Mało, ale często. Naukowe sposoby na poprawę nastroju

Jak działa nasz układ nagrody i dlaczego wieczorna medytacja jest najlepszym ćwiczeniem na poprawę samopoczucia? Nauka wie o naszym szczęściu całkiem sporo.
Mało, ale często. Naukowe sposoby na poprawę nastroju

Ta cholerna rodzynka doprowadziła mnie do szału po kilku minutach. Najpierw patrzyłam na nią, analizując każdy fałd na jej skórce, potem wzięłam ją w dwa palce, obejrzałam jeszcze dokładniej i powąchałam, na koniec wzięłam do ust. Zgodnie z wytycznymi, w skupieniu próbowałam zgłębić fakturę suszonego owocu i jego smak. Gdy po czterech minutach w myśl instrukcji w końcu go połknęłam, smakował – muszę przyznać – trochę inaczej niż zwykle. To było kilka dni temu, gdy koleżanka zafascynowana popularnym podręcznikiem do medytacji podesłała mi zestaw ćwiczeń uczących tego, jak czerpać radość z życia.

Za pierwszym razem trik z rodzynką nawet zadziałał, niestety – za drugim już tylko zszargał mi nerwy. Pewnie zrobiłam coś nie tak, może trzeba było zrezygnować z sułtanek na rzecz odmiany bardziej dorodnej (ale z drugiej strony, jeśli za każdym razem miałabym powtarzać ćwiczenie z coraz większą rodzynką, daleko bym nie zaszła), a może nie pozwalać sobie co chwila na myślenie o niebieskich migdałach. W każdym razie do zadowolenia z życia było mi daleko, a coś, co miało być treningiem drobnych przyjemności, bardziej przypominało wstęp do tortur. Bogu dzięki, w poszukiwaniu szczęścia nie byłam zdana jedynie na rodzynkę. Po mojej stronie stanęła nauka.

Wdzięczność razy trzy

„Większość ćwiczeń pop psychologicznych nawet jeśli działa, nie przynosi trwałych efektów. Jeśli chodzi o rzetelną, popartą badaniami naukę, znam tylko jedno badanie, które ustaliło, co można zrobić, żeby na trwałe lepiej się ze sobą czuć” – pociesza mnie dr Jakub Kryś z Uniwersytetu Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej, zajmujący się naukowo szczęściem. Najpierw poproszono badanych o wskazanie „domowych sposobów” na drogę do szczęścia, a potem każdy z nich testowano na grupie ochotników. Okazało się, że jedyna technika skuteczna długofalowo to wieczorne zastanawianie się nad trzema pozytywnymi rzeczami, które danego dnia zdarzyły się właśnie dzięki nam. „Ważne, by takich momentów było nie mniej niż trzy, ale i nie więcej, bo wtedy poczucie sukcesu się rozmywa” – podkreśla doktor Kryś.

Ale i tak najważniejszy jest moment numer jeden. Chyba najlepiej ujął to francuski pisarz Philip Delerm w tytułowym opowiadaniu z tomu „Pierwszy łyk piwa i inne drobne przyjemności”: „On jeden się liczy. Następne – coraz dłuższe, coraz mniej skuteczne – niosą w sobie już tylko mdławą ociężałość, przesyt, który wszystko psuje. Może jeszcze ostatni, gdy się okazuje, że całkiem cię opuściła twa pozorna siła. Ale ten pierwszy łyk! Łyk? Do przełyku jeszcze długa droga. Najpierw na wargach musujące złoto, chłodna świeżość podsycona pianką.

Potem to szczęście z akcentem goryczy, które z wolna rozlewa się po podniebieniu. Jakże długi wydaje się ten pierwszy łyk! (…) To się już nie powtórzy. I coraz więcej pijesz piwa i coraz mniej odczuwasz szczęścia. To gorzka przyjemność – pijesz po to, żeby zapomnieć pierwszy łyk”.

 

Gdyby Philip Delerm spotkał na swojej drodze specjalistę od psychofizjologii, ten na pewno sprowadziłby go na ziemię. „Odczuwanie przyjemności to nic innego jak pobudzanie w mózgu układu nagrody, któremu towarzyszy uwalnianie dopaminy, czyli neuroprzekaźnika, od którego zależy przekazywanie sygnałów między komórkami nerwowymi” – odziera cały proces z poezji dr Dorota Kobylińska, psycholog z Uniwersytetu Warszawskiego, ekspert od emocji pozytywnych. Mówiąc jeszcze brutalniej, jesteśmy niczym szczury z eksperymentu Jamesa Oldsa i Petera Milnera, przeprowadzonego w latach 50. XX wieku. Zwierzakom podłączono elektrody do jądra półleżącego znajdującego się w przodomózgowiu i dawano im możliwość sterowania „czerwonym przyciskiem” z prądem. Po przyciśnięciu odczuwały przyjemność tak intensywną, że stosowny guzik uruchamiały niemal nieustannie: wolały strzelić sobie dawkę prądu w jądro półleżące niż zjeść dobry obiad.

Podobna symfonia zmysłów gra w komórkach nerwowych w korze oczodołowej mózgu znajdującej się tuż za oczami. Dzięki rezonansowi magnetycznemu wiemy, że każda z grup komórek reaguje na konkretny rodzaj bodźca – jest więc sekcja przyjemnego smaku (gdy paliwem jest cukier), jest sekcja przyjemnych wrażeń dotykowych (nasze receptory na skórze szczególnie dobrze reagują na aksamit) i sekcja przyjemnych zapachów (skala olfaktoryczna za najprzyjemniejszy dla ludzi zapach uznaje woń świeżego chleba i truskawek, na przeciwnym biegunie znajdują się padlina i koci mocz).

Pewnie gdybyśmy mogli, to tak jak szczury wciskalibyśmy guzik włączający „szczęśliwy haj” 24 godziny na dobę, ale na szczęście przyjemności nie da się odczuwać cały czas. „Ewolucja tak nas skonstruowała, żeby to był jedynie impuls, który nas motywuje do działania. Gdybyśmy przyjemności mieli non stop, nie moglibyśmy się skupić na niczym innym” – mówi dr Kryś z Uniwersytetu SWPS. Prawdopodobnie też szybko by nam się znudziły. Dzięki zjawisku tak zwanego młyna hedonistycznego przyjemność, w przeciwieństwie do bólu, szybko nam powszednieje, a poza tym intensywność bodźca nie musi iść w parze z przyjemnym uczuciem zalewającym nasz mózg.

Mało, ale często

Naukowcy zapewniają, że hedoniście najbardziej się opłaca strategia „mało, ale często”. Oznacza to, że zwiększenie częstotliwości przyjemności, nawet jeśli nie będzie ona przesadnie duża, opłaca się znacznie bardziej niż wzmożenie jej intensywności. Jak pisał Zygmunt Freud, „z wszelkiego trwania upragnionej przez zasadę rozkoszy sytuacji wynika tylko uczucie lekkiego ukontentowania; jesteśmy w taki sposób ukonstytuowani, że intensywnie możemy się rozkoszować kontrastami, stanem zaś tylko w niewielkim stopniu”. Innymi słowy, to, że zjemy trzy porcje tiramisu, nie oznacza, że będzie nam trzy razy przyjemniej niż po jednej.

 

W Polsce ponoć najlepiej o tym wiedzą na Śląsku, gdzie tradycji obowiązkowego podwieczorku mogliby się uczyć nawet najbardziej typowi Anglicy. „Tak zwanych kaw jest w domu dwie. Pierwszą wypija się w okolicach godziny dziesiątej i dobrze, żeby było do niej coś »na smak«, choćby chleb z masłem i cukrem albo z dżemem. Natomiast popołudniowa kawa bez ciasta, najlepiej domowej roboty, nie może się już obejść” – opowiada Janusz Profus, który sam rodzinną tradycję pieczenia ciast kultywował już jako sześciolatek i może dzięki takiemu stażowi jest teraz jednym z najlepszych cukierników na świecie (jak głoszą liczne dyplomy).

Profus szczerze przyznaje, że w pracy nie może sobie odmówić przyjemności podjadania, co jest o tyle zrozumiałe, że pracuje jako szef działu Rarytasy w Wedlu i do jego głównych zadań należy testowanie około 50 smaków pralin ręcznej roboty. „Właściwie za każdym razem, kiedy przechodzę koło stołu z pralinami, to coś skubnę. Mało kto by się temu oparł, bo u mnie w pracy pachnie obłędnie nie tylko czekoladą, ale i tymi wszystkimi nadzieniami” – rozpływa się Janusz Profus, a ja, co tu kryć, również.

Mimo nieustannej orgii smakowo-zapachowej fabryki słodyczy traktują siebie dość surowo i nieustannie przeprowadzają panele sensoryczne, podczas których testują, jaka mieszanka składników sprawi, że jedząc je, odlecimy najbardziej. Badania naszych gustów polegają na tym, że 1–2 razy w tygodniu ochotnicy siedzą w boksach, próbując kolejnych przysmaków (czasem ich zmysły są dodatkowo oszukiwane i gra świateł sprawia, że nie można określić koloru tego, co się je). Potem odpowiadają na pytania w stylu: która z czekolad wydaje ci się najbardziej aksamitna?

Słodkie czy kwaśne?

Wszystko to sprawia, że nie bez przyczyny nasze serca biją mocniej na samo hasło „czekolada”, a w rozmaitych rankingach drobnych przyjemności regularnie typujemy ją w ścisłej czołówce. „Ale to nie tylko kwestia marketingu, lecz przede wszystkim zasługa ewolucji” – uśmiecha się dr Kryś. W przeszłości człowiekowi niezbędny był pracujący z tyłu głowy na pełnych obrotach licznik kalorii: wszystko, co tłuste i kaloryczne, zwiększało szansę przeżycia. „A przyjemny zapach był wskaźnikiem, że jedzenie jest nie tylko pożywne, ale i zdrowe. Na tej samej zasadzie reakcja na smród i uczucie obrzydzenia miały nas powstrzymywać przed zatruciem się czymś zepsutym” – tłumaczy Kryś.

 

Teraz nasz rozwój ewolucyjny jest więc w rozkroku: z jednej strony atawistyczna potrzeba pełnego żołądka sprawia, że wszystko, co słodkie, wywołuje w nas żywiołową reakcję, ale z drugiej strony świat współczesny funduje nam taki przesyt wszystkiego, że przyjemnym – a więc tym, za czym zwykle tęsknimy i czego zdobycie jest sporym wzywaniem – jest coś zupełnie przeciwnego. „Najlepiej widać to w kanonach urody świata zachodniego i kultur biednych. U nas widok szczupłej sylwetki też odbieramy jako pożądany, bo osiągnięcie go w świecie przesytu jest sporym wyzwaniem. Z tego samego powodu w kulturach biedniejszych atrakcyjna kobieta zwykle jest odrobinę przy kości, bo taką stać na przyjemność dobrego jedzenia” – analizuje Kryś.

Podobna prawidłowość obowiązuje także w skali mikro. Choć Janusz Profus nie może odmówić sobie w pracy skubnięcia pralinki, jego codzienne kulinarne marzenia krążą zwykle wokół tego, co najkwaśniejsze. Gdy rozmawiamy zaraz po jego pracy, przyznaje, że przez cały dzień „służbowe rarytasy” o smaku limonkowo-bazyliowym i „toffi z dodatkiem kwiatu soli morskiej” zdradzał myślą, mową, a w końcu i uczynkiem z talerzem pomidorów posypanych szczypiorkiem i obficie polanych octem, a także pływającą w occie galaretą, zasmażaną kapustą i hipermegakwaśnymi żelkami. Tak osobliwe menu cukiernik tłumaczy daltonizmem smakowym, czyli stępieniem kubków smakowych, które przydarza się wielu ludziom w jego branży.

Psy Pawłowa i Darwina

Daltonizm smakowy to również cecha kulturowa. Podczas gdy my rozpływamy się już w progu cukierni, Japończyk prawdopodobnie raczej lekko się skrzywi. Dla niego bowiem dużo smaczniejsze od lodów czekoladowych są te o smaku kurczaka, i nie bez przyczyny specjalnie na tamtejszy rynek firma Nestle produkuje batoniki kitkat w 19 smakach, m.in. sojowym, kukurydzianym i ziemniaczanym. Oczywiście, trochę terapii behawioralnej i smakowałaby im nawet obrzydliwie słodka beza z bitą śmietaną i karmelem, bo odczuwania przyjemności można się nauczyć.

Korzystając z najlepszych tradycji zaproponowanych jeszcze przez Pawłowa, wystarczy się odpowiednio nagradzać za coś, co wcześniej było neutralne (a jak się człowiek uprze, można to samo zrobić nawet z bodźcem negatywnym).

Na przykład codzienna poranna wycieczka do pracy, skojarzona z optymistyczną ścieżką dźwiękową i starannie dobraną przegryzką, może spowodować, że uznamy stanie w korku za całkiem miłe urozmaicenie dnia. Niestety, żeby „podstęp” się udał, muzyka ma być naprawdę optymistyczna, a śniadanie powinno się wznosić na kulinarne Himalaje.

 

No, chyba że przed nami wizja niedalekiego urlopu. Wtedy z pozostałymi wzmocnieniami można spuścić z tonu, bo wizja żaru tropików i tak wszystko przyćmi. Powód? Od samej przyjemności często ważniejsze jest to, co przed nią, co odkrył już Karol Darwin. W książce „O wyrazie uczuć u człowieka” pisał: „głównie oczekiwanie przyjemności, a nie sama radość, prowadzi do bezcelowych ruchów ciała, do wydawania różnych głosów. Obserwujemy to u naszych dzieci, gdy oczekują jakiejś wielkiej przyjemności lub uczty, i u psów, które skaczą wokoło na widok miski z jedzeniem, a  gdy je dostaną, nie okazują żadnych oznak zadowolenia, nawet nie machają ogonem”.

Seks w ogródku

Mimo że upodobanie do smaków czy rozrywek zmienia się w zależności od kultury i wieku, psychologia i antropologia znają katalog rzeczy, które cała ludzkość postrzega jako przyjemne.

„W każdym człowieku pozytywne emocje budzą przede wszystkim bodźce związane z seksualnością: powiększone źrenice (w jednym z badań modelka z powiększonymi źrenicami niemal zawsze była uważana za ładniejszą od tej z normalnymi), odpowiednie proporcje ciała, białe zęby, gładka skóra i twarz wyrażająca pozytywne emocje” – wylicza dr Kobylińska. Skąd takie znaczenie czynników seksualnych? No cóż, gdyby seks pozbawić przyjemności, kobiety i mężczyzn trudno byłoby namówić do tej, bądź co bądź, dość dziwacznej czynności. A na to Matka Natura nie mogła sobie pozwolić.

Choć toplista „obiektywnych” przyjemności raczej się nie zmienia, nawet w tej dziedzinie może się zdarzyć przełomowe odkrycie. Paul Martin w książce „Seks, narkotyki i czekolada” opisuje przypadek żyjącego w epoce wiktoriańskiej znanego hedonisty i awanturnika, który zjeździł cały świat w poszukiwaniu coraz silniejszych wrażeń – dostarczały mu ich głównie seks i narkotyki. W końcu osiadł na Samoa, gdzie z równą rozkoszą oddawał się uprawie ogródka. Jak się okazuje, przyjemność z ogrodnictwa może mieć podłoże biologiczne – ma ją powodować kontakt ze znajdującą się w ziemi bakterią Mycobacterium vaccae, która może wpływać na układ odpornościowy i – podobnie jak antydepresanty – pobudzać wydzielanie serotoniny. „Inspiracją do badania – pisze Martin – była obserwacja osób chorych na raka, które, leczone Mycobacterium vaccae, potwierdzały nieoczekiwaną poprawę jakości życia”.

Grzeszne przyjemności

Jest w nas tendencja – jak pisze Paul Martin, by podejrzliwie traktować każde nowe źródło przyjemności. Czekolada wzbudzała kiedyś ogromne emocje – w XVI wieku zgodzono się nawet, że jedzona w kawałkach może i jest pożywna i zdrowa, ale na pewno nie można tego powiedzieć o napoju czekoladowym. Zupełnie poważnie dywagowano, czy może on być „źródłem grzechu” i czy godzi się go spożywać w Wielkim Poście. Choć w 1569 roku Pius V zawyrokował, że można (bo jako gorzki napój ma działanie wzmacniające), to jeszcze kilkadziesiąt lat później jezuici próbowali nakłonić swoich amerykańskich współbraci, żeby wyrzekali się picia „tej substancji”, a jedna z komisji kościelnych potępiła ją jako „przeklęte narzędzie nekromantów i czarowników”.

Warto wiedzieć:

Hedoniście najbardziej się opłaca strategia „mało, ale często”.

Odczuwanie przyjemności jest związane z pobudzaniem układu nagrody w mózgu, któremu towarzyszy uwalnianie neuroprzekaźnika zwanego dopaminą.

Do nielicznych potwierdzonych naukowo metod poprawiających samopoczucie należy uprawianie wdzięczności: wieczorne rozmyślanie o trzech dobrych rzeczach, które zdarzyły się w ciągu dnia.

 

Być jak Fiodor Dostojewski

Niemal doktrynalne wyrzeczenie się przyjemności to nie tylko domena średniowiecza. Równie potępiana była na przykład przyjemność w komunizmie i socjalizmie. „Tak mocno skojarzono ją z takimi hasłami jak luksus czy wygoda, uznając ją tym samym za coś wstydliwego, bo egoistycznego, że w Polsce jeszcze w latach 90. przyjemność stanowczo nie była w modzie” – zauważa prof. Jerzy Bralczyk, językoznawca. „To przekonanie zakorzeniło się do tego stopnia, że dopiero około 2000 roku kategoria przyjemności zagościła na przykład w reklamie” – dodaje.

Ale gdy raz się pojawiła, szybko umościła się na dobre. Kiedy dziś temat „przyjemności” pada w towarzyskiej dyskusji, w dobrym tonie jest rzucić coś możliwie nieoczywistego i wyrafinowanego. Dla tych jednak, którzy znajdują przyjemność w tego typu grach towarzyskich, mamy złą wiadomość: trudno będzie pobić Michela Montaigne’a czy Fiodora Dostojewskiego.

Jak działa układ nagrody

Tworzą go neurony zlokalizowane m.in. w polu brzusznym nakrywki (1). Otrzymują z innych części mózgu informacje o tym, na ile zaspokojone są nasze potrzeby, i wysyłają odpowiednie sygnały do kory przedczołowej (2), powiązanej z podejmowaniem decyzji; przegrody (3), ciała migdałowatego (4) i jądra półleżącego (5). W tym procesie bierze udział neuroprzekaźnik nazywany dopaminą. Kiedy stężenie dopaminy rośnie,  odczuwamy przyjemność, co z kolei sprawia, że mamy ochotę powtarzać określone działanie. Uczymy się, że coś jest przyjemne.

Ten pierwszy, choć zwykle elokwentny, nie był w stanie opisać większej rozkoszy niż ta, kiedy „pozbył się kamieni nerkowych”. Drugi z kolei, pisząc o „poczuciu takiego szczęścia, jakiego nie sposób sobie wyobrazić, będąc w normalnym stanie, i o jakim inni ludzie nie mają pojęcia”, miał na myśli atak epilepsji. Nawet najuważniejsze zjedzenie rodzynki giganta – i to przez osobę siedzącą w pozycji kwiatu lotosu – zapewne nigdy nie będzie miało szansy się z tym doznaniem równać.

Dla głodnych wiedzy:

Paul Martin, „Seks, narkotyki i czekolada”, Muza, Warszawa 2010