Szokujące, fascynujące, zaskakujące. Te pogrzebowe rytuały w niczym nie przypominają naszych ostatnich pożegnań

Zmarłych wydobywa się z grobów, kąpie, przebiera, wiesza w klatkach, ćwiartuje, wędzi, miażdży. Wszystko po to, by zapewnić sobie ich przychylność i pomóc w wędrówce przez zaświaty

W niektórych społecznościach wciąż żywa jest wiara, że śmierć to dopiero początek długiego procesu uwalniania duszy z ciała. Jego końcem jest całkowite zniknięcie albo rozkład ciała, po którym pozostają jedynie kości lub mumia. Wtedy organizuje się kolejny pogrzeb i dusza zmarłego może się wreszcie połączyć z przodkami, by z nimi czuwać nad swą rodziną, plemieniem, ludem.

Zwłoki pozostawione na powietrzu ulegają zeszkieletowaniu po około dwóch latach. Wysoka temperatura i niska wilgotność mogą skrócić ten okres nawet o połowę. 5–10 lat trwa rozkład skóry, mięśni, ścięgien i tkanek miękkich, jeśli ciało zostało pogrzebane w ziemi. Wcześniejsza ekshumacja naraża świadków na makabryczne przeżycia. Wypracowane przez wieki rytuały pozwalają jednak uniknąć traumy i nadają ponurym ceremoniom wręcz radosny charakter. 

Przewracanie kości

W środkowej części Madagaskaru nie ma cmentarzy, lecz pojedyncze grobowce. Zbudowane z kamienia, pokryte malowidłami prezentują się lepiej od chat. Ludy Merina i Betsileo zapewniają tym, którzy odeszli, komfort, jakiego nie znali za życia. Po śmierci grzebią zwłoki w tymczasowej mogile i czekają na wskazany przez wróżbitę moment przeniesienia do rodzinnego grobowca. Kiedy dzień ponownego pochówku nadchodzi, w stronę grobowca wyrusza procesja gości. Towarzyszą jej orkiestra, gapie i turyści. Po dotarciu do celu muzykanci grają hymn narodowy; przedstawiciel władz odczytuje urzędowe pozwolenie na przeprowadzenie famadihany, czyli „przewracania kości”. Do grobowca wchodzą mężczyźni z rodziny, którzy wynoszą na zewnątrz… wszystkie zwłoki. Szczątki układane są na matach, obok nich kładzie się ekshumowane ciała osób, które zmarły po poprzedniej famadihanie i spoczywały w tymczasowych grobach. Jeśli nie uległy całkowitemu rozkładowi, polewa się je alkoholem toaka gasy, odpowiednikiem naszego bimbru. Następnie ciałom zmienia się całuny. Rodzina musi zawczasu przygotować odpowiednią liczbę białych płócien, bo gdyby dla kogoś zabrakło, rozgniewani zmarli mogliby sprokurować nieszczęścia: chorobę, nieurodzaj, utratę pracy, zdradę małżeńską.

Nowe płótna są opisywane, by wiadomo było, kogo okrywają. Stare stają się talizmanami. Kobiety niemogące zajść w ciążę chowają skrawki całunu pod materac.

Zwłoki dzieci zawija się w jedno płótno z dorosłymi, którzy otoczą je opieką w zaświatach. W czasie zmiany całunów kobiety płaczą, mężczyźni opowiadają przodkom o tym, co wydarzyło się po ich śmierci, informują, kto przybył na famadihanę, i proszą o błogosławieństwo. Następnie zmarłych w nowych całunach obnoszą po okolicy. Atmosfera robi się radosna. Gra muzyka, kto chce, może zatańczyć z babcią czy ciotką. Późnym popołudniem korowód wraca do grobowca i okrąża go siedem razy, co oznacza, że następne „przewracanie kości” odbędzie się za siedem lat. Liczba ta może być mniejsza lub większa, byle nieparzysta.

Szczątki wnosi się do grobowca – tak jak się je wynosiło – według zasady starszeństwa. Seniorzy spoczną przy prestiżowej wschodniej ścianie. Na końcu dołączają zmarli, którzy czekali na drugi pogrzeb.

Chorzy domownicy

Akt zgonu podpisany przez lekarza nie ma żadnego znaczenia. Dla członków rodziny wymieniona w nim osoba jest jedynie „chora” i pozostanie nią do czasu odprawienia rytuałów pogrzebowych. Może na to czekać nawet kilka lat. Lud Toradża zamieszkujący górzyste regiony wyspy Sulawezi (Celebes) żegna bliskich w sposób tak wystawny, że pogrzeb często kosztuje więcej niż dom. Co bardziej zapobiegliwi oszczędzają na pochówek przez całe życie; inni zdają się na rodzinę. Odmowa oddania ostatniej posługi nie wchodzi w grę, gdyż zamknęłoby to duszy drogę do rajskiej krainy Puya, groziło zemstą i skompromitowałoby rodzinę.

 

Do czasu zebrania funduszy „chorego” przechowuje się w domu. O obecności nieboszczyka ostrzegają wiszące przed budynkiem białe wstążeczki. Do niedawna oddawano mu jedną z izb, dziś przepisy sanitarne wymuszają przeniesienie go do odrębnej budowli. Zwłok nie kładzie się już do łóżka, lecz do zalanej formaliną trumny. Wcześniej w ogóle ich nie konserwowano, używano jedynie bambusowych rurek, którymi płyny z ciała spływały poza dom. Zmarłemu codziennie przynoszono pożywienie, przekazywano wiadomości, pocieszano. Gdy bliscy uskładają wreszcie niezbędną sumę, zapraszają na pogrzeb. Przez 2–3 dni będą mieli na utrzymaniu kilkaset osób. By nieco ulżyć gospodarzom, goście przybywają z „ofiarami” dla zmarłego. Ubożsi przynoszą drób, zasobniejsi świnie, najbogatsi bawoły. W przeddzień uroczystości nieboszczyka myje się, ubiera w odświętny strój i przeprowadza do domu. Goście witają się z nim, przekazują wyrazy szacunku, częstują papierosami i winem palmowym. Kobiety podają mu posiłek.

Rankiem trumnę kładzie się na lektyce w kształcie łodzi i zmarły wyrusza w ostatnią drogę. Kondukt obchodzi wszystkie lubiane przez niego zaułki i dociera do zbudowanej specjalnie na pogrzeb „wioski umarłych”. To otaczające kolisty plac drewniane pawilony ozdobione czerwonymi lambrekinami i magicznymi znakami, wyścielone dywanami i poduszkami. Nad nimi góruje strzelista budowla z trybuną honorową, na którą zostaje wciągnięta trumna. Zmarły „obserwuje” z niej przebieg uroczystości.

Kulminacyjnym punktem rytuału jest składanie ofiar ze zwierząt. Na oczach zebranych rzezak podcina maczetą szyje  bawołów. Ich krew to dar dla bogów i duchów; mięso zostanie skonsumowane podczas stypy trwającej jeszcze jeden-dwa dni.

Potem kondukt odprowadza zmarłego do podziemnej jaskini lub groty. Przed wejściem do grobowca rodzina ustawia drewnianą figurę zwaną tau (człowiek). W miarę upływu czasu przybywa ciał i posążków. Spoglądają z wysokości na potomków krzątających się w zagrodach i na polach. Żywi w każdej chwili mogą zajść do jaskini, postawić obok trumny czy szkieletu szklankę wina, talerz z ryżem i poprosić zmarłego o pomoc.

Klatka i cień świętego drzewa

Mieszkańcy indonezyjskiej wyspy Bali są w większości wyznawcami hinduizmu i zmarłych poddają kremacji. W górach nad jeziorem Batur przetrwał niewielki tubylczy lud Bali Aga, który kultywuje zwyczaje sprzed indyjskiej kolonizacji. Nie spopiela ciał, w ziemi grzebie dzieci, niepełnosprawnych i zmarłych śmiercią nienaturalną (samobójców, ofiary wypadków). Pozostałe zwłoki przewozi się na wysepkę w pobliżu wioski Trunyan, wkłada do bambusowych klatek i zostawia na ziemi. Praprzodkowie Bali Aga czcili gwiazdy i wiatr. Wierzyli, że zasłużą sobie na wdzięczność zmarłych, jeśli pozwolą im nadal wpatrywać się w niebo.

W każdej z klatek mieści się kilkanaście trupów. Jeśli zabraknie miejsca dla nowych, usuwa się poprzedników. Zdarza się to jednak rzadko i z reguły starcza czasu na szkieletyzację szczątków. Gdy do niej dojdzie, oddziela się czaszkę i przenosi na kamienny postument pod rosnącym drzewem Taru Menyan. To endemiczna odmiana sandałowca wydzielająca niezwykle silny, przyjemny zapach. Dzięki niemu prawie nie czuć fetoru kilkudziesięciu zwłok w różnym stopniu rozkładu.

Święta kąpiel

To wyjątkowo trudny obowiązek, jaki powinien wypełnić najstarszy syn. Ci, którzy są w stanie mu sprostać, mówią, że jeśli się naprawdę kochało zmarłych, zniesie się dla nich wszystko.

Mimo represji komunistycznych władz, w kilku północnych prowincjach Wietnamu przetrwał tradycyjny rytuał boc mo. Według wierzeń dopiero on kończy proces przejścia z życia do śmierci. Zwany pośmiertną kąpielą, zmianą ubrań lub oczyszczeniem odbywa się kilka lat po pogrzebie. Jego datę ustala astrolog.

 

Wszyscy mają nadzieję, że po otwarciu trumny zobaczą czysty szkielet. Ale na polach ryżowych zdarza się to rzadko, z reguły mężczyzna dokonujący ekshumacji stoi po kolana w wodzie, a w trumnie znajduje nie do końca rozłożone ciało wymieszane z błotem. Pracę musi skończyć przed świtem. Zmarły nie może ujrzeć światła – inaczej zatęskni za życiem i nie da spokoju bliskim.

Jeśli w trumnie zebrała się woda, trzeba całą jej zawartość odcedzić. Dla dezynfekcji wlewa się do dołu alkohol. Przeoczenie choćby jednej kości grozi takimi następstwami jak wystawienie szczątków na światło. Po wydobyciu kości są oczyszczane; czyste zostają ułożone w urnie, a cały szkielet musi się zmieścić w niedużym naczyniu i to w określonej pozycji. Na dnie kładzie się kości dłoni i stóp, na nich udowe, strzałkowe i ramieniowe, między nimi kręgi, obok żebra, nad nimi obojczyk i czaszkę. Jeśli rodzina życzy sobie, by zmarły spoczął w ubraniu, urna zostaje tak wypełniona, że widać w niej jedynie czaszkę. Następnie mężczyźni zapalają trociczki i proszą męskich przodków rodziny o przyjęcie zmarłego. Tuż przed wschodem słońca nowa mogiła jest zasypywana. Żałobnicy idą na skromną stypę.

Podniebny pogrzeb

Dla buddystów ciało jest powłoką duszy, która zmierza poprzez kolejne wcielenia do nirwany. Nic lepiej nie pokazuje bezwartościowości tej cielesnej powłoki, jak jej spopielenie. Do kremacji niezbędne jest jednak drewno, a na wyżynach Tybetu i stepach Mongolii lasy nie rosły. Tamtejsi buddyści znaleźli więc inną metodę szybkiego unicestwiania zwłok.

W trakcie agonii i przez 3–5 dni po niej mnich odczytywał Księgę Umarłych, która wyjaśniała zmarłemu, co się z nim dzieje, uczyła, jak pokonywać strach i osiągnąć stan bardo, w którym dusza zapomina o poprzednim życiu i przygotowuje się do nowego wcielenia. Potem następowało pożegnanie z rodziną. Mnisi wynosili owinięte w biały całun ciało, umieszczali je na grzbietach wielbłądów (Mongolia) lub jaków (Tybet) i przewozili w miejsce położone daleko od ludzkich siedzib. Tam do pracy przystępowali „grabarze”. Odwijali zwłoki, nacinali je nożami, by wypłynęła z nich krew i wnętrzności. Ciała pozostawiali na żer padlinożercom. W Tybecie – ptakom, które nasyciwszy się ludzkimi szczątkami wzbijały się ku niebu. Dlatego rytuał ten nazwano podniebnym pogrzebem.

Mongołów nie interesował dalszy los szczątków. Tybetańscy grabarze po kilku dniach wracali. Rozbijali siekierami duże kości zostawione przez ptaki, miażdżyli je młotami, mieszali z mąką jęczmienną i szkielet znów stawał się pokarmem. Po kilku dniach ciało znikało bez śladu, a dusza mogła kontynuować swą wędrówkę. Komunistyczne władze Mongolii zakazały podniebnych pogrzebów, jednak praktykowano je jeszcze w latach 80. XX w. Chińczycy po aneksji Tybetu też je zwalczali, ale Tybetańczycy nigdy z nich nie zrezygnowali. 

Uwędzeni wodzowie

Chociaż nie żyją od kilkuset lat, uczestniczą w plemiennych naradach oraz uroczystościach. Jedni „mieszkają” w domach dla mężczyzn, inni na skałach, drzewach lub platformach. Odizolowane od świata ludy Nowej Gwinei nigdy nie rozstawały się ze swymi przodkami i wypracowały oryginalne metody ich unieśmiertelniania.

Plemię Anga, znane też pod nazwą Kukukuku, rozpoczynało obrzędy pogrzebowe od nacięcia zwłok i upuszczenia krwi, którą smarowali się członkowie rodziny. Wierzono, że dzięki temu przejmą siłę i mądrość zmarłego. Umazani żałobnicy tarzali się po ziemi, płakali, krzyczeli. To był początek procesu, którego finał następował po kilku miesiącach.

 

Ciało nieboszczyka nacinano, by wypłynęły płyny ustrojowe; zaostrzonymi pa-tykami odsączano tłuszcz. Potem zatykano wszystkie otwory, okładano zwłoki warstwą gliny i umieszczano na rusztowaniu nad ogniskiem. Rodzina pilnowała, by ogień nie zgasł. Dym i wysoka temperatura stopniowo wysuszały i konserwowały ciało. Na dwa-trzy dni wygaszano ognisko; potem znów je rozpalano. Powtarzano to tak długo, aż wędzone zwłoki wyschły na wiór.

Rodzina dbała o wygląd zmarłego, naciągając przez cały czas jego skórę i rozprasowując ją liśćmi lub gładkimi deszczułkami. Nikt już nie płakał, gdyż praca wymagała skupienia. Jeden nieostrożny ruch mógł sprawić, że cząstka ciała oderwie się i spadnie do ognia. Anga wierzyli, że dusza zmarłego podąży za nią i spłonie lub zejdzie pod ziemię. A przecież chodziło o to, by pozostała we wsi, pomagała mieszkańcom, strzegła przed złymi duchami.

Uwędzonej mumii odcinano dłonie, stopy, język i przekazywano członkom najbliższej rodziny. Resztę uroczyście przenoszono do miejsca, z którego zmarły mógł obserwować okolicę. Na wieczny odpoczynek nie miał szans, gdyż podczas ważnych wydarzeń sprowadzano go do wioski, by wraz z żywymi świętował lub udzielał rad. Władze Papui-Nowej Gwinei w 1975 r. zakazały wędzenia zwłok, jednak w niedostępnym, górzystym regionie Morobe na wschodzie wyspy wciąż się to robi.

Plemię Dani z Papui Zachodniej, czyli części Nowej Gwinei należącej do Indonezji, mumifikowało wyłącznie zmarłych wodzów. Kilka dni po śmierci z rozkładających się już zwłok wyciągano przez odbyt wnętrzności, które spalano. Odór tłumiono dorzucanymi do ognia ziołami. Po wypatroszeniu nieboszczyka sadzano na platformie nad ogniskiem.

Wędzono go przez 2–3 miesiące, co pewien czas nakłuwając, by przez otwory wyciekały płyny ustrojowe. Gdy zmienił się w sztywną i czarną mumię, urządzano mu uroczysty pogrzeb i odprowadzano do domu najstarszego mieszkańca wioski. Traktowano go jednak nadal jak członka starszyzny, przy-noszono na jej zebrania, sadzano na honorowym miejscu, proszono o radę.

Dla kobiet był tabu. Gdyby któraś go dotknęła, groziła jej bezpłodność, nieszczęście mogło spaść też na całe plemię.

W przeszłości opiekuńczą mumię miała każda wioska Dani. Większość została zniszczona przez wojsko indonezyjskie podczas pacyfikowania buntujących się Papuasów. Przetrwało zaledwie kilka – stały się atrakcją, z którą bardzo lubią się fotografować cudzoziemcy.