Takich miejsc jest coraz więcej. Miasta na wysypiskach

Największe wysypiska świata to przedsiębiorstwa recyklingowe, zarządzane przez najbiedniejszych ludzi na Ziemi. Dzięki nim wiele miast jest w stanie poradzić sobie z odzyskiwaniem surowców.

Za plecami górującego nad Rio de Janeiro Chrystusa Zbawiciela rozpościera się Jardim Gramacho – jedno z największych wysypisk śmieci na świecie. Każdego dnia wypchane po brzegi ciężarówki przywożą tam 7000 ton odpadów. W wyniku kryzysu, który dotknął Brazylię na przełomie lat 70. i 80., wysypisko stało się  domem dla najbiedniejszych. W otaczających je fawelach żyje 15 tys. ludzi. Ich byt zależy od tego, ile rzeczy uda im się znaleźć i sprzedać każdego dnia. Szukają wszystkiego – od jedzenia po wyposażenie domu. Zdarza się też, że kiedy między fawelami wybucha wojna, pod śmieciami znajdują się i ludzkie zwłoki. 

Takich miejsc jest na świecie więcej. Nad przedmieściami Manili, stolicy Filipin, góruje 20-metrowa Smokey Mountain, usypana z dwóch milionów ton śmieci. Panuje tam tak wysoka temperatura, że śmieci zapalają się samoistnie –  stąd nazwa (Dymiąca Góra). W  1989 r. podobne miejsce powstało na dawnych polach ryżowych otaczających Dżakartę – Bantar Gebang to 110 hektarów odpadów, na których ludzie wybudowali slumsy. Kilka minut drogi od pięciogwiazdkowych hoteli Kairu jest Zebelin – dzielnica pod wzgórzem Mokattam po brzegi wypełniona śmieciami. Nie ma tam wody, kanalizacji ani elektryczności. Dociera za to połowa śmieci z ośmiomilionowego Kairu.

Mistrzowie recyklingu

Składowanie i zasypywanie odpadów na wyznaczonych miejscach jest najbardziej archaiczną formą pozbywania się śmieci, która przestaje się już sprawdzać. W krajach rozwijających się problem wysypisk łączy się z problemem pogłębiania się biedy. Tamtejsze miasta urbanizują się w zastraszającym tempie, przyciągając coraz więcej ludzi. Większość nie znajduje w nich dostatniego życia i ląduje w slumsach albo na wysypiskach. Ci, którym się powiodło, zostają w miastach i produkują śmieci. Pozostali mieszkają na obrzeżach i te śmieci zbierają.  W 1990 r., po 40 latach funkcjonowania, wysypisko Smokey Mountain zamknięto, ale 40 tys. jego mieszkańców żyje tam do dziś – ściśnięci jak sardynki w 12 rządowych blokach. Na Bantar Gebang w Dżakarcie wraz z karaluchami, muchami i szczurami mieszka 2000 rodzin. 

Największe wysypiska świata to de facto przedsiębiorstwa zarządzane przez najbiedniejszych ludzi naszej planety. Przyjeżdżają na nie z prowincji – często po zniszczeniu ich domów przez tajfuny albo po prostu w poszukiwaniu lepszego życia. Swój dzień zaczynają, gdy na wysypisko wjeżdżają wywrotki. Jeszcze zanim świeża dostawa śmieci w całości wyląduje na ziemi, zbieracze (z portugalskiego catadores, z hiszpańskiego cartoneros) z olbrzymimi worami lub koszami wdrapują się na górę odpadów. To, co wyrzucą supermarkety, zjadają, część biorą na opał, złom sprzedają. 

Główna zasada zbieracza brzmi: „kilogram śmieci to 500 gramów tworzyw do odzysku”. Na wysypiskach kwitnie bowiem proceder utylizacji – zbieracze oddzielają tekturę, papier, plastik, szkło i metal – wszystko, co nadaje się do przerobienia i na sprzedaż. Dużą rolę w tym nieformalnym recyklingu odgrywają zwierzęta pochłaniające resztki. 

Szacuje się, że aż 65 proc. z żyjących na wysypiskach ludzi ma mniej niż 25 lat, a przeciętna długość życia zbieraczy to 40–45 lat. Żyją wśród zanieczyszczonej wody i gleby, w potwornym smrodzie i w towarzystwie  roznoszących choroby szkodników. Oddychają oparami metanu, wydzielającego się podczas rozkładu odpadów organicznych (zwanego trash air) albo toksycznymi substancjami wyzwalającymi się przy paleniu komputerów i monitorów, jak na śmieciowisku sprzętu elektronicznego Agbogbloshie w Ghanie. Około  60 proc. zbieraczy ma gruźlicę, większość choruje na grypę, zapalenie płuc i opłucnej. Powszechne są infekcje skóry i zakażenia żółtaczką typu B. Do tego dochodzi groźba osunięć – 10 lipca 2000 roku kilkaset osób zginęło w wyniku osunięcia się ton odpadów na wysypisku na Filipinach. Jakby tego było mało, zbieracze zaliczani są do najniższej klasy społecznej. Przykładem może być 60-tysięczna koptyjska społeczność Zabbaleen zamieszkująca przedmieścia Kairu. Przed wiekami koptyjskim chrześcijanom jako mniejszości nie wolno było parać się niczym innym, tylko brudnymi pracami. W efekcie, od kilkunastu pokoleń umawiają się z właścicielami mieszkań i firm na zabieranie śmieci spod drzwi. Często traktowani z pogardą, za małe pieniądze lub nawet za darmo zwożą je do swoich domów. 

Szkolenie na wysypisku

Władze Meksyku od lat głowią się nad tym, co począć z największym wysypiskiem stolicy – Bordo Poniente. Nie dość, że grozi mu zawalenie, to emituje dwa miliony ton szkodliwych gazów rocznie. Jego zamknięcie równałoby się usunięciu z dróg 500 tys. samochodów. Kolejną datę planowanego od lat zamknięcia wyznaczono na styczeń 2012 roku. Wciąż brakuje jednak alternatywy (na Bordo Poniente trafia ponad 12 tys. ton śmieci dziennie), a także pieniędzy na to, by zamknąć je zgodnie ze standardami ochrony środowiska. 

W 2009 roku na obleganym przez ludzi, krowy, świnie i ptaki wysypisku Ghazipur niedaleko Delhi ekipa szwedzkich naukowców rozpoczęła badania nad możliwością przetwarzania odpadów na metan, którego później można by użyć przy produkcji ekologicznego gazu CNG. Na Jardim Gramacho ruszył projekt stworzenia elektrociepłowni napędzanej gazem ze spalania śmieci. A  jaki los czeka zbieraczy? Wokół Smokey Mountain wybudowano co prawda osiedle, ale władze przypominają sobie o nim jedynie przed wyborami, kupując głosy mieszkańców po 500 pesos od osoby. 

 

W latach 90. stworzono plan renowacji wysypiska Jardim Gramacho. Wprowadzono zasady bezpieczeństwa i sformalizowano pracę catadorów (wydano im licencje i pozwolono zawierać umowy z klientami). Ci z kolei założyli związek i wspólnie  stworzyli na terenie wysypiska centrum edukacji, recyklingu i przychodnię. W obliczu planowanego zamknięcia Jardim Gramacho brazylijski rząd wdraża plan umożliwiający   catadorom przekwalifikowanie się w legalnych  pracowników recyklingu. 

Śmieci, czyli pieniądze

Potężne góry odpadów w Manili, Kairze, Rio, Meksyku i innych miastach nigdy by nie powstały, gdyby ich mieszkańcy segregowali śmieci. Tymczasem zbieracze mają pełne ręce roboty. Do Ghany wciąż przybywają kontenery ze starymi komputerami oklejonymi znaczkami „donacja”. Połowa z nich do niczego się nie nadaje i trafia na wysypisko. Ich wartość redukuje się do maleńkich części, które chłopcy zbierają za pomocą magnesów. Śmieciarze z Mokattam stanęli w szranki z prywatnymi firmami wynajętymi przez władze Kairu, wywożącymi śmieci. Te ostatnie nie podołały jednak wyzwaniu i zaczęły podkupywać Zabbeleenów, płacąc im tylko połowę tego, co zarabiali, pracując niezależnie. Prywatyzacja zniszczyła nieformalny acz funkcjonujący system, nie rozwiązując problemu. Zabbaleeni recyklowali 80 proc. zebranych odpadów, a przetworzone tworzywo sprzedawali firmom, które przetapiały je na wiadra i zderzaki. Prywatne firmy większość śmieci zakopują, utylizując jedynie 20 proc. Catadores z Rio dziennie przeznaczają do odzysku 200 ton materiałów – tyle ważą śmieci produkowane przez 400 tys. osób. Zarabiając od 2 do 25 dol. dziennie, stale zwiększają pojemność wysypiska. To dzięki nim stolica Brazylii jest w stanie poradzić sobie z odzyskiwaniem surowców.

Losem catadores przejął się brazylijski artysta Vik Muniz. Razem ze zbieraczami nanosił śmieci na ich olbrzymie portrety, tworząc oryginalne kolaże. Wystawę „Pictures of Garbage” obejrzały ponad dwa miliony ludzi (druga po wystawie Picassa najliczniej odwiedzana wystawa w historii!), a dochód z niej i sprzedanych na aukcji fotografii (250 tys. dol.) artysta przeznaczył na rzecz społeczności Jardim Gramacho. Wybrał śmieci jako tworzywo, bo rozumiał, że dla zbieraczy mają wyjątkowe znaczenie, jak nikt inny oni cenią wartość odpadów. Kiedy jeden z uczestników projektu zobaczył swój portret wypełniony resztkami, powiedział: „To nie śmieci, tylko pieniądze. Mnóstwo pieniędzy”.