Niewyjaśniona historia Baader-Meinhof. Dlaczego musieli się zabić?

Kiedy przed trzydziestu pięciu laty Frakcji Czerwonej Armii udało się zagrozić najwyżej postawionym ludziom w Niemczech, uwięzieni przywódcy RAF nagle popełnili zbiorowe samobójstwo.
Niewyjaśniona historia Baader-Meinhof. Dlaczego musieli się zabić?

Stefan Wiśniewski, nazywany przez kolegów „die Furie”, popołudniem 5 września 1977 r. tkwił przyczajony za mercedesem blokującym Vinzenz-Statz Strasse w Kolonii. Syn więźnia obozu koncentracyjnego w Dachau ściskał w dłoniach polski pistolet maszynowy PM-63 Rak. „Bardzo ładny gun, łatwy w obsłudze, nie większy niż rewolwer” – opowiadał Wiśniewski wiele lat później Hannie Krall, która przygotowała reportaż o nim dla dziennika „Die Welt”. Obok czaili się towarzysze z Rote Armee Fraktion (RAF), czekając na samochód Hannsa Martina Schleyera, prezydenta Związku Niemieckich Pracodawców. Przemysłowiec niemal codziennie wracał tamtędy do domu z gmachu BDA (Federalnego Związku Zrzeszeń Niemieckich Pracodawców). Terroryści – jak twierdził potem Wiśniewski – nie wiedzieli, że Schleyerowi będzie towarzyszyć policyjna ochrona.

Mercedes przemysłowca wyłonił się zza zakrętu dokładnie o godzinie 17.28. Kierujący nim Heinz Marcisz ujrzał tarasujący jezdnię żółty samochód i niebieski dziecięcy wózek przewrócony na chodniku. Odruchowo wcisnął hamulec. Jadący za nim wóz z trzema policjantami nie zdążył się zatrzymać i wyrżnął w tył mercedesa Schleyera. Wówczas na ulicę wyskoczyło pięć postaci i zaczęło strzelać. W policyjny samochód trafiło prawie 300 kul, masakrując siedzących w nim funkcjonariuszy. Kilka pocisków zostawiono dla Heinza Marcisza. Potem Wiśniewski wywlókł z auta sparaliżowanego strachem Schleyera i zaciągnął do zaparkowanego nieopodal volkswagena busa. Wystarczyły trzy minuty, aby terroryści zniknęli. Jedyny świadek masakry, dziesięcioletni Andreas Geyr, otrząsnął się z bezruchu i odwrócił się w stronę domu sąsiadów, którzy właśnie otworzyli okno. – „Szybko, chodźcie, kręcą film!” – zawołał.

Jak odciąć łeb hydrze

Władzom Republiki Federalnej Niemiec wydawało się, że rozbiły Frakcję Czerwonej Armii już latem 1972 r. Wówczas udało się aresztować Andreasa Baadera, charyzmatycznego przywódcę organizacji, oraz Ulrike Meinhof, dziennikarkę, będącą jednocześnie ideologiem grupy. Za kraty powędrowały też inne osoby z kierownictwa RAF: Gudrun Ensslin, Holger Meins i Jan-Carl Raspe. Mimo to założona pod koniec lat 60. organizacja terrorystyczna przetrwała. Prowadzący kancelarię prawną w Stuttgarcie Klaus Croissant zaopiekował się zastępczynią Baadera Brigitte Mohnhaupt i pośredniczył w jej kontaktach z szefem. Adwokat, broniący podczas procesu przywódcę RAF, potajemnie przekazywał terrorystom instrukcje od Baadera. Wkrótce pozostający na wolności członkowie organizacji uznali, że odbicie towarzyszy z więzienia w Stammhein nie wchodzi w grę.

 

Siódme piętro budynku zamieniono w twierdzę, monitorowaną i chronioną nawet przed atakiem z powietrza. Więźniów odizolowano w pojedynczych celach, oddzielonych od siebie pustymi pomieszczeniami. Prawnicy często słali protesty do władz, że muszą przed każdym spotkaniem z klientami ściągać spodnie i buty, ich długopisy są rozkręcane, a papierosy zgniatane, o przeszukiwaniu teczek i portfeli nie wspominając. Więźniowie trzykrotnie podejmowali strajk głodowy, żądając złagodzenia nadzoru. Jednak nawet śmierć Holgera Meinsa podczas trzeciej głodówki nie skłoniła ministerstwa sprawiedliwości landu Badenii-Wirtembergii do zmiany regulaminu siódmego piętra więzienia w Stammhein.

Baader, nie mogąc uciec, przekazał Brigitte Mohnhaupt polecenie zorganizowania serii ataków, mających zmusić rząd RFN do negocjacji. Pierwszy nastąpił 25 kwietnia 1975 r. w Sztokholmie. Członkowie Frakcji Czerwonej Armii zajęli zachodnioniemiecką ambasadę, rozmieścili w niej ładunki wybuchowe i zażądali uwolnienia towarzyszy w zamian za życie dyplomatów. Kanclerz RFN Helmut Schmidt odmówił negocjowania z terrorystami, a wtedy ci zamordowali dwóch zakładników. Potem policja przeprowadziła szturm i uwolniła pozostałych. Miesiąc później rozpoczął się proces przywódców RAF. W Stammhein wzniesiono wtedy nowy budynek sądu za sumę 12 mln marek, otoczony stalowymi parkanami i zabezpieczony na wszelkie sposoby. Sądzonych terrorystów oskarżono o pospolite zbrodnie: cztery morderstwa, pięć prób zabójstwa oraz podkładanie ładunków wybuchowych. Od samego początku proces przypominał farsę. Mecenas Croissant i jego współpracownicy złożyli 85 razy wniosek o zmianę sędziego, oskarżając go o stronniczość. Gdy w końcu dopięli swego, zaczęli udowadniać, że przywódcy RAF prowadzili wojnę z imperializmem, wzywając na świadków m.in. byłego prezydenta USA Richarda Nixona, kanclerzy RFN Helmuta Schmidta i jego poprzednika Willy’ego Brandta.

Oczywiście żaden z nich się nie stawił. Adwokaci grali na zwłokę, zdając sobie sprawę, że nie podważą dowodów winy podopiecznych, co oznaczało wyroki dożywotniego więzienia. Andreas Baader i jego ludzie nie liczyli jednak na łagodne traktowanie, bo zamierzali opuścić Stammhein bez oglądania się na orzeczenie sądu.

Czy sprawiedliwość bywa ślepa

Andreas Baader adwokatów z kancelarii Croissant ostentacyjnie nazywał „burżuazyjnymi świniami”, tymczasem oni ryzykowali karierę, by przemycać dla członków RAF nie tylko grypsy. Znany ze stalowych nerwów Arndt Müller wpadł na pomysł, by zamawiane przez więźniów rzeczy przekazywać podczas rozprawy za pośrednictwem teczek z aktami. Tygodnik „Die Zeit” opisywał potem, że: „Adwokat nic przy tym nie ryzykował. Gdyby żądano od niego oddania akt, mógłby odmówić i wyjść na znak protestu”. Tą drogą przekazano: radia tranzystorowe, słuchawki, kable, narzędzia, aparat fotograficzny, żelazka i piecyk elektryczny, trzy pistolety z zapasem amunicji oraz materiały wybuchowe. Kłopotliwe przedmioty więźniowie poupychali w skrytkach w ścianach, meblach i podłodze cel. Wedle „Die Zeit” posiadali: „tyle materiału wybuchowego, że wystarczyłoby go na wysadzenie drzwi do cel i rozwalenie murów”. W najlepiej strzeżonym więzieniu w RFN żaden ze strażników ani razu nie zauważył rzeczy nieustannie przemycanych przez aresztantów. Zadziwiające! No chyba że z premedytacją nie chciano tego zauważyć.

 

Liczba zastanawiających niedopatrzeń rosła. Wreszcie rankiem 9 maja 1976 r. strażnik Jürgen Gross w celi nr 719 ujrzał coś, co go kompletnie zaskoczyło. „Ciało Ulrike Meinhof wisiało bez ruchu przy kracie okiennej, na pętli wykonanej z więziennego ręcznika. Prawa noga samobójczyni (?) wisiała w powietrzu, lewa opierała się o krzesło” – opisują Danuta Uhl-Herkoperec i Przemysław Słowiński w biografii terrorystki pt. „Naturalnie wolno strzelać”. Wieść o śmierci koleżanki błyskawicznie rozniosła się na siódmym piętrze. Jej towarzysze, podejrzewając morderstwo, żądali sprowadzenia prawników i obdukcji zwłok w ich obecności. Ale zostali zignorowani i ciało Meinhof szybko przewieziono do Instytutu Medycyny Sądowej w Stuttgarcie. Media od razu donosiły o samobójstwie, co oficjalnie potwierdzono kilka dni później. Z czasem zaczęły się mnożyć wątpliwości. Meinhof najgorzej spośród przywódców RAF znosiła uwięzienie i perspektywę spędzenia za kratami reszty życia, jednak nie pozostawiła żadnego listu pożegnalnego. Zdaniem niektórych patologów ułożenie ciała i ślady obrażeń wskazywały na uduszenie, a następnie powieszenie. Kolejne zagadkowe wydarzenia jeszcze bardziej zagmatwały całą historię.

Zbrodnia was wyzwoli

Po śmierci Ulrike Meinhof proces toczył się nadal. Wreszcie 28 kwietnia 1977 r. sąd ogłosił wyrok dożywotniego więzienia dla każdego z liderów Frakcji Czerwonej Armii. W tym czasie Brigitte Mohnhaupt stworzyła kilka grup bojowych gotowych do działania. Wśród nowych członków RAF wyróżniał się pochodzący z Polski Stefan „Furia” Wiśniewski. Mając niewiele ponad 20 lat zaliczył już kilka ośrodków poprawczych. Lewicowi terroryści zapewnili mu utrzymanie i przeszkolenie w obozie treningowym Ludowego Frontu Wyzwolenia Palestyny w Jemenie. Po dwóch latach przygotowań Polak stał się bardzo skutecznym zabójcą.

Na polecenie Mohnhaupt rankiem 7 kwietnia 1977 r. urządził w Karlsruhe zasadzkę na samochód wiozący prokuratora generalnego RFN Siegfrieda Bubacka. Razem z drugim terrorystą jechał na motocyklu za autem urzędnika, aż zatrzymało się na czerwonym świetle. Potem przez wiele lata uważano, że z karabinu maszynowego strzelał student historii Christian Klar. Jednak w 1998 r. skruszony terrorysta Jürgen Boock w wywiadzie dla „Der Spiegel” ujawnił, że egzekucji dokonał Wiśniewski, a towarzyszył mu Günter Sonnenberg. Oprócz prokuratora generalnego zginął wówczas kierowca Wolfgang Goebel i strażnik sądowy Georg Wurster. Tak oznajmiała władzom o swym istnieniu „druga fala RAF”.

W lipcu 1977 r. Mohnhaupt wraz z Christianem Klarem wdarli się do willi szefa Dresdner Banku Jürgena Ponta i zastrzelili go na oczach żony. Miesiąc później następczyni Baadera o mały włos nie zrównała z ziemią budynku Prokuratury Generalnej w Karlsruhe za pomocą wyrzutni typu „katiusza”, mogącej wystrzelić równocześnie 42 rakiety. Policja w ostatniej chwili wkroczyła do mieszkania znajdującego się w domu naprzeciwko urzędu, przejmując wyrzutnię. Ostrzeżona w porę Mohnhaupt zdołała zbiec do Holandii. W tym czasie Wiśniewski z towarzyszami obrabował bank w Essen, by zdobyć fundusze potrzebne do przygotowania porwania Hannsa Martina Schleyera. W zamian za życie prezydenta Związku Niemieckich Pracodawców zamierzano uzyskać zwolnienie więzionych towarzyszy.

Po porwaniu, w liście pozostawionym na miejscu masakry, zażądano przewiezienia za dwa dni przywódców RAF z więzienia Stammhein na lotnisko we Frankfurcie, skąd mogliby odlecieć do wybranego przez siebie kraju. Ponadto każdy miał otrzymać 100 tys. marek kieszonkowego.

 

„Sposób, w jaki zwolniony zostanie Schleyer podany zostanie wówczas, kiedy dotrze do nas potwierdzenie wypuszczonych więźniów” – obiecywano w liście. Jednak stojący na czele rządu kanclerz Helmut Schmidt nie zamierzał ulec szantażowi. Dla stworzenia pozorów negocjacji powołał sztab kryzysowy złożony z przedstawicieli wszystkich partii mających posłów w Bundestagu. Ci natychmiast zajęli się wzajemnym zwalczaniem. Powstały chaos szeroko relacjonowały media, a porywacze dali się nabrać i godzili z odwlekaniem spełnienia żądań. Jednak kanclerza Schmidta czekała wkrótce kolejna przykra niespodzianka. Bojownicy z Ludowego Frontu Wyzwolenia Palestyny porwali 13 października 1977 r. samolot pasażerski Lufthansy wraz 86 pasażerami. Po wylądowaniu na lotnisku w Mogadiszu zażądali 15 mln dolarów okupu, zwolnienia uwięzionych w Turcji członków LFWP oraz więźniów ze Stammhein. Wkrótce aby zademonstrować, że nie żartują, zastrzelili jednego z niemieckich pilotów. Tym razem Schmidt nie bawił się w pozorowane negocjacje. W Mogadiszu zjawili się niemieccy komandosi z elitarnej jednostki GSG-9 i przed północą 17 października odbili zakładników, zabijając prawie wszystkich terrorystów. Powrót ocalonych pasażerów Lufthansy przyćmił zaskakującą wiadomość, która rankiem nadeszła z Stammhein.

Samobójstwo technicznie wykonalne

ilka godzin po sukcesie jednostki GSG-9 strażnik z siódmego piętra więzienia w Stammhein rozpoczął poranny obchód. Kwadrans po siódmej zajrzał do celi Jana-Carla Raspe. Więzień siedział na łóżku z przestrzeloną skronią. Obok leżał pistolet marki Heckler & Koch. Raspe żył jeszcze i karetka przewiozła go do szpitala św. Katarzyny w Stuttgarcie. Tam zmarł na stole operacyjnym. Andreasa Baadera także znaleziono z przestrzeloną głową. Jednak otwór wlotowy kuli znajdował się w potylicy. Pistolet (węgierskiej FEG) leżał prawie pół metra od ciała. Co więcej w materacu i ścianie znaleziono jeszcze dwie wystrzelone z niego kule. Gudrun Ensslin wisiała na sznurze od adaptera, zawiązanego na kracie więziennego okna. Jedynie najmniej znacząca w hierarchii RAF Irmgard Möller uniknęła śmierci, choć doliczono się na jej ciele czterech pchnięć nożem kuchennym w okolicy serca.

Przed wykrwawieniem ocalili ją chirurdzy z kliniki uniwersyteckiej w Tybindze. Po odzyskaniu przytomności Möller zeznała, że w nocy słyszała jedynie podejrzane odgłosy z celi Baadera, a potem straciła przytomność. Jej słowom nie dano wiary, bo wcześniej władze przedstawiły opinii publicznej szereg dowodów świadczących, że przywódcy RAF popełnili zbiorowe samobójstwo, pozorując mord. Autorem przewrotnego planu miał być Baader, który chciał w ten sposób pognębić znienawidzone burżuazyjne państwo. Przekonał więc współwięźniów, że warto to osiągnąć, poświęcając nawet życie. Tę teorię potwierdzili zaproszeni przez rząd na miejsce zdarzeń trzej zagraniczni eksperci w dziedzinie medycyny sądowej: prof. Wilhelm Holczabek z Wiednia, prof. Armand Andre z Liège i prof. Hans-Peter Hartmann z Zurychu. W przypadku samobójstwa Baadera strzałem w tył głowy zaopiniowali, że: „jest ono technicznie wykonalne”.

Terroryści mieli się zabić na polecenie Baadera godzinę po tym, jak dzięki nielegalnie posiadanym odbiornikom radiowym dotarły do nich wieści z Mogadiszu. W prasie zachodnioniemieckiej prawie nie pojawiały się wątpliwości co do prawdziwości tej wersji zdarzeń. Potwierdzała ją zwłaszcza ogromna liczba nielegalnych przedmiotów odnalezionych podczas rewizji siódmego piętra. Znaleziono wówczas nawet przewody, łączące domofony w celach, pozwalające osadzonym pozostawać w stałym kontakcie. Oskarżony o nieudolność minister sprawiedliwości Badenii-Wirtembergii Traugott Bender musiał podać się do dymisji. Uczestniczący zaś w przemycie broni prawnicy stanęli przed sądem, tracąc prawo do uprawiania zawodu i wędrując na kilka lat do więzienia. Co ciekawe, Klaus Croissant został już po upadku NRD zdemaskowany jako współpracownik Stasi.

 

W tym dość spójnym obrazie zdarzeń od początku pojawiały się jednak rysy, za sprawą pytań stawianych przez krewnych nieżyjących terrorystów. Podważały one wiarę w zbiorowe samobójstwo. Do dziś bowiem nie wyjaśniono, w jaki sposób Baader potrafił bez niczyjej pomocy nie tylko wpakować sobie kulę w potylicę, ale jeszcze odrzucić pistolet. Czemu mając do dyspozycji tak dużo materiałów wybuchowych nie użyto ich, próbując ucieczki? Dlaczego więźniowie zabili się, skoro w rękach RAF pozostawał Hanns Martin Schleyer, co pozwalało nadal trzymać rząd w szachu?

Ostatnia ofiara samobójców

Śmierć terrorystów wywołała w RFN powszechną radość. Odsiadując dożywotnie wyroki stanowiliby ciągłe zagrożenie dla bezpieczeństwa obywateli, ponieważ ich towarzysze mnożyliby zamachy, aby wymusić uwolnienie kompanów. Zbiorowe samobójstwo rozwiązywało także wiele problemów dręczących kanclerza Schmidta. Również ten stwarzany przez osobę prezydenta Związku Niemieckich Pracodawców. Dzień po śmierci swych przywódców RAF przekazała mediom następujący komunikat: „Po 43 dniach Hanns Martin Schleyer zakończył swoją żałosną i przekupną egzystencję. Pan Schmidt, który zabiegając o władzę od początku spekulował życiem Schleyera, może go sobie odebrać przy rue Charles Peguy w Miluzie w zielonym audi 100, który posiada rejestrację Bad Homburg. Wobec naszego bólu i naszej wściekłości z powodu masakry w Mogadiszu i Stammheim jego śmierć jest bez znaczenia”.

We wskazanym miejscu znaleziono ciało przemysłowca zabitego trzema strzałami w tył głowy. Odpowiedzialnych za zbrodnię członków RAF ścigano przez następne lata. Pierwszego ujęto Wiśniewskiego już w maju 1978 r. na lotnisku Orly w Paryżu. Mohnhaupt i Klar ukryli się najpierw w Jugosławii, a potem w Polsce, gdzie władze PRL zapewniły im gościnę na Mazurach w ośrodku wywiadu w Kiejstutach. Potem udało im się zorganizować jeszcze kilka zamachów na terenie RFN, nim jesienią 1982 r. wpadli w ręce policji. Oboje skazano na karę wielokrotnego dożywocia. Do dziś żadne z nich nie wyznało, kto pociągał za spust pistoletu, z którego zastrzelono Schleyera. Nawet Wiśniewski, zwolniony z więzienia w 1999 r., zachowuje w tej sprawie milczenie. Innych zagadek związanych z RAF także nie udało się wyjaśnić.