Patent na nieśmiertelność

Szacunek dla biznesmenów powinien zależeć od tego, co zrobili dla dobra ludzkości, a nie od zdolności do zarabiania wielkich pieniędzy.

W internecie i wielkim biznesie zawrzało. Malcolm Gladwell, jeden z najbardziej wpływowych współczesnych myślicieli, ogłosił: „Za pięćdziesiąt lat Steve Jobs zostanie zapomniany, a Billowi Gatesowi będą stawiać pomniki na całym świecie”. Sympatycy Apple’a i Microsoftu darzą się – jak wiadomo – nieco tylko łagodniejszymi uczuciami niż kibice zwaśnionych klubów piłkarskich. Do rękoczynów nie doszło, ale z obu stron padło mnóstwo mocnych słów. Gladwell uderzył bowiem w czuły punkt – w łączące wszystkich nieprzeciętnych ludzi pragnienie pozostawienia po sobie trwałego śladu na Ziemi.

 

Wstydliwe historie – Wielcy przedsiębiorcy stali się w naszych czasach prorokami

Swój wyrok skazujący twórcę Apple’a na zapomnienie, a założyciela Microsoftu na wieczną chwałę Gladwell uzasadnia solidnymi argumentami. Wieszczy, że za pół wieku o obu markach będą pamiętali tylko historycy ekonomii. Liczy się bowiem nie firma, lecz osobowość i dokonania człowieka. „Wielcy przedsiębiorcy stali się w naszych czasach nowymi prorokami. Szanujemy ich i w nich wierzymy. Nie piszemy ich biografii, lecz pełne zachwytu hagiografie. Czy jednak rzeczywiście na to zasługują?” – pyta. I odpowiada, że szacunek dla biznesmenów powinien zależeć od tego, co zrobili dla dobra ludzkości, a nie od zdolności do robienia wielkich pieniędzy.

Już dwa lata wcześniej w opublikowanej na łamach „New Yorkera” recenzji książki „Wstydliwa historia piękna” Gladwell mocno podkreślił różnicę między gigantami branży kosmetycznej: Heleną Rubinstein i Eugène Schuellerem. Oboje nie żyją od pół wieku, ale pierwsze nazwisko znają wszyscy, drugie nie mówi nikomu nic. Przypomnijmy więc, że Schueller to założyciel i twórca potęgi koncernu L`Oréal. Dlaczego w tak różny sposób zachowali się w pamięci potomnych? Bo Rubinstein angażowała się w walkę o prawa kobiet, w czasie wojny starała się ratować Żydów z ojczystego Krakowa. Schueller zaś, zapatrzony wyłącznie w swoją firmę, skalkulował potencjalne zyski i straty, po czym bez zmrużenia oka podjął współpracę z okupującymi Francję Niemcami. Po wojnie, by uniknąć trudnych pytań, musiał się z tego powodu ukrywać przed opinią publiczną. Koncern rozkwitał, ale jego twórca już za życia popadał w zapomnienie. Schueller nie był człowiekiem niemoralnym – tłumaczył Gladwell – lecz amoralnym. Nie popełnił żadnej zbrodni, żadnego przestępstwa. „Rozwijał nowoczesną, innowacyjną firmę. I tylko nie potrafił oddzielić swojego biznesu od swojego sumienia. Jego następcy to Steve Jobs. To Mark Zuckerberg” – spuentował.

 

Autentyczna przyjemność – Gates: nie interesuje mnie pozostawienie wielkiego spadku

Była to już zapowiedź tego, co miało się stać w Toronto. Tam jednak Gladwell nie posłużył się jako kontrprzykładem dla Steve’a Jobsa postacią z przeszłości, lecz inną ikoną współczesności – Billem Gatesem. „Gates był najbardziej bezlitosnym kapitalistą” – mówił – „ale któregoś ranka obudził się i powiedział »dosyć«. Zamiast piąć się wyżej, zaczął schodzić, zamiast mnożyć pieniądze, postanowił się nimi dzielić”. Tym dniem był 15 lipca 2006 roku, gdy Bill Gates publicznie zapowiedział, że za dwa lata przejdzie na niskie stanowisko w Microsofcie, by poświęcić możliwie najwięcej czasu działalności filantropijnej. Co prawda już w 1994 roku założył pierwszą fundację charytatywną, ale głównie po to, by wzorem innych miliarderów dać zajęcie żonie. Swój udział ograniczał do przelewania co jakiś czas na jej konta paru milionów dolarów. Po przełomowej decyzji przekształcił skromną Bill & Melinda Gates Foundation w największą instytucję charytatywną świata. W wywiadzie dla „Timesa” powiedział, że „nie interesuje go pozostawienie wielkiego spadku, bo spadek kojarzy się ze śmiercią. Natomiast praca w fundacji to dawanie innym życia i odnajdywanie głębszego sensu w zgromadzonych pieniądzach. To autentyczna przyjemność”.

Przeciwnicy dopatrywali się w jego działaniach ukrytych intencji, sugerując, że wypalił się jako menedżer i szuka nowego sposobu podtrzymania zainteresowania swoją osobą. Być może, ale warto podać kilka liczb, by ocenić skalę tego, co już zrobił. Sfinansował założenie sieci i wyposażenie w komputery ponad 11 tys. bibliotek szkolnych. Pokrył ponad 90 proc. kosztów programu szczepień dzieci w 70 krajach, wydając na ten cel 2 mld dolarów. Przekonał prezydenta Busha do ogłoszenia pięcioletniego programu zwalczania AIDS z budżetem oszacowanym na 15 mld dolarów. Roczne wydatki Fundacji Gatesów są zbliżone do wydatków Światowej Organizacji Zdrowia (WHO). Według orientacyjnych danych sfinansowane przez fundację programy medyczne w Trzecim Świecie uratowały życie co najmniej 700 tys. ludzi.

Co w tym czasie robił Steve Jobs? Wprowadzał na rynek – jak sam to określił – „kolejne genialnie doskonałe produkty”, czyli iPada i iPhone’a.

 

Pomysł Mecenasa – Nawet przełomowe dokonanie nie wystarcza, by zostać zapamiętanym

Dla Malcolma Gladwella to koronny argument przemawiający za tym, że historia zupełnie inaczej potraktuje dwóch gigantów rewolucji informatycznej. Po Jobsie nie zostanie wiele, gdyż 50 lat to wystarczająco długi okres, by jego genialne dzieła zostały przesłonięte przez jeszcze genialniejsze. Natomiast ludzie zawdzięczający życie Billowi Gatesowi będą mu wznosić pomniki. Jobs niczego już nie zmieni, w 2011 r. odszedł na zawsze. Nikt natomiast nie jest w stanie przewidzieć, jakich jeszcze odkryć dokonają naukowcy w laboratoriach finansowanych przez Gatesa. Fani Apple’a, którzy na nowe produkty koncernu czekają w takim napięciu jak miłośnicy rocka na kolejne płyty swych idoli, nie mogą się z tym pogodzić. Brian Caulfield z magazynu „Forbes” przekonuje, że „Jobs nie zostanie zapomniany, gdyż to, czego dokonał, także polepszyło życie milionów ludzi”. Przywołuje postać Thomasa Edisona, który trzymał się z daleka od filantropii, a przecież trwa w powszechnej pamięci.

Wydaje się jednak, że przełom, jakim było doprowadzenie elektryczności i światła do domów, miał dla przeciętnego człowieka większe znaczenie niż „genialnie doskonałe dzieła Jobsa”. Poza tym Edison nie miał godnych siebie konkurentów, natomiast Apple to tylko jeden z elementów współczesnej rewolucji. Wielu jej pionierów już popada w niepamięć. Kto potrafi wymienić nazwisko twórcy pierwszego telefonu komórkowego, telewizora cyfrowego czy mp3? Czy Tim Berners-Lee nie zasłużył na nieśmiertelność, skoro każdy, kto siada przed komputerem, korzysta z efektów jego pracy? Kto to jest? Twórca internetowego systemu www.

Widać więc, że nawet przełomowe dokonanie nie wystarcza, by zostać zapamiętanym za życia, a co dopiero zaskarbić sobie wieczną pamięć. Doskonale wiedzieli o tym już starożytni Rzymianie. Nazwiska doradców cesarzy zniknęły na zawsze wraz ze śmiercią lub upadkiem protektorów. Z jednym wyjątkiem. Gaius Cilnius Maecenas miał potężny wpływ na władcę i olbrzymi majątek. Mógł to wykorzystywać do imponowania rywalom, budując olśniewające pałace i dając odczuć wszystkim wokół swoją siłę. Zamiast się puszyć i straszyć postanowił jednak dzielić się bogactwem. Sponsorował artystów, którzy rewanżowali mu się dobrym słowem zapisanym w ich dziełach. Od jego śmierci mija już ponad dwa tysiące lat, a każdy wie, co znaczą słowa mecenas i mecenat. Zamienić swoje nazwisko w uniwersalny, obecny w większości języków synonim opiekuna to niezwykłe osiągnięcie. I wykorzystany do maksimum patent na nieśmiertelność.

 

Ewangelia bogactwa – Carnegie każdemu z fundowanych przez siebie obiektów nadawał swoje nazwisko

„Przez pierwszą część życia człowiek powinien gromadzić bogactwo, przez drugą – dzielić się nim. Bo ten, kto umiera bogaty, umiera w hańbie” – mawiał Andrew Carnegie, amerykański król stali i jeden z najbogatszych przedsiębiorców świata. Życiową maksymę realizował z godną potentata przemysłu ciężkiego żelazną konsekwencją. Bez skrupułów zbijał fortunę, korzystając z okazji, jaką stwarzał popyt na stal w czasie wojny secesyjnej. Był uosobieniem kapitalistycznego krwiopijcy, dniówka w jego fabrykach i hutach trwała 12 godzin, nie uznawał świąt, związków zawodowych, strajków, robotnikom płacił najniższe możliwe stawki. Tak wszystkim zaszedł za skórę, że anarchiści urządzali polowania na niego i jego menedżerów.

W wieku 54 lat napisał „Ewangelię bogactwa”. Rozwinął w niej swą życiową maksymę i zapowiedział jej realizację. W 1901 roku wycofał się z biznesu, swoje firmy sprzedał za 400 mln ówczesnych dolarów (dziś to równowartość co najmniej 20 mld) i przystąpił do dzielenia się bogactwem. Pierwsze miejsce w rankingu najhojniejszych było już zajęte przez Maecenasa, lecz Carnegie znalazł sposób, by niemal dorównać mu sławą – każdemu z fundowanych obiektów nadawał swoje nazwisko. A było ich naprawdę sporo, od ponad 2800 bibliotek po jedną z najsłynniejszych sal koncertowych świata – nowojorską Carnegie Hall i kompleks muzealny Carnegie Museum w Pittsburghu. Drobniejsze dary to, jak skrzętnie obliczono, 7689 organów dla kościołów w kilkunastu krajach. Światowa nauka otrzymała Carnegie Institution, wspierający badania w dziedzinie fizyki i biologii; światowa polityka – Pałac Pokoju w Hadze. Najdziwniejszy prezent przypadł w udziale Princeton University. Na prośbę rektora o wsparcie dla studenckiego sportu Carnegie odpowiedział, że nienawidzi brutalnego futbolu. Może natomiast zasponsorować wioślarstwo. Rektor się zgodził, a filantrop ku powszechnemu zaskoczeniu nie przekazał uczelni łodzi, lecz… wykupione jezioro, na którym zbudowano tor regatowy. Nadał mu oczywiście swoje imię. Do śmierci Carnegie zdążył rozdać 85 proc. swego majątku. Umierał ciągle jeszcze bogaty, ale już na pewno nie w hańbie.

W nieco inny sposób wykorzystał patent na nieśmiertelność pierwszy na świecie dolarowy miliarder John D. Rockefeller. Zaczął podobnie jak Carnegie od bezpardonowej walki o pozycję na rynku. Różnica polegała jedynie na tym, że na drodze Rockefellera trup słał się gęściej. Jego koncern naftowy Standard Oil albo przejmował, albo doprowadzał do bankructwa słabszych konkurentów. Wielu z nich w desperacji popełniało samobójstwo.

Rockefeller osiągnął cel i na przełomie XIX i XX wieku mógł oświadczyć: „amerykański przemysł naftowy to ja”. Kontrolował – według różnych źródeł – 85–95 proc. rynku ropy, wartość jego majątku szacowano na niemal 2 proc. całego dochodu narodowego USA. Ron Chernow w wydanej kilkanaście lat temu biografii „Titan: The Life of John D. Rockefeller” podaje, że w 1913 r. budżet Stanów Zjednoczonych wynosił 715 mln dolarów, natomiast wartość majątku Rockefellera przekraczała 900 mln dolarów. Oznacza to, że jeden człowiek mógłby przez cały rok finansować amerykańską policję, armię, szkolnictwo, administrację i jeszcze by mu zostało sporo pieniędzy.

Bogactwo to ja – Fundacja Rockefellera do pojawienia się Billa Gatesa była największą na świecie instytucją filantropijną

Jako pryncypialny baptysta John D. Rockefeller przekazywał Kościołowi 10 proc. swoich dochodów, ale nie poprawiało to jego wizerunku. Dziennikarze pisali, że płaci dziesięcinę Bogu, którego traktuje jak partnera w interesach. Był najbardziej znienawidzonym przedsiębiorcą Ameryki. Chociaż nie okazywał tego publicznie, dziś wiadomo, że bardzo go to bolało. Nie chciał przejść do historii jako najbogatszy, ale jednocześnie najbardziej bezwzględny człowiek wielkiego biznesu.

Pierwsze próby poprawienia reputacji wyglądały dość żenująco. Wszędzie, gdzie się pojawiał, Rockefeller rozdawał gapiom monety 10-centowe. „Uszczęśliwił” w ten sposób około 300 tys. osób i naraził się na kolejne drwiny prasy.

Wtedy zmienił strategię. Przekazał 80 mln dolarów Uniwersytetowi w Chicago, co przeszło bez większego echa. Ale utworzony w 1901 roku w Nowym Jorku Instytut Badań Medycznych im. Rockefellera już nie mógł zostać niezauważony. Świetnie wyposażona placówka wychowała 23 laureatów Nagrody Nobla, z czasem zmieniła nazwę na Rockefeller University. Zawdzięczamy jej m.in. szczepionkę przeciwko żółtej febrze i leki na zapalenie opon mózgowych.

Wyklęte nazwisko powoli przestawało się kojarzyć wyłącznie z żądzą zysku. Ale przemiana nie była prosta. Gdy w 1913 r. Rockefeller zapowiedział powołanie wielkiej charytatywnej fundacji swego imienia, prezydent William Taft wahał się z wyrażeniem zgody, stwierdzając, że „jest to projekt legalizacji pana Rockefellera”. Samuel Gompers, pierwszy szef centrali związkowej AFL, nie bawił się w subtelności: „Jedyną rzeczą, jakiej mogą nauczać instytucje założone przez pana Rockefellera, jest to, czego nie należy robić, by nie zostać kimś takim jak on”. Fundacja jednak powstała i do pojawienia się Billa Gatesa była największą na świecie instytucją filantropijną.

John D. Rockefeller junior odziedziczył po ojcu tytuł „króla nafty”, ale odwrócił priorytety, oświadczając już na początku kariery, że jego „główną misją jest rozdawanie pieniędzy”. Rozwinął działalność fundacji, finansował niezliczone projekty medyczne, naukowe i artystyczne, sponsorował rekonstrukcję zabytków od Chin przez Egipt po USA, budował szpitale w wyniszczonej wojną Japonii, podarował parcelę pod przyszłą siedzibę ONZ. A przede wszystkim zbudował w sercu Nowego Jorku biznesowo-kulturowy kompleks 19 wieżowców tworzących słynne Rockefeller Center. Tym przypieczętował sukces. Nie mógł oczywiście strącić z piedestału Maecenasa, lecz osiągnął niemal to samo co on – uczynił ze swego nazwiska powszechnie zrozumiałe słowo. Rockefeller to dziś synonim bogacza budzącego szacunek i podziw.

 

Boczna ścieżka – Ford i Hilton nadali swym firmom swoje nazwiska

Dzielenie się bogactwem i przeznaczanie go na szczytne cele to najskuteczniejsza droga do nieśmiertelności, ale nie jedyna. Magazyn „Forbes” pokusił się kilka lat temu o opracowanie rankingu najbogatszych na podstawie możliwie najbardziej obiektywnego kryterium, jakim jest wartość zgromadzonego majątku w porównaniu z dochodem narodowym brutto danego kraju. Na samym szczycie, obok Johna Rockefellera i Andrew Carnegie, znaleźli się Frederick Weyerhaeuser i Stephen van Rensselaer, o których dziś już wszelki słuch zaginął.

Pamięta się natomiast nazwiska ustępujących im pod względem zamożności Henry’ego Forda, Samuela Colta, Conrada Hiltona czy braci Renault. Żaden z nich nie zasłynął jako filantrop. Znaleźli jednak inny sposób na nieśmiertelność – nadali swym firmom swoje nazwiska.

Podobnych przykładów można wymienić wiele, jednak o wyborze takiej drogi trzeba myśleć na samym jej początku. Wymaga to nie lada wyobraźni i pewności siebie, co w czasach globalizacji raczej utrudnia osiągnięcie sukcesu, niż w tym pomaga. Dziś nazwy produktów muszą być bowiem uniwersalne i dobrze przyjmowane zarówno w Europie, jak i w Chinach czy na Bliskim Wschodzie. W branży informatycznej nie ma więc Gatesa, Jobsa, Zuckerberga, są „okna”, „jabłuszka” i „księga twarzy”.

Przez wiele lat jedynym trwałym śladem wskazującym, kto jest twórcą Microsoftu, był staw na terenie firmy, który nazwano „Bill”. Gdy Gates awansował w rankingach najbogatszych na pierwsze miejsce, miał – podobnie jak kiedyś Rockefeller – wystarczające środki, by zmienić swój image. Było to tym łatwiejsze, że w sukurs pospieszył mu wielki rywal w walce o pozycję lidera – Warren Buffett.

Ten mistrz operacji giełdowych, którego ze względu na wyjątkową hojność nikt nie nazywa spekulantem, zaproponował zwołanie najbardziej niezwykłego spotkania na biznesowym szczycie. Zorganizowali je Bill i Melinda Gatesowie w siedzibie rektora… Uniwersytetu Rockefellera.

Wszystko odbyło się w tak wielkiej tajemnicy, że o kolacji, do której 5 maja 2009 roku zasiadło 40 multimiliarderów, nie wiedział nikt. A nawet gdyby wiadomość przeciekła do mediów, dziennikarze i tak nie potrafiliby przewidzieć celu tej konferencji. Nie chodziło bowiem o to, by w elitarnym gronie omówić możliwość powiększenia bogactwa, lecz… podzielenia się nim.

Wstępnie ustalono, że uczestnicy zobowiążą się do przekazania na cele dobroczynne co najmniej połowy swojego majątku. Do momentu doprecyzowania szczegółów projekt miała spowijać szczelna zasłona milczenia.

 

Klub Wielkich Darczyńców – Filantropia to ciężka praca

Słowa dotrzymano i odbyły się jeszcze dwa równie dobrze zakamuflowane spotkania w Nowym Jorku i San Francisco. Wiadomo, że na jednym padła propozycja, by zebrani zastanowili się, ile pieniędzy chcą zostawić dzieciom, a następnie pomyśleli, co zrobić z resztą fortuny. Warren Buffett odpowiedział, że „należy zostawić tyle, by mogły robić, co chcą, ale za mało, żeby nie musiały nic robić”. Sam zadeklarował gotowość oddania na szczytne cele 85 proc. swej fortuny.

W czerwcu 2010 roku poinformowano opinię publiczną o podjętych zobowiązaniach i w liście otwartym zaproszono innych krezusów, by przyłączyli się do inicjatywy, którą amerykańskie media od razu nazwały Klubem Wielkich Darczyńców. Buffett ujawnił, że kontaktował się osobiście z pierwszą setką z listy najbogatszych Amerykanów „Forbesa”. Nie wszyscy odpowiedzieli pozytywnie na jego – jak to ujął – „delikatne sugestie”. Gatesowie identyczne działania podjęli w Wielkiej Brytanii, Chinach i Indiach. Z podobnym efektem.

Mimo to lista wielkich postaci biznesu, które złożyły podpisy pod zobowiązaniem do oddania co najmniej połowy majątku, nieustannie się wydłuża. Są już na niej m.in. współzałożyciel Microsoftu Paul Allen, burmistrz Nowego Jorku Michael Bloomberg, założyciel CNN Ted Turner, były dyrektor generalny koncernu informatycznego Cisco John Morgridge, producent filmowy i reżyser „Gwiezdnych wojen” George Lucas, współzałożyciel firmy Oracle Lary Ellison, potentat branży hotelowej Barron Hilton.

Już Andrew Carnegie narzekał, że „filantropia to ciężka praca”. Jego dzisiejsi następcy chętnie to powtarzają, ale od razu dodają, że jeśli się tę pracę dobrze zorganizuje, sprawia wielką frajdę. Nie polega bowiem na upodabnianiu się do Matki Teresy czy rozdawaniu pieniędzy każdemu, kto wyciągnie po nie rękę. Czasy nieprzemyślanych improwizacji w stylu rozrzucającego monety Rockefellera skończyły się.

Fundacje członków Klubu Darczyńców są potężnymi instytucjami zorganizowanymi według najlepszych zasad zarządzania. Mają swoją misję i strategię, realizują starannie zaplanowane, długoterminowe przedsięwzięcia. Bill Gates pokazał, jak należy to robić.

 

Do jego fundacji nadchodzi codziennie około 150–200 próśb o pomoc. Zdecydowana większość zostaje odrzucona. Pytany, dlaczego z taką bezwzględnością traktuje potrzebujących, Gates chętnie powołuje się na osobiste doświadczenia z pobytu w RPA. Przekazał wówczas jednej ze szkół kilkanaście komputerów. Wszyscy mu dziękowali, kłaniali się, ale on dostrzegł, że w całym budynku jest tylko jedno gniazdko. Zrozumiał, że gdy wyjedzie, komputery albo zostaną rozkradzione, albo będą stały bezużyteczne. By uniknąć marnotrawstwa, należy zatem stworzyć system i precyzyjnie określić cele, które chce się osiągnąć. Jak w każdym biznesie.

Menedżerowie zarządzający fundacją pozostają więc nadal menedżerami, tyle że prowadzą alternatywną działalność – nie nastawiają się na maksymalny zysk, lecz efektywność udzielanej pomocy. Czyli – jak to ujmuje Theresa Lloyd, autorka książki „Why Rich People Give”, „robią to, do czego zostali stworzeni: kierują, koordynują i inwestują, licząc jak w każdym biznesie na zwrot nakładów”.

Ten zwrot faktycznie następuje. „Może to być satysfakcja, jaką przynosi wdzięczność tych, którym pomoc uratowała życie, pozwoliła zdobyć wykształcenie lub zawód, umożliwiła wyrwanie się z biedy” – tłumaczy Theresa Lloyd, ale „może dać także ważny dla każdego biznesmena prestiż społeczny, poważanie w środowisku, możliwość wywierania wpływu na postawę innych”. Amerykański Klub Wielkich Darczyńców to wyjątkowo elitarne gremium. Nie trzeba więc na nikogo specjalnie naciskać, gdyż już samo jego powstanie zmusza każdego multimilionera do postawienia sobie pytania, czy bardziej opłaca mu się przystąpić do tego towarzystwa, czy nadal jedynie gonić za zyskiem.

 

Jak to się robi w Polsce – Nie trzeba dysponować milionami, by zostać zapamiętanym na długo

Dylemat ten coraz częściej pojawia się również w Polsce. Gatesowi czy Buffettowi nikt z rodaków nie dorówna, ale czołówka listy „100 najbogatszych Polaków” tygodnika „Wprost” już ma się czym dzielić. I robi to, szukając własnego patentu na przetrwanie w pamięci przyszłych pokoleń. Jan Kulczyk przekazał 20 mln złotych na dokończenie budowy Muzeum Żydów Polskich. Jak wyjaśnia, do rekordowej darowizny skłoniło go przeświadczenie, że „muzeum to nie tylko historia i korzenie, ale również możliwość kształcenia młodych ludzi i pokazania światu, że w żadnym innym państwie współistnienie dwóch narodów nie układało się przez wieki tak dobrze jak w Polsce”. Będzie to też prawdopodobnie największe na świecie żydowskie muzeum historyczne, więc przedsiębiorca, który w tak istotny sposób przyczyni się do jego budowy, może liczyć na trwałe miejsce w historii. Zwłaszcza że utrwala je darowiznami dla katolickiego sanktuarium na Jasnej Górze, za co już został przez zakon paulinów uhonorowany tytułem konfratra.

Leszek Czarnecki, współzałożyciel Getin Noble Banku, wybrał inną drogę i ufundował międzynarodowy program studiów o Polsce na Oksfordzie. Jeśli absolwenci spełnią oczekiwania, donator zasłuży nie tylko na wdzięczność stypendystów, ale i milionów rodaków, bo wreszcie pojawią się eksperci znający i rozumiejący nasz kraj. Na razie przekazał 6 mln złotych, lecz zapowiada, że to dopiero początek „i w przyszłości będzie dużo więcej”.

Nie trzeba jednak dysponować aż tak ogromnymi sumami, by zostać zapamiętanym na długo. Docent Ludwik Referowski, były dziekan Wydziału Elektrotechniki i Automatyki Politechniki Gdańskiej, otrzymał w 2012 roku milion złotych odszkodowania za przejętą przez komunistów nieruchomość dziadka. Całą sumę przeznaczył na nagrodę swojego imienia dla najlepszych absolwentów. Nie ukrywał przy tym, że „chciał po sobie coś pozostawić”. Nie da mu to nieśmiertelności w skali świata czy kraju, ale na macierzystej uczelni i w pamięci studentów ma ją zapewnioną.

Ścieżki rozwoju:

– Theresa Lloyd „Why Rich People Give” Książka oparta na wywiadach z setką milionerów.

– http://givingpledge.org Pełna lista uczestników Klubu Wielkich Darczyńców.