Odyseja kosmiczna. Czy naziści dysponowali talerzami latającymi?

Nazistowskie latające talerze to jeden z najsłynniejszych mitów II wojny światowej. Czy w bajce tej tkwi jakieś ziarno prawdy?

Czytelnicy „New York Timesa” 14 grudnia 1944 roku na jednej ze stron odnaleźli niewielką notatkę. Jej tytuł oznajmiał: „Latające tajemnicze kule to nowa nazistowska broń powietrzna”. W kilku zdaniach opisano zjawisko, jakie zaobserwowali alianccy lotnicy, operujący nad terytorium Niemiec: „Srebrzyste kule występują pojedynczo lub w skupiskach. Czasami są półprzezroczyste”. Do dziś trwają spory o to, co widzieli piloci. Są tacy, którzy uważają, że były to odrzutowce, niektórzy zaś są przekonani, że tym czymś były latające spodki. Wymyślone przez hitlerowskich inżynierów obiekty latające nieprzypominające niczego, co dotąd spotkać można było na niebie.

A4 leci w kosmos

Hitlerowskie Niemcy były w pierwszej połowie lat 40. XX wieku niekwestionowanym liderem prologu do kosmicznego wyścigu. Tę pozycję zapewniły im przede wszystkim prace dwóch ludzi. Urodzonego w siedmiogrodzkim Sybinie Hermanna Obertha i pochodzącego z krajniańskiego Wirsitz [dziś Wyrzysk] Wernera von Brauna. To oni doprowadzili do powstania obiektu, który pierwszy raz w historii ludzkości przekroczył wysokość 100 kilometrów, przełamując tzw. linię Kármána, i wszedł w przestrzeń kosmiczną. Tym obiektem była rakieta o technicznym kryptonimie A4, bardziej znana jako V2 (V od niemieckiego słowa Vergeltung oznaczającego odwet).

Zanim to jednak nastąpiło, Oberth i von Braun mieli za sobą kilka lat współpracy. Jej inspiratorem był starszy o 18 lat Oberth. Już w 1923 roku w pracy „Rakietą w przestrzeń międzyplanetarną” zrobił cztery założenia: 1) przy obecnym stanie nauki i techniki możliwe jest skonstruowanie maszyny mogącej polecieć ponad atmosferę, 2) przy dalszym ich doskonaleniu możliwe będzie opuszczenie przez nią pola grawitacyjnego Ziemi, 3) człowiek – najprawdopodobniej bez niekorzystnych zdrowotnych konsekwencji – będzie mógł uczestniczyć w takim locie, i 4) w pewnych warunkach ekonomicznych produkcja takich pojazdów może być opłacalna. W tamtych czasach to było wizjonerstwo. Werner von Braun nigdy nie ukrywał, że to właśnie prace Obertha (także „Podróż w przestrzeń międzyplanetarną”, która ukazała się w 1929 roku) wywarły na niego olbrzymi wpływ.

Współpracę rozpoczęli na początku lat trzydziestych. Realizowane od 1937 roku w ośrodku w Peenemünde, a wcześniej w Berlinie prace ukierunkowane były na stworzenie rakiety balistycznej przenoszącej głowicę bojową. Rakietą wynoszącą na orbitę kapsułę z astronautami Niemcy nie byli zainteresowani. Takie były polecenia samego Hitlera. Armia interesowała się bowiem efektami działań inżynierów od początku lat 30. Po nieudanym pokazie w Berlinie (w 1932 roku) zorganizowanym przez założone kilkanaście lat wcześniej we Wrocławiu Towarzystwo Podróży Kosmicznych (Verein für Raumschiffahrt) odpowiedzialny za program rakietowy niemieckiej armii Walter Dornberger (późniejszy szef ośrodka w Peenemünde) zaproponował utrzymanie badań i prac konstrukcyjnych w tajemnicy i jednocześnie skupienie się tylko na aspekcie militarnym wynalazku. Propozycja została odrzucona, a rok później (tuż po dojściu do władzy Hitlera) Towarzystwo przestało istnieć. Oficjalnie między innymi z powodu kłopotów ze znalezieniem pieniędzy na dalszą działalność.

UFO nie UFO

Efekty działań inżynierów zatrudnionych w Peenemünde są doskonale znane. Kilka tysięcy rakiet V2 niszczyło jesienią 1944 roku obiekty w Londynie, Antwerpii oraz Brukseli. Jednak niemieccy inżynierowie równolegle mieli pracować nad zupełnie innym rodzajem broni. Sensacyjne informacje o efektach ich starań co jakiś czas elektryzują miłośników wojennych sensacji.

To program konstrukcji latających dysków. Program, w którym pojawia się więcej pytań niż odpowiedzi. Historycy skłaniają się ku temu, by temat „latających dysków” traktować jako pseudonaukowy i pozostawić go miłośnikom mitów, spiskowych teorii czy science fiction, tak jak czyni się to np. z ewakuacją Hitlera do Argentyny. Jednak zwolennicy teorii, że „UFO nazistów” istniało, mają swoje argumenty. Potrafią logicznie je uzasadnić i sprawić, że historia brzmi przynajmniej wiarygodnie.

Czymże więc miałyby być „hitlerowskie latające talerze”? Historia projektu sięgać ma lat 20. XX wieku. Zaczyna się w taki sposób, że profesjonalni historycy już w tym miejscu odkładają ją między bajki. Członkowie dwóch stowarzyszeń Thule i Vril (zrzeszających wyznawców ezoteryki i okultyzmu) w małej stodole pod Monachium zaczęli konstruować coś, co nazwano „latającą maszyną z innego świata” (niem. Jenseitsflugmaschine, JFM). Z pomocą przemysłowców za pieniądze okultystów udało się w 1922 roku skonstruować obiekt, który dzięki wytwarzaniu silnych pól elektromagnetycznych miał się unosić w powietrzu. Zadaniem JFM było: dolecieć na gwiazdę Aldebaran (w galaktyce Byka, 52 razy większą od Słońca) i nawiązać kontakt z jej mieszkańcami, którzy mieli wcześniej przekazać poprzez medium dane potrzebne właśnie do stworzenia JFM.

Jednak JFM na Aldebarana nie poleciał. Dwa lata po skonstruowaniu rozebrano go w tajemnicy i przewieziono do magazynów Messerschmitta w Augsburgu. Po wojnie nie odnaleziono żadnego śladu po „latającej maszynie nie z tego świata”.

VRIL, czyli moc

 

Legenda hitlerowskich latających talerzy byłaby niczym bez okultystycznej podbudowy. Widać to zwłaszcza przy projekcie Vril. Nazwa nie jest przypadkowa. Pojawia się bardzo często, kiedy zwraca się uwagę na ezoteryczne źródła nazimu. Upraszczając, tajemniczy Vril jest supermocą tworzenia i niszczenia. Wywodzi się z tybetańskiego mitu, że zdobędą ją ci, którzy odnajdą legendarną, leżącą pod ziemią krainę Aghartę.

Naziści bezskutecznie jej poszukiwali, a rezultatami interesował się sam Hein rich Himmler. Nic dziwnego, że taką właśnie nazwę przyjęło Towarzystwo zajmujące się między innymi pracami nad stworzeniem latających dysków.  Przystąpiono do nich po fiasku projektu JFM. W 1937 roku wystartował do lotu RFZ-1 (Rundflugzeug-1, okrągły samolot). Misja – jak uważa autor prac na temat la tających dysków Rob Arndt – zakończyła się totalną klapą. Samolot spadł podobno po osiągnięciu 60 metrów. Towarzystwo Vril kontynuowało prace. Powstawały kolejne modele RFZ.

W końcu po kilku próbach do prowadzono do powstania w 1941 r RFZ-7 oznaczanego później jako Vril1-Jäger. Takich maszyn zbudowano podobno aż 17. Miały średnicę 11,5 metra, każdą obsługiwał jeden pilot i dwóch strzelców. Rozwijały prędkość do 12000 km/godz., a lot mógł trwać 5,5 godziny. Podobno dyski Vril produkowano i oblatywano aż do końca wojny. Jednak nie ma dowodów na ich istnienie poza zdjęciami i oznaczonymi klauzulą „tajne” schematami maszyn.

Haunebu robi karierę

Niemieccy naukowcy niezwiązani z okultystycznymi organizacjami też jednak nie próżnowali. Hermann Oberth tworzył swoje koncepcje rakiet, a zafascynowany jego pracą weteran I wojny światowej inżynier Hermann Noordung (wł. Herman Potocnik) napisał książkę „Problemy podróży kosmicznych”. Skupił się w niej jednak przede wszystkim na pomyśle stacji orbitalnej nazwanej przez siebie „mieszkalnym kołem” (niem. Wohnrad).

Pomysł był tak interesujący, że jeszcze ponad 20 lat później (książka ukazała się w 1929 roku) stanowił inspirację dla projektantów stacji kosmicznej, a nawet scenografów filmu Stanleya Kubricka „2001 – Odyseja kosmiczna”. Według projektu stacja miała wirować, a przez to wytwarzać we wnętrzu sztuczną grawitację pozwalającą na normalne życie. Były w niej pomieszczenia mieszkalne, laboratoria, sale do pracy. Nie wspominając już o tak zupełnie przyziemnych rzeczach jak kuchnia, łazienka czy pralnia. Niestety Noordung zmarł rok po opublikowaniu swojej rewolucyjnej pracy.

Nie została jednak zapomniana. Zwłaszcza w momencie, kiedy na scenie pojawił się zespół kryjący się pod kryptonimem SS E-IV (Entwicklungsstelle 4, jednostka badawczo-rozwojowa nr 4). Miał za zadanie poszukiwanie alternatywnych źródeł energii dla III Rzeszy. Jednym z nich miały być silniki elektrograwitacyjne. Opracowano taki pod koniec 1938 roku. Według badacza tej tematyki Billa Rose’a działał podobnie jak żyroskop. Pierścienie obracające się z bardzo dużą prędkością  miały powodować zjawisko antygrawitacji i pozwalać na oderwanie się od ziemi. W sierpniu 1939 r. przeprowadzono pierwszy start maszyny, której od miejsca, gdzie powstawała, nadano nazwę Hauneburg Geräte I. Skrócono ją potem i utworzono kryptonim – Haunebu I.

Pojazd miał mieć średnicę 25 metrów, zabierać na pokład 8 osób załogi i na niskich wysokościach mógł osiągnąć prędkość 4800 km/godz. Po dalszych pracach prędkość poprawiono do 17000 km/godz. Maszyna mogła spędzić w powietrzu 18 godzin. Po Haunebu I powstały jeszcze kolejne modele. Nieco większe (średnica około 30 metrów) Haunebu II i olbrzymie Haunebu III (średnica 71 metrów, ponad 30 osób załogi). Również po nich pozostały jedynie szkice, nieliczne zdjęcia, parę grafik i obrazów.

Nie ocalał żaden podzespół ani nawet drobna część kadłuba. „To, co dotychczas miałem okazję analizować, to podróbki. Wizje artystów niewiele mających wspólnego z nauką o lataniu czy inżynierią” – mówił kilka lat temu w wywiadzie dla rosyjskiej gazety „Argumenty i Fakty” znany konstruktor kosmicznych technologii Walerij Burdakow.

Dyski Vril i Haunebu miały być ostatnią nadzieją III Rzeszy. W 1945 roku ich zadaniem był lot na Antarktydę, by tam ocalone z alianckich kleszczy niedobitki stworzyły nową bazę, z której Niemcy powrócą, by zapanować nad światem. Także na temat tej tajnej bazy nazywanej „Nową Szwabią” nie zachowały się żadne dokumenty. Brak jakichkolwiek relacji, których autentyczność nie podlegałaby dyskusji, jest motorem napędowym zarówno przeciwników, jak i zwolenników tezy, że hitlerowskie Niemcy dysponowały praktycznie od początku wojny latającymi dyskami.

Podobno wiosną 1945 roku Rosjanie zestrzelili niezidentyfikowany obiekt latający, ale nie potrafili nawet sami nazwać tego, czym był. Szczególnie że rozbił się, upadając. Okazuje się jednak, że nie był to pierwszy kontakt Rosjan z latającym dyskiem ze swastyką. W 1943 roku nad Łukiem Kurskim dwaj sowieccy żołnierze niezależnie od siebie zauważyli w powietrzu okrągły samolot pozbawiony skrzydeł. Andriej Wintruk obserwował pojazd z ziemi, Nikołaj Kuzniecow z kabiny samolotu.

„Rozmawiałem z oboma. Potwierdzili, że widzieli to coś w odległości 30 metrów. To był latający dysk, ze swastyką. Może to był jedyny egzemplarz wykorzystany tylko do obserwacji walki? Może nie był jeszcze w pełni gotowy? Może na realizację planów produkcji zabrakło czasu? Ale jeden dysk Niemcy musieli mieć” – uważa Burdakow. Dlaczego tak łatwo wierzy obu żołnierzom? Otóż ani Wintruk, ani Kuzniecow nie byli zwykłymi żołnierzami. To generałowie Armii Czerwonej.

Mimo całej sensacyjnej otoczki towarzyszącej próbom stworzenia latających dysków jedno nie podlega dyskusji. To niemieccy naukowcy położyli podwaliny pod współczesną kosmonautykę. 12 maja 1945 roku Niemcy zrzekły się roli lidera w wyścigu o podbój kosmosu. Tego dnia Werner von Braun wraz ze swoimi współpracownikami oddał się w ręce Amerykanów. W ramach tajnej operacji CIA o kryptonimie „Spinacz”, mającej na celu przerzucenie do USA najbardziej pożądanych nazistowskich naukowców, znalazł się za Atlantykiem.

Nie oznaczało to jednak, że USA wysforowały się na czoło kosmicznej rywalizacji. Wojska Armii Czerwonej na zajętym terytorium odnalazły współpracowników von Brauna, którzy mieli mniej szczęścia i nie udało się im przedostać do amerykańskiej strefy. Skoszarowano ich na terenie wschodnich Niemiec, a później aresztowano wraz z rodzinami i wywieziono do ZSRR, nakazując dalszą pracę. Tak zakończył się prolog, a rozpoczął pierwszy prawdziwy etap zimnowojennego wyścigu w galaktyczną przestrzeń.

Więcej:rakiety