Popiersia w biustonoszach. Najbardziej inspirujące kobiety w historii świata

Kobiety sprawowały władzę nie tylko nad państwami czy rządami. Także nad masową wyobraźnią całego świata, inspirując myślicieli, pisarzy oraz reżyserów. Oto nasz subiektywny wybór ikon (ikona – rodzaj żeński) ludzkości.
Popiersia w biustonoszach. Najbardziej inspirujące kobiety w historii świata

Od dawien dawna żyjemy w męskim świecie. Jeszcze w XVI wieku paryski chirurg Ambroży Pare pisał o kobiecie jako o „okaleczonym samcu”. Sto lat później Casper Hoffman dowodził, że „kobieta to niedoskonały mężczyzna, bo jest zimniejsza w humorach i temperaturze, a jej genitalia są niedoskonałą wersją męskich, dlatego kryją się wewnątrz ciała”. Nawet ceniony do dzisiaj Zygmunt Freud był święcie przekonany, że kobiety cierpią na kompleks braku penisa. Winston Churchill – skądinąd szczęśliwy małżonek i ojciec czterech córek – mawiał: „Nic mnie nie przekona, bym głosował za równym prawem wyborczym dla kobiet”.

Nie dziwi więc, że sięgając w głąb historii, tak niewiele znajduje się kobiet, które odegrały w niej znaczącą rolę. Jeśli już, to częściej są to kobiety mityczne lub legendarne, kobiety – symbole niż realnie istniejące osoby, jak choćby Wenus, Pandora czy Ewa. Poniżej nasza subiektywna lista rzeczywistych kobiet, które w ten czy inny sposób wpłynęły na bieg dziejów. Takich kobiet, które oddziałały na świat, nie tracąc przy tym cech czysto kobiecych, co nader często zdarzało się np. ważnym w historii monarchiniom.

NOS, KTÓRY PRAWIE ZMIENIŁ ŚWIAT

Mało która naprawdę istniejąca kobieta starożytności tak silnie zapładniała wyobraźnię późniejszych stuleci jak ostatnia władczyni z panującej w Egipcie dynastii Ptolemeuszy, Kleopatra. Z równym powodzeniem pojawiała się w utworach Szekspira i komiksowych przygodach Gala Asteriksa. Nakręcono o niej kilkadziesiąt filmów, w tym najbardziej kosztowną superprodukcję początku lat 60., z Elizabeth Taylor w roli głównej. A wszystko to dobrze ponad dwa tysiące lat po jej śmierci.

Do legendy przeszła jako egzotyczna piękność znad Nilu; tak oszałamiająca, że mężczyźni gotowi byli oddać życie za jedną spędzoną z nią noc. Jej współcześni – nie kwestionując kobiecego czaru królowej – opisywali ją jednak w niezbyt romantyczny sposób. Była w ich oczach „królową nierządnicą” (Pliniusz Starszy), „demoniczną uwodzicielką” (Horacy) czy po prostu dziwką (Propercjusz). Wiele stuleci później Dante musiał uważać podobnie, skoro na kartach „Boskiej komedii” umieścił Kleopatrę w piekle.

Cóż, wbrew wyidealizowanemu obrazowi starożytności, jaki mamy dzisiaj, żyjący wówczas ludzie uwielbiali ocierające się o pornografię epitety i Kleopatra nie jest tu żadnym wyjątkiem. O ile więc kwestię nie najlepszego prowadzenia się królowej warto potraktować z przymrużeniem oka, jako opinie spłodzone przez przeciwników politycznych z kręgu Rzymu, o tyle opinie o jej legendarnej urodzie są z pewnością wymysłem literackim. Już Blaise Pascal pisał: „Gdyby nos Kleopatry był krótszy, inne byłoby oblicze świata”. Opinię tę potwierdza wizerunek Egipcjanki, znajdujący się na denarze z 32 r. p.n.e oraz kilku zachowanych do dnia dzisiejszego posągach.

Spiczasty nos i podążający jego tropem grubawy podbródek Kleopatry nie przeszkodziły królowej rozkochać w sobie Juliusza Cezara, z którym miała syna Cezariona, a po jego śmierci wdać się w gorący, spuentowany dwójką potomków, romans z Markiem Aureliuszem. Nie wiadomo, ile związki te miały wspólnego z miłością, wiadomo jednak, że były doskonałym sposobem na zachowanie niezależności wówczas już bardzo „starożytnego” Egiptu od Rzymu. O tym, jak było to potrzebne, najlepiej świadczy fakt, że po przegranej bitwie pod Akcjum (Kleopatra i Marek Aureliusz kontra Oktawian), samobójstwie Marka Aureliusza i rychłej śmierci samej Kleopatry, ukąszonej przez żmiję (szczegółowy opis jej samobójstwa zawdzięczamy Plutarchowi), Egipt utracił niepodległość, by odzyskać ją dopiero 12 lutego 1922 r., a więc po 1953 latach…

MILCZĄCY ŚWIADEK

 

Tę historię znają chyba wszyscy. Dziewica Maria (urodzona zapewne kilka lat po śmierci Kleopatry) „za sprawą Ducha Świętego” poczęła, a następnie urodziła syna, któremu – zgodnie z życzeniem archanioła Gabriela – dała na imię Jezus. Niewiele więcej o Marii wiadomo. Ewangeliści przekonywali, że była żoną cieśli Józefa, z którym mieszkała w Nazarecie.

Nieco więcej szczegółów, raczej wyssanych z palca, znają autorzy apokryfów. Na przykład Jan z Szamotuł – profesor Akademii Krakowskiej z przełomu XVI i XVII wieku – był przekonany, że „Głowa jej była niejako podługowata, czoło nie szerokie, ale gładkie, na cztery grani, miernie wielkie, słusznie pokorne, a zawsze w dół je spuszczała, taka bowiem głowa a czoło ukazują człowieka opatrznego, mądrego, sromięźliwego (…) Żrenica czarna, brwi czarne, nie bardzo gęste ani włosiste, ale słuszne (…) Jagody jej nie pucułowate, albo tłuste, albo wyschłe, ale cudne, a rumiane w barwie jako mleko a róża. Usta najświętsze, miłe rozkoszne, wesołe, wszelkiej słodkości napełnione…”.

Poza twórcami takich tekstów (niezwykle zresztą popularnych nawet w kościelnych kazaniach, co najmniej do Soboru Trydenckiego 1545–1563) nikt wiarygodny nie podaje, ile miała lat, jak wyglądała, jak opiekowała się dzieckiem, jaki był jej stosunek do świętości Jezusa.

W Nowym Testamencie Maria jest przez większość czasu milczącym świadkiem wydarzeń – pomijając dzieciństwo Jezusa – pasywnym, choć wciąż obecnym. Nie ma też żadnych pewnych doniesień, jak Maria spędziła resztę życia po stracie syna. Obowiązującym w Kościele rzymskokatolickim dogmatem, ale bardzo późnym, pochodzącym dopiero z roku 1950, jest dogmat o jej Wniebowzięciu. Pius XII ogłosił, że „na koniec Niepokalana Dziewica, zachowana wolną od wszelkiej skazy winy pierworodnej, dopełniwszy biegu życia ziemskiego z ciałem i duszą wzięta została do chwały niebieskiej i wywyższona przez Pana jako Królowa wszystkiego, aby bardziej upodobniła się do Syna swego, Pana panujących oraz Zwycięzcy grzechu i śmierci”.

Mówimy o religii – większość rzeczy trzeba więc wziąć (albo nie) na wiarę. Historycznym faktem jest jednak olbrzymia rola Marii i towarzyszącego jej kultu zarówno dla rozwoju chrześcijaństwa, jak i liberalizowania norm społecznych. Przez cztery pierwsze stulecia istnienia chrześcijaństwa Maria nie cieszyła się większym zainteresowaniem teologów. Pozostawała przede wszystkim bohaterką religijności oddolnej, spontanicznej, ludowej właśnie. Jej kult sprowadził chrześcijaństwo z teologicznych katedr do kuchni – zapewne nieco zubożając w ten sposób religię, ale jednocześnie sprzyjając jej rozprzestrzenieniu u ludności przywykłej do wielobóstwa i bliskiego kontaktu z sacrum. Zwłaszcza u kobiet.

Tę bliskość najlepiej zresztą widać w ikonografii. Maria jest w niej uniwersalną matką – dumną z dziecka, wraz z nim cierpiącą. Nieważne, czy jest ono Bogiem, czy człowiekiem. Jak pisał amerykański historyk William Monter: „U katolików Maria to Ewa, naprawiająca błąd pierwszej”.

SYBILLA ZNAD RENU

Niedożywienie, piwo i wino, spożywane tak jak dziś herbata, częste u kobiet średniowiecza frustracje seksualne czy po prostu całe otoczenie zdominowane przez dość mroczną wówczas religijność – zdecydowanie sprzyjały wykwitaniu mistycznych wizji. Były wśród nich dość przaśne i dwuznaczne, w których Jezus opisywany był jako oblubieniec, zapraszany przez oblubienicę do łoża. Były też przerażające, apokaliptyczne obrazy zagłady tego świata. Jednak poza oddaniem ogólnego klimatu ówczesnej duchowości i potwierdzeniem osobistej dewocji ich autorek, po prawdzie niewiele z nich wynikało. Wyjątkiem były wizje Hildegardy z Bingen, której mistyczne uniesienia przełożyły się m.in. na porcję wspaniałej poezji, wykonywanej do dziś muzyki, a nawet na szereg badań medycznych.

Hildegarda urodziła się w 1098 roku w rodzinie szlacheckiej. Jako dziesiąte dziecko nie mogła oczywiście liczyć na jakiekolwiek uposażenie, zgodnie z ówczesnymi zwyczajami została więc oddana do klasztoru. Z pewnością musiała wyróżniać się wśród mniszek – tak religijnością, jak i talentami dyplomatycznymi – gdyż bez większego problemu przy pierwszej nadarzającej się okazji została wybrana przeoryszą. Warto pamiętać, że były to czasy, w których zgodnie z opinią św. Augustyna (później podtrzymaną przez św. Tomasza), kobieta była tylko wybrakowaną wersją mężczyzny i wciąż dyskusyjna pozostawała kwestia posiadania przez nią duszy.

Świadoma tego Hildegarda ze zręcznością zawodowego polityka umacniała stopniowo swoją pozycję tak w kręgach intelektualnych (wspierał ją m.in. jeden z wybitniejszych umysłów ówczesnej Europy Bernard z Clairvaux), jak i biskupich oraz papieskich. Dopiero wyposażona w ich poparcie przyznała, że od dziecka regularnie komunikuje się z Bogiem i bezpośrednio od niego otrzymuje swoją wiedzę. Formalnie inkwizycja jeszcze nie istniała, jednak antyheretyckie napięcie związane z ekspansją sekt waldensów i katarów sprawiało, że stosy powoli zaczynały już wówczas płonąć.

Pozycja Hildegardy pozostała jednak nienaruszona. Pisywała traktaty moralne, w których krytykowała rozwiązłość męskiego kleru. Opierając się na dobrej znajomości klasycznej filozofii greckiej, zajmowała się badaniem minerałów i botaniką, dość mocno nadwerężając przy tym oficjalną doktrynę Kościoła o stworzeniu przez Boga wszystkich rzeczy podczas jednorazowego aktu. W momencie śmierci była jedną z najbardziej znanych i cenionych osobowości ówczesnej Europy, określaną często jako „Sybilla znad Renu”.

NA STOS ZA SPODNIE

O tym, jakie ryzyko wiąże się z łączeniem mistyki z polityką bez uprzedniego zawiązania strategicznych sojuszy, boleśnie przekonała się Joanna d’Arc. Umysłem tej młodziutkiej chłopki przez lata targały mesjanistyczne wizje, w których archanioł Michał, św. Małgorzata, czasem też św. Katarzyna, nakazywali jej stanięcie na czele armii i osadzenie na tronie francuskim Karola VII.

Francja istotnie potrzebowała wówczas cudu. Od stulecia trwała na jej terenie wyniszczająca wojna o sukcesję, w której stronami były: wybrana przez francuską szlachtę dynastia Walezjuszy i królowie Anglii, legitymujący się pokrewieństwem z wygasłą na kontynencie dynastią Kapetyngów. W 1429 roku ciągnący się już od ponad wieku konflikt był wciąż daleki od rozstrzygnięcia. Nic też dziwnego, że pojawienie się na dworze Karola szesnastoletniej Joanny, wieszczącej z iście proroczym zapałem zwycięstwo Francuzów, przyjęto za dobrą monetę i po trzytygodniowej serii teologicznych badań jej wizji ustawiono ją na czele armii.

Proroctwo spełniło się; Joanna odbiła z rąk sprzymierzonych z Anglią Burgundczyków Orlean i Reims, gdzie wkrótce Karol koronował się na króla Francji. Sama Joanna dożyła koronacji Karola, przeżyła ją jednak zaledwie o dwa lata. Pochwycona wkrótce przez Burgundczyków i odsprzedana Anglikom, stanęła przed sądem biskupim w Rouen. Oskarżona o herezję i czary, a przy tym twardo podtrzymująca wersję o prawdziwości swoich wizji, została skazana na stos. Na widok miejsca kaźni odwołała jednak swoje zeznania i karę zamieniono jej na dożywotnie więzienie.

Polityka jest jednak polityką – Joanna była jej skutecznym, ale dość wstydliwym narzędziem. Nie dość, że chłopka; nie dość, że kobieta, to jeszcze osoba obdarzona naturalną charyzmą i ciesząca się najwyraźniej boską przychylnością, już za życia zyskała sławę większą niż przedstawiciele którejkolwiek z walczących dynastii. Problem rozwiązano tyleż szybko, co… osobliwie. Joannie zabrano kobiece ubrania i podrzucono strój męski.

Kiedy ubrana w ten sposób stanęła przed biskupami, ci uznali to za nawrót heretyckich przekonań i ponownie skazali ją na spalenie na stosie (30 maja 1431 roku). W ten sposób Joanna d’Arc – dziś święta Kościoła i patronka Francji, w której dzień jej śmierci jest świętem narodowym – stała się pierwszą i prawdopodobnie jedyną kobietą skazaną na śmierć za noszenie spodni.

SZPIEG W ŚWIECIE TESTOSTERONU

 

Można dyskutować, czy Margareta Gertruda Zelle – bardziej znana światu jako Mata Hari – w jakikolwiek sposób wpłynęła na losy świata. Nie ma jednak wątpliwości, że legenda zapewniła jej miejsce w kręgu najbarwniejszych postaci kobiecych XX wieku. Również najbardziej tragicznych. Urodziła się w 1876 roku w holenderskim Leeuwarden. Jak wiele jej rówieśniczek dała się ponieść duchowi emancypacji, w czym zdecydowanie pomogła jej niebanalna uroda i kompletny brak pruderii. Kłopot w tym, że Margareta chciała cieszyć się wolnością i niezależnością w świecie wciąż pękającym w szwach od nadmiaru testosteronu.

Jedynym sposobem, by dość uboga, niewykształcona kobieta mogła zrealizować wyznaczony sobie cel, była rozsądnie poprowadzona strategia „łóżkowa”. Margareta początkowo radziła sobie z tym nieźle. Małżeństwo z dwadzieścia lat starszym oficerem na kilka lat zapewniło jej wszelkie luksusy. Po jego rozpadzie występy w roli ekskluzywnej egzotycznej stiptizerki (i równie ekskluzywnej kurtyzany) pozwoliły utrzymać wysoki poziom życia.

Tę na poły artystyczną, a w drugiej połowie erotyczną sielankę przerwał wybuch I wojny światowej. Pozbawiona środków do życia zwróciła się do francuskiego rządu z propozycją zostania szpiegiem w zamian za godne wynagrodzenie. Nie wiadomo dokładnie, jakiej wartości informacje udało się jej zdobywać i przekazywać, wiadomo jednak, że istotnie starała się dobrze zapracować na swoją pensję. Nie jest do końca jasne, dlaczego w lutym 1917 r. nakazano jej powrót do Francji i wkrótce potem aresztowano pod zarzutem szpiegostwa na rzecz Niemiec. Kilka miesięcy później skazano ją na śmierć przez rozstrzelanie.

Wyrok wykonano 15 października 1917 r. Czy rzeczywiście dostarczała Niemcom cennych informacji, w rezultacie których – jak twierdziło oskarżenie – Francja ponosiła dotkliwe straty na frontach, czy była tylko kozłem ofiarnym? Czy w ogóle szpiegowała, czy też świadczyła agentom usługi innego rodzaju? Odpowiedzi być może kryją się gdzieś w niemieckich lub francuskich archiwach. Niezależnie od ich treści masowa wyobraźnia wiedziała swoje – stworzyła wielką legendę Maty Hari – kobiety szpiega, przy której James Bond wydaje się co najwyżej początkującym skautem.

PIERWSZA KOBIETA

Jest raczej mało prawdopodobne, że na którymś z paryskich występów tanecznych Maty Hari pojawiła się Maria Skłodowska-Curie, choć przez kilka lat obie panie mogły codziennie mijać się na ulicy. W tym jednak czasie o dekadę starsza Skłodowska była zapewne zbyt zajęta leczeniem się ze skutków społecznej anatemy, na jaką naraził ją burzliwy romans z mającym żonę i dzieci Paulem Langevinem (rewelacyjnie opisany w powieści Pera Olova Enquista „Opowieść o Blanche i Marie”), by zdecydować się na jakiekolwiek życie towarzyskie. Zostawmy jednak sekrety alkowy – w odróżnieniu od Maty Hari to nie romanse zadecydowały o sławie Skłodowskiej, lecz genialny intelekt oraz przełomowe w historii nauki badania nad promieniotwórczością.

Badaczka urodziła się w Warszawie, lecz w 1891 roku, w wieku dwudziestu czterech lat, przeniosła się do Paryża, by podjąć studia na Sorbonie. Już na początku naukowego życia ustanowiła swój pierwszy rekord – była pierwszą kobietą w dziejach tej szacownej uczelni, która zdała egzaminy na wydział fizyki i chemii. Od tej pory jej życie stało się pasmem kolejnych pionierskich sukcesów. Osiem lat później została pierwszą kobietą cieszącą się doktoratem z fizyki, a przy okazji Nagrodą Nobla w tejże dziedzinie, odebraną wspólnie z mężem Pierre’em Curie za badania nad rozpadem jąder atomów. Po tragicznej śmierci Pierre’a została znów pierwszą kobietą profesorem Sorbony; miała własną katedrę i laboratorium.

Prowadzone w nim dalsze badania nad promieniotwórczością doprowadziły do odkrycia pierwiastków polonu i radu. Za prace nad drugim z nich Skłodowska, a jakże, jako pierwsza kobieta otrzymała w 1911 roku drugi raz Nagrodę Nobla. W 1995 roku została złożona w paryskim Panteonie obok największych postaci francuskiej kultury i nauki. Rzecz jasna, jako pierwsza kobieta.

DWA MILIARDY TRUPÓW

Dokładnie w momencie gdy Maria Skłodowska- Curie dożywała swych dni w alpejskim Sancellemoz, kilkaset kilometrów na północ, w Londynie, ukazała się jedna z najgłośniejszych książek Agathy Christie „Morderstwo w Orient Expressie”. Pomijając wyborną jakość literacką pisanych przez nią kryminałów, dramatów, powieści obyczajowych i wierszy, o znaczeniu tej niezwykłej pisarki najlepiej świadczą liczby.

W ciągu pięćdziesięciu sześciu lat twórczej aktywności Christie opublikowała ponad osiemdziesiąt utworów, które do dzisiaj sprzedano w łącznym nakładzie przekraczającym dwa miliardy egzemplarzy, co – jak wyliczają niektórzy – czyni ją najbardziej poczytną pisarką na świecie, zaraz po Bogu (Biblia) i Szekspirze. Wielkim osiągnięciem Christie było zaludnienie popkultury postaciami detektywa Herculesa Poirot i obdarzonej nie mniejszym zmysłem śledczym staruszki, panny Marple – mniej lub bardziej intensywnie funkcjonujących w niej do dziś.

Prywatnie wiele podróżowała, dzięki czemu sceneria jej powieści – choć przeważnie rozgrywających się w zamkniętych pomieszczeniach – przenosi się często z mglistego Londynu na Bliski Wschód (spędziła tam sporo czasu na wykopaliskach prowadzonych przez drugiego męża Maksa Mallowana). Z własnego doświadczenia znała też działanie chemikaliów, lekarstw i trucizn, którymi obficie raczyła bohaterów swoich powieści – w czasie I wojny światowej pracowała jako aptekarka. Mimo gigantycznego sukcesu do końca życia pozostała miłą typowo brytyjską damą; unikającą skandali i gwiazdorskich fanaberii.

Do swojej twórczości podchodziła ze skromnością: „Nie warto startować z pozycji geniusza obdarzonego iskrą Bożą” – mawiała. – „Geniuszy rodzi się niewielu. Jesteśmy rzemieślnikami, to dobry, uczciwy fach”. Choć z drugiej strony, może było w tym coś z wiktoriańskiej pozy? Cóż bowiem zrobić ze stateczną, kulturalną starszą panią, która zapytana o to, co sądzi o mordercach, odpowiadała: „Jacy są mordercy? Niektórzy z nich to bardzo mili ludzie”. Agatha Christie zmarła w 1976 roku, przeżywszy osiemdziesiąt sześć lat. Zgon nastąpił z przyczyn naturalnych.

KOBIETA KOŃCA ŚWIATÓW

 

Niestety nie da się powiedzieć tego samego o Virginii Woolf. Z zawodu wybitna pisarka – prywatnie kłębek nerwów i czarna otchłań depresji, stała się po samobójczej śmierci symbolem upadku pewnego świata. Właściwie kilku światów. Dwie wojny światowe – które rzeczywiście postawiły na głowie przedwojenny porządek społeczny – nasyciły ją głębokim przekonaniem o nieistotności życia jako takiego.

W swoim „Dzienniku 1915–1941” Virginia zanotowała pod datą 5 stycznia 1915 roku: „W »Timesie« jest przedziwny artykuł na temat katastrofy kolejowej, mówiący o tym, że wojna nauczyła nas zachowywać proporcje, jeśli chodzi o ludzkie życie. Ja zawsze miałam wrażenie, że jest ono cenione absurdalnie wysoko; ale nigdy bym nie przypuszczała, że »Times« może twierdzić to samo”. Drugą rzeczywistością, której absurd dostrzegała i opisywała w swoich powieściach, był świat wątpliwej drobnomieszczańskiej moralności. Sama przeżyła w nim 59 lat, wypełnionych wtykaniem nosa w prywatne sprawy znajomych, kupowaniem kapeluszy, umawianiem się na herbatki, plotkowaniem i… kilkoma poważnymi załamaniami nerwowymi.

To, że czuła płytkość takiego życia, doskonale widać w jej najsłynniejszych powieściach: „Pani Dalloway” czy „Do latarni morskiej”, ale jeszcze lepiej we wspomnianym już „Dzienniku”. To, że mimo poukładanego małżeństwa i spełnienia jako pisarka zdecydowała się pewnego wiosennego dnia 1941 roku obciążyć kieszenie kamieniami i zanurzyć się w wodach rzeki Ouse, dzisiejsza psychiatria tłumaczy psychozą maniakalno-depresyjną, traumą po przedwczesnej śmierci matki, ewentualnie tym, że była jako dziecko wykorzystywana seksualnie przez brata. Cóż, sześćdziesiątka wydaje się dość dziwnym wiekiem na odreagowywanie traum z dzieciństwa. Znacznie bardziej przekonująco brzmi psychoza, zwłaszcza w połączeniu z targającym Virginią przez większość życia poczuciem bezsensu.

Tak czy inaczej postać Woolf równie silnie jak jej książki zabarwiła dwudziestowieczną kulturę pewnym egzystencjalnym mrokiem. Jeśli chodzi o jej życiorys, efektem są co najmniej dwa wyborne dzieła: dramat Edwarda Albee „Kto się boi Wirginii Woolf?”, na którego podstawie powstał znakomity film z Elizabeth Taylor i Richardem Burtonem w rolach głównych, oraz wydana przed kilku laty książka „Godziny” Michaela Cunninghama. Nakręcony na jej podstawie film z Nicole Kidman w roli Virginii był jedną z sensacji 2003 roku.

95–57–90

Reżyser Billy Wilder powiedział kiedyś, dość odważnie zresztą jak na urodzonego w Polsce austriackiego Żyda: „Jest więcej książek na temat Marilyn Monroe niż na temat drugiej wojny światowej. I jest pewna analogia między nimi. To było piekło, ale potrzebne”. Niezależnie od tego, czy było potrzebne, faktem jest – Marilyn Monroe to zjawisko wykraczające daleko poza świat filmu. Jej uroda i sposób bycia zmieniły światowe kanony postrzegania kobiecości, zaś ją samą wyniosły na pozycję ideału.

Dramaturg Arthur Miller, prywatnie jeden z mężów Marilyn, miał wspomnieć po jej śmierci: „Ona była stuprocentową kobietą, kobietą najbardziej kobiecą ze wszystkich kobiet na świecie”. Naprawdę nazywała się Norma Jeane Mortensen, a urodziła się w 1926 roku jako córka piekarza i montażystki filmowej. Ponieważ jednak rodzice rozwiedli się jeszcze przed jej narodzeniem, od najmłodszych lat wychowywała się w rodzinach zastępczych. Była świadoma swojej urody. W wieku dwudziestu lat zaczęła pracowała jako modelka, wkrótce potem postawiła pierwsze, bardzo jeszcze nieporadne, kroki w filmie.

Wielki sukces przyniósł jej jednak dopiero rok 1953 i film „Mężczyźni wolą blondynki”. Od tego momentu przez kolejne dziewięć lat Marilyn żyła podwójnym życiem. W jednym była sensacją światowego kina, obiektem męskich westchnień i wzorem do naśladowania dla kobiet na całym świecie – ciepłą, uśmiechniętą, uwielbianą przez tłumy. W drugim jednak coraz głębiej pogrążała się w depresji, zapewne wywoływanej, a z pewnością pogłębianej przez olbrzymie ilości pochłanianych alkoholu i narkotyków.

Choć była trzykrotnie zamężna, nie stroniła od romansów. Jeden z nich – jak przekonują wielbiciele teorii spiskowych – z J.F. Kennedym zakończył się dla niej tragicznie. 4 sierpnia 1962 roku trzydziestosześcioletnią gwiazdę znaleziono martwą. Z pewnością w wyniku przedawkowania środków nasennych, ale czy było to samobójstwo, przypadek czy morderstwo zlecone przez przeciwników politycznych JFK, do dziś pozostaje jedną z ulubionych zagadek amerykańskiej popkultury. Tylko trochę mniej ulubioną niż zabójstwo samego JFK.

Podobno niedługo przed śmiercią Marilyn Monroe zwierzyła się, że chciałaby, by na jej grobie umieszczono napis: „Tu leży Marilyn Monroe, 95–57–90”. Czy jednak świadczyło to o głupiutkim zachwycie nad własną seksualnością, czy może o cynicznej i gorzkiej świadomości tego, kogo w istocie widział w niej świat?

W SLUMSACH KALKUTY

Agnes Gonxha Bojaxhiu miała tyle samo lat, co Marilyn Monroe w chwili śmierci, gdy pod wpływem bożego tchnienia postanowiła opuścić swój macierzysty zakon sióstr loretanek i rozpocząć misję w indyjskich slumsach. Ta córka bogatego albańskiego przedsiębiorcy z okolic Skopje była osobą charyzmatyczną, a jej religijność, wyrastająca w prostej linii od Franciszka z Asyżu, tak pociągająca, że już po trzech latach działalności, w 1949 roku, jednoosobowa misja przekształciła się w regularny zakon Misjonarek Miłości.

Zarówno sama Matka Teresa – pod takim imieniem wkrótce usłyszał o Agnes cały świat – jak i licznie napływające do zakonu siostry stopniowo rozszerzały działalność. I w samych Indiach, i w innych ubogich regionach świata. Prowadziły szkoły i szpitale, przede wszystkim jednak pozostały wierne pierwotnemu powołaniu, czyli opiece nad chorymi i umierającymi. Oczywiście Matka Teresa nie była ani pierwszą, ani jedyną kobietą poświęcającą życie wspieraniu najuboższych. Miała jednak ten dodatkowy talent, że za pośrednictwem mediów i kontaktów z politykami potrafiła na swoją działalność zwrócić oczy całego świata.

Efektem był szereg prestiżowych nagród, od dziecięcego Orderu Uśmiechu począwszy, a na pokojowej Nagrodzie Nobla w 1979 roku bynajmniej nie kończąc. O spotkanie i koniecznie wspólną fotografię z Matką Teresą zabiegali ci prezydenci, monarchowie czy artyści, którzy właśnie na dobroczynności budowali swój medialny wizerunek. Przeświadczenia o jej świętości nie mogły zepsuć opinie środowisk protestanckich, zarzucających Misjonarkom Miłości złe warunki panujące w ich ośrodkach, czy – zarzut najmocniejszy – chrzczenie bez zgody umierających wyznawców islamu czy hinduizmu. Ani nawet to, że schorowana na starość Teresa leczyła się w renomowanych szpitalach europejskich.

Dla świata pozostała świętą. Dla Kościoła zaś – błogosławioną. Jan Paweł II beatyfikował ją w 2003 roku, a więc zaledwie sześć lat po śmierci. To także rekord!