich łączy jednak wspólna idea – w imię lepszego życia odcinają się od otaczającego ich nadmiaru.

Co za dużo, to niezdrowo

„Czułam się podporządkowana rzeczom i przytłoczona nadmiarem posiadania” – opowiada Anna Mularczyk-Meyer, tłumaczka z Krakowa. Dawniej była zdeklarowaną zakupoholiczką, miała na koncie kredyt odnawialny, a  jej mieszkanie pękało w szwach. Szukając pomysłów na jego uporządkowanie, trafiła na wpis na blogu Mnmlist.com: „Możesz układać w nieskończoność, ale i tak będziesz mieć za dużo”. Autor bloga Leo Babauta miał wówczas 42 przedmioty. Dziś ma ich jeszcze mniej i promuje ideę świadomego ograniczania konsumpcji, spowolnienia tempa życia, a przede wszystkim wolności od rzeczy i chęci posiadania. 

Tym, którym amerykański styl konsumowania wychodził już uszami, Babauta rzucił „Wyzwanie 100 rzeczy”, czyli zredukowania ilości swoich przedmiotów do magicznej setki.

Ludzie przechodzący na minimalizm to najczęściej urodzeni w latach 80. i 90. reprezentanci „Generacji Y”. Są pewni siebie, świetnie radzą sobie z technologicznymi nowinkami i bardziej niż dobrą pensję cenią doświadczenie. Jest to pokolenie, które z miażdżącą siłą doświadczyło kryzysu na rynku pracy i życia w długach. Najprawdopodobniej m.in. dlatego w swoich wyborach zamiast opcji luksusowych wybierają prostotę.

„Świadomość problemu nadmiaru i marnotrawstwa pojawia się na wyższych piętrach hierarchii społecznej, u  ludzi z wykształceniem i konkretną postawą polityczno-ideologiczną. U tych, którzy nadmiaru doświadczają, ale też krytycznie o nim myślą” – twierdzi prof. Tomasz Szlendak, socjolog z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu.

Przytłoczenie nadmiarem sprawiło, że Anna ma dziś trzy sprawdzone kosmetyki, a zamiast kilku tanich bluzek, kupuje jedną lepszą. Aby uniknąć gromadzenia książek, wygospodarowała specjalną półkę na te do przeczytania i oddania. Sprawiła sobie też czytnik e-booków. Również do niego podchodzi z minimalistycznym zacięciem – nie ściąga nowych plików, dopóki nie przeczyta tych, które już ma. O kredycie na koncie dawno zapomniała – kiedy chce kupić coś droższego, po prostu oszczędza.

„Uważam, że zwykła konsumpcja nie jest czymś złym, ale nie podoba mi się system, który ustawia nas tak, żebyśmy zużywali jak najwięcej” – tłumaczy. Minimaliści twierdzą, że pogoń za materialnymi marzeniami – większym domem czy lepszym samochodem sprawia, że zapominamy o tym, co jest w życiu ważne. Kluczem do osobistego szczęścia jest według nich powstrzymywanie się od nierozsądnego wydawania pieniędzy i kupowania niepotrzebnych rzeczy.

„Nasza kultura wmawia nam, że ciągle nie mamy wystarczająco dużo, żeby być szczęśliwymi. Stworzyliśmy świat obfitości, który sprawia, że ciągle chcemy więcej” – pisze John Naish w książce „Enough. Breaking Free From the World of Excess”. „Wystarczy już jedzenia, informacji, rzeczy, pośpiechu. Musimy szybko rozwinąć w sobie instynkt wystarczalności”.

 

Karuzela wiecznego niezaspokojenia

„Najlepsza para butów to ta następna” – zwykła mawiać Imelda Marcos, żona filipińskiego dyktatora, słynąca z posiadania ponad trzech tysięcy par butów. 

Jej słowa doskonale oddają stan ducha dzisiejszych konsumentów. W czasach, kiedy co trzy minuty na świecie powstaje nowy produkt, a firmy wydają rocznie prawie 400 mld dolarów na reklamę, przeciwstawić się koniunkturze na kupowanie nie jest łatwo.

Ludzie kupują, mimo że nie potrzebują. 15 mln Brytyjczyków ma w domu wagę kuchenną, której użyło najwyżej dwa razy, a co 20. Amerykanin cierpi na oniomanię, czyli uzależnienie od zakupów.

Polacy, u których pamięć zgrzebnych czasów niedostatku ciągle jest żywa, słyną zaś ze szturmowania wyprzedaży i lokalnych dyskontów.

Wszyscy kupujemy rzeczy, z których wiele, w myśl tzw. polityki planowanego postarzania produktów, ma specjalnie ograniczony czas działania – żarówki, które świecą tylko przez tysiąc godzin, albo drukarki, żelazka czy samochody projektowane tak, aby zaczęły psuć się po upływie czasu gwarancji. Co więcej, na mocy umów między producentami a serwisami, ceny napraw pogwarancyjnych są zaporowe. „Kiedy popsuło mi się żelazko, w  każdym serwisie słyszałem to samo: »Panie, niech pan to żelazko wywali i kupi sobie nowe, lepsze« – opowiada Maciej Mazerant. „Naprawianie jest po prostu wbrew panującej koniunkturze”.

Zamiast przedmiotów trwałych wciąż powstają nowe, które kuszą konsumenckie oko i zamiast zaspokajać – rozbudzają i zwiększają nasze potrzeby. 

Wydaje się, że produkowanie i kupowanie dóbr jest dziś jak karuzela, z której nie da się wysiąść. Tym bardziej gdy ekonomiści próbują mierzyć poziom zadowolenia społeczeństw poziomem konsumpcji, ugruntowując przekonanie, że nasze szczęście zależy od tego, jak dużo kupujemy. 

 

Niedobry dobrobyt

Anna postanowiła, że chce mieć dokładnie tyle, ile potrzebuje. Rozdała nieużywane sprzęty kuchenne, pozbyła się nadmiaru ubrań, a większość książek przekazała podkrakowskim bibliotekom. Części bibelotów pozbyła się dzięki internetowym grupom wymiankowym. To, czego nikt nie chciał, wystawiła na śmietnik z karteczką „do wzięcia”.

„Zaczęłam zadawać sobie pytania, dlaczego tyle wydawałam i jak naprawdę chcę żyć. Zrozumiałam, że w całym tym konsumpcyjnym zamieszaniu zgubiłam się; nie wiem, czego naprawdę chcę”.

Pogubić się dziś nie jest trudno. W ślad za różnorodnością oferty idzie komplikowanie się reguł obowiązujących w międzyludzkich relacjach. „Dobrze to widać na przykładzie obuwia – dawniej były dwie pary butów: do pracy i do kościoła; dziś – kilkanaście – do biegania, do golfa, inne na przyjęcie u szefa, a inne na imprezę u kolegi. To pokazuje, że nasze życie staje się coraz bardziej skomplikowane” – komentuje prof. Marek Krajewski, socjolog z Uniwer-sytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu. „Paradoks polega więc na tym, że przedmioty miały nam życie ułatwiać, a dziś ze względu na swoją różnorodność ogromnie je komplikują”.

Od lat zwraca się uwagę na fakt, że życie w kulturze konsumpcji wywołuje stan niepokoju i przemęczenia, tzw. grypę dobrobytu (inaczej: affluenza). „Objawia się ona kryzysem więzi rodzinnych, prowadzi do wychowania bez wartości, do marnowania zasobów Ziemi i  powszechnego wzrostu zadłużenia. A na poziomie indywidualnym – zniechęceniem, depresjami i nowymi nałogami” – tłumaczy prof. Tomasz Szlendak. „Znam osoby, które żyją po to, żeby pracować, a pracują, żeby zwiększyć swój stan posiadania. Chcą mieć na przykład lepszy samochód, ale w zasadzie jeżdżą nim tylko do pracy. Co to za życie?” – zastanawia się Anna.

Skrajnym przypadkiem ofiar grypy dobrobytu są chorujący na syllogomanię kompulsywni zbieracze. Gromadzą oni obsesyjnie różne przedmioty, zagracając mieszkania tak, że dla nich samych przestrzeni już zwyczajnie nie wystarcza. „Badania dowodzą, że kiedy osiągnie się już konkretny pułap, dalszy przyrost dóbr nie zwiększa zadowolenia z ich posiadania” – mówi prof. Kenneth Rogoff, ekonomista z Uniwersytetu Harvarda. Prof. James Burroughs, znawca zachowań konsumentów z University of Virginia, przekonuje zaś, że im więcej posiadamy, tym mniej mamy energii i czasu na związki, życie duchowe i karierę.

 

Rozsądne leniuchowanie

„Odcinając potrzeby materialne, redukuję ilość koniecznych czynności i mam mniej problemów. Ograniczanie tego, co kupuję, robię i jem, daje mi poczucie kontroli i więcej czasu na ważne dla mnie sprawy” – opisuje swój sposób na szczęśliwe życie Kasia z Warszawy.

Jedzenie kupuje w  ramach kooperatywy spożywczej – prosto od producentów i omijając pośredników. Zamiast leków stara się używać ziół, a codzienny prysznic z myciem głowy uważa za zbędny. Dzięki temu oszczędza i czas, i wodę.

„Dziś wszyscy chcą mieć wszystko od razu. My rozkładamy budowę domu na kilka lat, aby uniknąć kredytu. Wystarczy trochę cierpliwości i można żyć bez długów. Dla nas niezależność to podstawa” – wyjaśnia Kamila, która wraz z mężem buduje dom zaprojektowany zgodnie z zasadami architektury pasywnej – m.in. z bateriami słonecznymi do ogrzania wody, szklaną ścianą południową i podłogą z betonu, która będzie służyć jako akumulator ciepła. Zmniejsza w ten sposób nie tylko koszty codziennego życia, ale i swój ślad na Ziemi.

W czasach dyktatu konsumpcji minimaliści stawiają na rozsądek i samowystarczalność. Zepsute żelazko stało się dla Macieja Mazeranta pretekstem do stworzenia serwisu internetowego „Ładnie naprawię”. Łączy on tych, którzy mają popsute urządzenia, z tymi, którzy potrafią je naprawić. Od stycznia zarejestrowało się na nim prawie tysiąc osób. „Ludzie zobaczyli, że naprawianie im się emocjonalnie opłaca. Lepiej się czują, kiedy coś naprawią, a nie wyrzucą. Poza tym to najlepszy sposób na kryzys. W końcu to też jest kupowanie, tylko że usług, wykonywanych przez lokalnych fachowców” – twierdzi Maciej.

Minimalizm kryje się także w modzie na regionalne specjały, domowe ogródki warzywne, ręcznie wykonywaną biżuterię, ubrania i meble, a także w ruchu „slow”. „Jesteśmy zaprogramowani, żeby cały czas działać. Ja, kiedy mogę sobie na to pozwolić, po prostu leniuchuję” – opowiada Anna, która zrezygnowała z etatu i została wolnym strzelcem. „Bywa tak, że pracuję po kilkanaście godzin dziennie. Bywa też, że nie mam pracy w ogóle, ale nie panikuję, tylko staram się z tego czasu korzystać. Wróciłam do robótek ręcznych, czytam, słucham muzyki, spędzam czas z rodziną. Sama decyduję, co i kiedy robię”.

 

Wybuchający samochód

Uważne podchodzenie do wydawania pieniędzy nie jest fanaberią zamożnej wielkomiejskiej elity. Minimalizm staje się także koniecznością. „Konsumenci kładą nacisk na rzeczy o trwałej jakości oraz ich praktyczność. (…) Szukają też rzeczy ekologicznych i są skłonni zapłacić za nie więcej, bo wiedzą, że może im się to ekonomicznie opłacić” – czytamy w raporcie „The New Consumer Bahavior Paradigm: Permanent or Fleeting”, przygotowanym przez firmę PricewaterhouseCoopers.

Zmiany widać też na poziomie producentów. Minimalistyczny design, nacisk na recykling i unikanie odpadów przy produkcji i pakowaniu to coraz bardziej popularny trend w projektowaniu użytkowym. Projektanci, zamiast stwarzać rzeczy kompletnie nowe, wykorzystują stare. Coraz więcej firm odzieżowych zachęca swoich klientów do odsyłania im zużytych ubrań, które później są poddawane recyklingowi albo zmianie przeznaczenia. Firma Philips wypuściła nawet na rynek żarówkę, która świeci przez 25 lat. Nadmiar zaczyna więc coraz mocniej uwierać. Na razie w skali świata uwiera on garstkę ludzi. Tym większa jednak ciąży na nich odpowiedzialność. Rozbuchana konsumpcja prowadzi do zużywania surowców naturalnych szybciej, niż planeta jest w stanie je odbudować, i do produkcji śmieci szybciej, niż mogą one zostać wchłonięte. Kultura nadmiaru powoduje, że w samej Unii Europejskiej wyrzuca się 90 mln ton jedzenia rocznie. Podobnie jest ze śmieciami. Co roku do Afryki trafia ćwierć miliona ton popsutej elektroniki, której w Europie nikt nie chce już naprawiać. 

„Skala światowej  gospodarki zbliża się do granic tego, co może znieść nasza planeta. Dochodzimy do punktu, w którym cena, jaką płacimy za każdą dodatkową jednostkę wzrostu gospodarczego, stanie się wyższa niż korzyści, jakie nam ona przynosi” – pisze prof. Herman Daly, jeden z prekursorów ekonomii ekologicznej.

W idealnym świecie powinniśmy produkować mniej, ale lepiej, a nasze przetrwanie nie powinno opierać się na pogoni za wzrostem, lecz na zrównoważonym rozwoju. Może to brzmieć jak utopia, ale obecny kryzys pokazuje wyraźnie, że utopią jest wiara w wieczny wzrost gospodarczy. „Wzrost powinien pojawiać się przy okazji demokracji rynkowej, a dziś stał się jakby jej warunkiem. Czujemy, że bez niego gospodarka i demokracja się załamią. A jeśli mamy system, który nie może stać w miejscu, to znaczy, że jest jak samochód, który wybucha, kiedy się zatrzymuje. Jeżdżenie takim samochodem jest po prostu niebezpieczne” – komentuje Tomáš Sedláček, ekonomista, który doradzał kiedyś prezydentowi Czech Vaclavowi Havlowi.

Kosztów naszego posiadania nie da się zamieść pod dywan. Dobrodziejstwa ideologii wzrostu dostępne są tylko dla wybranych. Ponad połowa mieszkańców Ziemi wciąż żyje za mniej niż pięć złotych dziennie, a około miliarda ludzi nie dojada. Z drugiej strony jedna piąta ludzkości kupuje aż 90 proc. wszystkich konsumpcyjnych dóbr. To właśnie my. Pomyślcie o tym przy okazji przedświątecznych zakupów.