Niemiecki “Cud na Wembley” – Historia napisana futbolem

O niemieckim „cudzie na Wembley” z profesorem Diethelmem Bleckingiem rozmawia Jan Głowiczower

FH: W Polsce „Wembley” jest pojęciem, które zna każde dziecko. W Niemczech porównywalną rolę pełni „cud w Bernie”. Skąd wzięło się to pojęcie?

D.B.:  To trzeba sobie wyobrazić: rok 1954, RFN – niespełna 10 lat wcześniej kraj pobity w wojnie i upokorzony – wygrywa w finale mistrzostw świata w Szwajcarii 3:2 ze słynną węgierską jedenastką, niemającą wtedy w Europie sobie równych. Ten sukces odbił się szerokim echem i stworzył coś w rodzaju narodowej wspólnoty – zresztą daleko poza granicami RFN, bo także w NRD i na Górnym Śląsku, skąd pochodziła część niemieckich piłkarzy. To było pierwsze na taką skalę wydarzenie medialne. W RFN było wówczas tylko 40 000 telewizorów, ale mecz obejrzało w sumie około miliona ludzi. Przez kilka dni gazety rozpisywały się o tym wydarzeniu, panowała euforia. Co ciekawe, zainteresowanie mediów po kilku dniach ustąpiło. „Cud w Bernie” – jak później określono to sensacyjne zwycięstwo – przestał budzić takie emocje. Piłkarze wrócili do swoich codziennych zajęć (większość nie była zawodowcami), zawodów i o ich sukcesie przestało się mówić. Mit Berna powstał o wiele później. Polityka odkryła go dopiero na początku ubiegłej dekady i dokonała jego instrumentalizacji. 

Dlaczego tak się stało? Czemu ten mit miał służyć?

Chodzi o pewien zbieg okoliczności. W 2003 r. powstał film Sönke Wortmanna „Cud w Bernie”, dość kiczowaty obraz, ale w emocjonalny sposób przywracający pamięć o tym wydarzeniu. W tym samym czasie Niemcy przechodziły okres bardzo głębokich i bolesnych reform państwa socjalnego i rynku pracy. Mówiło się o napięciach i podziałach społecznych, nawet o pęknięciu społeczeństwa, które potrzebowało emocjonalnego spoiwa, pamięci, łączącej ludzi ponad podziałami o charakterze socjalnym. Ówczesny kanclerz Schröder doskonale to rozumiał. W 1954 roku Niemcy też byli podzieleni i okaleczeni, a sukces jedenastki Seppa Herbergera sprawił, że na jakiś czas odzyskali poczucie wspólnoty. 

50 lat później znowu pojawiło się zapotrzebowanie na taki mit założycielski nowych Niemiec. Schröder, sam pochodzący z niskich sfer, dostrzegł tę szansę przerzucenia mostu ponad granicami klas i grup społecznych, wykorzystując pamięć o „cudzie w Bernie”. Premiera filmu Wortmanna odbyła się w Essen, stolicy Zagłębia Ruhry, okręgu przemysłowego, szczególnie dotkniętego zmianami strukturalnymi i bezrobociem. Stamtąd pochodził zresztą Helmut Rahn, jedna z gwiazd jedenastki z 1954 r. Uczestnicząc z pompą w tym wydarzeniu, Schröder dokonał inscenizacji mitu.

Najciekawsze jest jednak to, że była to próba rekonstrukcji mitu, który w takiej formie naprawdę nigdy nie funkcjonował. 

Dlaczego nie wykreowano go zaraz po 1954 roku?

W latach 70. kręgi lewicowe przywoływanie pamięci o Bernie uważały za wyraz narodowej megalomanii. Krytykowano nawet, że sukces piłkarzy był niejako rekompensatą za porażkę w drugiej wojnie: teraz Niemcy mieli jakoby odkuć się na reszcie świata. Ale w latach 50. rządzący wówczas chadecy Konrada Adenauera również nie byli skłonni do eksploatowania tego mitu. Sukces w Bernie zaskoczył rządzących – i to w negatywnym sensie. Żaden polityk niemiecki nie pojawił się wówczas na stadionie, zaś Adenauer nawet nie uścisnął dłoni niemieckim piłkarzom. Kiedy później RFN przegrała mecz, Adenauer odetchnął z ulgą, że ma wreszcie tego Herbergera z głowy. 

Skąd takie nastawienie?

Nikt nie był zainteresowany pielęgnowaniem narodowej dumy. Rząd był skoncentrowany na polityce pojednania z Francją, z którą próbowano w tym czasie utworzyć unię obronną. Adenauerowi zależało także na sprowadzeniu jeńców wojennych ze Związku Radzieckiego. W tej atmosferze narodowe emocje – ledwie dziesięć lat po wojnie – nie pasowały zupełnie do politycznych celów. Niemcy musiały demonstrować raczej pokorę, a nie pewność siebie. Film Wortmanna pokazuje jednak, że w społeczeństwie było inaczej: sukces w Bernie staje się tam źródłem pojednania między pokoleniami – małym chłopcem i jego ojcem, który wiele lat po wojnie wraca z niewoli i przez długi czas nie może odnaleźć się w rodzinie. 

To jest właśnie tylko inscenizacja, kreowanie mitu. To, co pokazuje film, niewiele ma wspólnego z rzeczywistością. Owszem, sukces w Bernie stworzył coś w rodzaju wirtualnej wspólnoty – ale na bardzo krótki czas. Po paru dniach ona się rozpłynęła. Mit Berna nie tyle przywołuje ją po latach, ile próbuje tworzyć coś, czego nie było. 

W Polsce było  inaczej. Nasz mit Wembley funkcjonował od początku…

W Polsce sukces piłkarzy przypadł na okres rządów Gierka i małego cudu gospodarczego. Inaczej niż w Niemczech – pasował do atmosfery czasów. Partia potrafiła to dobrze wykorzystać w propagandzie, Gierek szczycił się awansem do mistrzostw świata i późniejszym medalem jako przykładem, że rozwój Polski idzie we właściwym kierunku. Ale pamięć bardzo szybko przyjęła się także w społeczeństwie i to ono stało się nośnikiem mitu. 

Czy mit Berna jest nadal żywy w społeczeństwie niemieckim, czy była to tylko przejściowa fascynacja?

 

Kiedy w 2010 roku odbywały się mistrzostwa świata w Afryce Południowej, jeden z niemieckich komentatorów życzył RPA, by jej podzielone społeczeństwo doznało takiego samego poczucia wspólnoty jak Niemcy w 1954 roku. W tym samym roku konkurs Eurowizji wygrała niemiecka piosenkarka Lena Meyer-Landrut, którą nazywano „pełnomocniczką ds. integracji społeczeństw” i znaczenie jej sukcesu porównywano właśnie z „cudem w Bernie”. To pokazuje, że ten mit jakoś funkcjonuje. W Niemczech integracja społeczeństwa przez futbol ma jeszcze jeden wymiar: poprzez sukcesy drużyny, w której występuje wielu piłkarzy pochodzących z rodzin emigrantów – Özil, Khedira i inni – futbol pokazuje, jakim bogactwem jest wielokulturowe społeczeństwo. Ale zaraz po euforii wokół ich sukcesów na mundialu w 2010  roku wybuchła w Niemczech debata o antymuzułmańskiej książce Thilo Sarrazina. Zaś Angela Merkel, która jesienią 2010 roku odwiedziła – rzecz niespotykana – w szatni piłkarzy narodowej drużyny i obściskiwała półnagiego Özila, kilka tygodni później obwieściła, że multikulturalizm się skompromitował… 

Wspólnota wykreowana przez piłkarskie sukcesy okazała się więc iluzją?

Przeżycia sportowe prowadzą do wykształcenia się wirtualnych wspólnot – ich specyfika polega na tym, że są bardzo powierzchowne, płynne i nietrwałe. Oczywiście, można się do nich czasami w dogodnych warunkach odwoływać, jak to było w 2003 roku z „cudem w Bernie”, mogą być przedmiotem instrumentalizacji i polityki historycznej. W społeczeństwach medialnych obrazy odgrywają samodzielną rolę, odrywają się od swojej właściwej historii i znaczenia. Są pozbawione substancji i treści. Dlatego za pomocą umiejętnych zabiegów można im nadać niemal dowolne znaczenie. To jest spektakl, który polityka potrafi dobrze zagospodarować.