Drewniana broń, dobre żywienie. Gladiatorzy jak gwiazdy

Przeciętny mieszkaniec antycznego Rzymu żył zaledwie 30 lat, cierpiał głód, choroby i – poza względnie krótkim okresem pax romana – nieustannie toczył wojny. W tym kontekście perspektywa walki na arenie amfiteatru wcale nie wydaje się taka straszna. Gladiatorów żywiono dobrze, z reguły walczyli niegroźną, drewnianą bronią, a śmiertelność wśród nich nie była aż tak wysoka, jak dziś sądzimy.
Drewniana broń, dobre żywienie. Gladiatorzy jak gwiazdy

Najstarszą szkołę gladiatorów (ludus) założył ok. 105 r. p.n.e. Aureliusz Skaurus w Kapui (region Kampania w południowej Italii). Miasto wkrótce zyskało miano najlepszego ośrodka szkoleniowego gladiatorów. To właśnie w Kapui, w 73 r. p.n.e., wybuchło największe w historii starożytnego Rzymu powstanie niewolników, którego inicjatorem był Spartakus.

Największa szkoła gladiatorów, Ludus Magnus, mieściła się w Rzymie. Trenowano tam równolegle nawet kilka tysięcy mężczyzn. Adepci akademii składali się w większości ze skazańców i jeńców wojennych oraz osieroconych lub porzuconych przez matki chłopców. Inną kategorię stanowili ochotnicy – przeważnie zadłużeni obywatele, którzy w zamian za uregulowanie zobowiązań wobec dłużników składali przysięgę wierności i podpisywali z właścicielem szkoły gladiatorów wieloletnie kontrakty. Umowa była de facto zgodą na śmierć w walce i zabezpieczała szkołę przed ewentualnymi skargami i żądaniem odszkodowania.

 

Trening mistrzów

Lanista, czyli trener, a często też właściciel szkoły, narzucał ostry rygor. To on decydował, w jaką broń wyposażyć poszczególnych mężczyzn oraz czy któryś z nich nie rokuje na tyle dobrze, że warto zapewnić mu trening indywidualny.

Szkolenie odbywało się przy użyciu drewnianej broni, co miało zapobiegać zadawaniu niepotrzebnych ran. Wojownik powinien być w pełni sprawny w dzień zawodów. Morderczy trening prowadzony był przez instruktora, którego nazywano magistrem. Uczniów szkolono w jednej technice. Jedni specjalizowali się w walce mieczem, inni – siecią, jeszcze inni atakowali przeciwnika konno. Każdy musiał jednak opanować dwuręczność, tak aby po zranieniu jednej ręki mógł kontynuować walkę drugą. Oprócz ćwiczeń fizycznych mężczyźni przechodzili także prawdziwą szkołę charakteru. Rekrutów uczono pełnego poświęcenia oraz pogardy dla bólu, wyrabiając w nich odporność psychiczną.

Za pokonanie przeciwników gladiatorzy otrzymywali odznaczenia: palmy i wieńce. Po pierwszym pojedynku stawali się veteranus. Kolejne stopnie kariery gladiatora nazywano od drewnianego pala treningowego (palus), stąd: quartus palus, tertius palus, secundus palus i najwyższy – primus palus. W archiwach szkoły przechowywano pełną dokumentację każdego ucznia, co było podstawą do jego późniejszej wyceny.

 

Lanista liczy kasę

W czasach cesarstwa na gladiatorach można było sporo zarobić. Dokładne kwoty znane są dzięki lex italicensis: prawu o ograniczeniu kosztów igrzysk z roku 177 n.e. Ponieważ laniści doprowadzali do bankructwa kapłanów odpowiedzialnych za organizowanie igrzysk na prowincjach – zniesiono vectigalia, czyli podatek od gladiatorów pobierany na rzecz skarbu państwa. Podatek ten przynosił cesarzowi zysk rzędu nawet 30 milionów sestercji (1 kg pszenicy kosztował 1,5 sestercji).
Określono także ceny maksymalne, wypłacane laniście za zabitego gladiatora. Żółtodziób wart był 3 tys. sestercji, podczas gdy za śmierć primus palusa należało właścicielowi szkoły wypłacić 15 tys. Organizatorzy płacili również za samo wypożyczenie gladiatorów – około 20 proc. wyżej wymienionych kwot. Ścisły nakaz zamknięcia się w ustalonych kosztach powodował, że mało kogo było stać na wynajęcie jednocześnie więcej niż pięciu par gladiatorów najwyższej klasy na jedną imprezę. Faktycznie więc występowały słabo przeszkolone grupy i jedna – dwie pary gladiatorskie w walce wieczoru.

Pieniądze zarabiano na wszelkie możliwe sposoby. Furorę robiły gadżety z wizerunkami mistrzów areny: lampki oliwne, kubki, a nawet ciastka i chlebki. Samych gladiatorów też nie pozostawiano z niczym. Wolny dostawał 25 proc. zysku z walki, niewolnik 20 proc. Ci, którzy znaleźli się u szczytu sławy lub zrealizowali kontrakt, otrzymywali drewniany miecz (rudis) na znak wyzwolenia. Arena jednak przyciągała ich tak mocno, że często wracali jako czynni i szczególnie pożądani zawodnicy, trenerzy lub założyciele własnych szkół.

 

Nie wszystkie chwyty dozwolone

Jeśli ktoś myśli, że występy gladiatorów były bezwzględnym mordobiciem bez żadnych zasad, to oglądając zawody na żywo, doznałby srogiego zawodu. Gladiatorzy zmagali się pod okiem sędziego, który zwykle kończył walkę, gdy jeden z zawodników upadł na plecy, przyklęknął, stracił broń, opuścił tarczę lub po prostu się poddał. Mówiono też, że starcie trwa ad digitum, czyli do podniesionego palca. Tym ruchem dłoni przegrany wyrażał bowiem uległość. Niektórzy nadużywali tych przepisów, prowokując upadki deptaniem po stopach, przepychankami lub podbijaniem w górę dłoni rywala. Widać to dokładnie np. na reliefie z Fiano Romano.

Na arenie wystawiano zawsze gladiatorów z różnych klas – Rzymian najbardziej pociągały konfrontacje różnych sztuk walki. Zabiegi te miały jeden cel – podniesienie atrakcyjności zmagań. A mimo to niektórzy szukali jeszcze mocniejszych wrażeń – czasem czysto estetycznych. Gladiatorzy Cezara mieli nosić srebrne zbroje, Domicjana złote, a Nerona bursztynowe. Inni przeciwnie – ograniczali elementy i tak skąpego już pancerza, żeby lepiej uwidocznić rany i płynącą z nich krew. Walkom starano się też nadać tło fabularne, np. chętnie zestawiano rybiogłowego secutora i retiariusa, którzy odgrywali łowy rybaka. Zdarzały się również walki ustawione. Inskrypcja z nagrobka Diodorusa z Amisus w Azji Mniejszej informuje, że miał pecha pokonać bardziej popularnego w okolicy Demetriusa. W momencie gdy trzymał miecz przy gardle rozbrojonego przeciwnika, sędzia przerwał walkę. Kazał oddać wytrąconą broń Demetriusowi i wznowić pojedynek. Po chwili karty się odwróciły – to Diodorus leżał na piasku i obficie broczył krwią. Tłum oszalał z radości – idol znów zwyciężył. Ludzie chcieli oglądać spektakularne zwycięstwa swoich ulubieńców, a nie przypadkowe jatki, laniści woleli nie tracić podopiecznych. Na zorganizowanie igrzysk „do śmierci” w III w. n.e. musiał wyrazić zgodę sam cesarz.

 

Chleba i igrzysk

Zanim wojowników walczących przeciwko sobie zaczęto nazywać gladiatorami, określano ich mianem nagrobników, gdyż zmagali się podczas pogrzebów. Być może chodziło o konieczność złożenia krwawej ofiary, być może o obowiązek wzięcia na kimś pomsty za śmierć. Nazwa „gladiator” wywodzi się natomiast od łacińskiego słowa gladius – miecz.

Niemal każdy zapytany o to, w jaki sposób skazywano na śmierć pokonanego gladiatora, odpowie: kciukiem zwróconym w dół. W ostatnich latach pojawili się jednak krytycy, mówiący że przeciwnie – kciuk skierowany w dół oznaczał: nie zabijać! Cóż, w rzeczywistości nie wiemy, jak dokładnie wyglądał osławiony gest śmierci. Nikt ze starożytnych nie sądził bowiem, że warto precyzować coś tak oczywistego. Źródła najczęściej mówią o decyzji wyrażanej pollice verso, czyli odwróconym kciukiem. Jeszcze mniej przydatne wydaje się być określenie infesto pollice, czyli skazanie wrogim kciukiem. Pliniusz Starszy zaś zupełnie zaciemnia sprawę, odwołując się do zaciskania (premere) kciuków.

Stosunek widzów do gladiatorów to kwestia złożona. Zawodnicy cieszyli się tak ogromną popularnością, że nawet cesarze próbowali iść w ich ślady. Najsłynniejszy z nich, Kommodus, znany jako leworęczny secutor, przypisywał sobie 12 tys. zwycięstw (według innego źródła miał ich na koncie zaledwie 620). Z drugiej jednak strony – gladiator nie miał szans na awans społeczny. Entuzjazm tłumu kończył się, gdy gasły pochodnie, a wojownik samotnie schodził z areny. Traktowano go jak byle łotra sprzedającego swoje ciało. Nawet w kwestii pochówku wojownicy nie zawsze mogli liczyć na hojność fanów, dlatego też często sami zakładali stowarzyszenia pogrzebowe. Co więcej, podły wizerunek gladiatora tak silnie wbił się w świadomość społeczną, że ujrzenie go we śnie uważano za zapowiedź małżeństwa ze złośnicą, trucicielką, a na domiar złego – brzydulą.