Prawdziwa twarz Baraniny. Mordował z zimną krwią

Krążyła o nim opinia, że jest wprawdzie gangsterem. Ale w starym stylu – z klasą i z zasadami. Nonsens!

Jeremiasz B. – domniemany zleceniodawca zabójstwa byłego ministra sportu Jacka Dębskiego – był postacią tajemniczą. „Charakterny gość, wolał się powiesić niż gnić w więzieniu” – wspominają go niektórzy. „Gangster z klasą, poukładany z biznesem i politykami” – dodają inni. Dotarliśmy do szczegółów mało znanej sprawy, która psuje ten wizerunek „gentlemana mafii”. Warto poznać jej szczegóły. Okrzyknięty podwójnym agentem i rezydentem „Pruszkowa” w Wiedniu Jeremiasz B. był w rzeczywistości draniem, który porywał kolegów dla okupu. Okradał i mordował swoich wspólników, którym za dobrze się powodziło. To jeden z najciemniejszych typów w historii polskiej mafii.

Kiedy u schyłku PRL-u polska przestępczość zorganizowana dopiero zgarniała pierwsze zyski, Lesław H. ps. Siwy już był piekielnie bogaty.  Mówiono o nim „król wajchy”, bo w latach 70. dał się poznać jako mistrz szwindli walutowych. Jeździł do Budapesztu, gdzie handlował dolarami i niemieckimi markami, kantując turystów na potęgę. Krążyły legendy, że obstawiał wszystkie ważne transakcje walutowe w pobliżu polskiej ambasady i uczciwie dzielił się zarobkiem z tymi, którzy napędzali mu klientów. Kapitał pomnażał na pionierskich szlakach przemytniczych. Woził alkohol i papierosy pomiędzy Polską, Holandią i Niemcami. Właśnie do takich jak on raczkująca jeszcze mafia pruszkowska i przygraniczne gangi przychodziły po haracz. Lesław H. nie należał do strachliwych. Podzielił się tym, czym miał, po dobroci i zapraszał „prześladowców” na drinka do kasyna. Przegrywali to, co na nim zarobili, a potem hulali zgodnie do białego rana.

Krew na tapicerce

W 1995 r. bojówkarze Baraniny zaskoczyli Siwego, gdy zamykał drzwi swojego garażu. Było ich trzech, mieli broń. Doszło do szarpaniny, któryś uderzył go kolbą w skroń. Siwy stracił przytomność. Ocknął się w samochodzie, gdzieś jechali. Miał na twarzy kominiarkę, nic nie widział. Kiedy tamci zorientowali się, że Lesław H. odzyskał przytomność, zatrzymali się, wywlekli go z auta i pobili. Znów do nieprzytomności.

Otworzył oczy, ale bał się poruszyć. Czuł, że drętwieje. Po jakichś dwudziestu minutach zatrzymali się, ale tylko na chwilę. Przesiedli się do innego samochodu. Przerzucili go z auta jak kłodę. Jechali kilka godzin. Potem znów zmienili samochód. Siwy był ranny. Krew mu kapała. Wcierał ją dyskretnie w tapicerkę, żeby zostawić swoje DNA.

Dojechali wreszcie do jakiegoś budynku. Wtedy na krótko odsłonili mu oczy, ale nie zobaczył ich twarzy. Byli zamaskowani. „Jesteśmy tylko żołnierzami. Wykonujemy polecenia” – powiedział jeden. Drugi podał mu telefon. Kazał zadzwonić do konkubiny. Powiedział, że wyjechał w sprawach służbowych, że wróci za dwa, trzy dni.

Okup w wysokości dwóch milionów marek miał przygotować kumpel z Warszawy. Okazał się niezłym negocjatorem, zbił cenę za Siwego do stu tysięcy dolarów. Pieniądze przekazał w Marriotcie. Po ośmiu dniach od uprowadzenia Lesław H. wrócił do domu.

Długo milczał o tym, co się stało. Ufał tylko siostrze, ale dla jej bezpieczeństwa nie zdradzał szczegółów. Trudno spekulować, jak się dowiedział, że mózgiem całej operacji był Baranina. „To bezwzględny bandyta. Im mniej wiesz, tym dłużej pożyjesz” – ucinał wszelkie próby dyskusji. Baranina dzwonił do niego dzień przed porwaniem. „Jestem w Austrii. Mam do ciebie sprawę, ale pogadamy o tym na bezpiecznej linii. Idź do knajpy X, zadzwonię o 21” – zaproponował Jeremiasz B. Knajpa należała do ich znajomego przemytnika – restauratora. Poszedł. Gadka była o niczym. Baraninie chodziło o to, by ci trzej od porwania zobaczyli Siwego.

 

Lesław H. zmienił się nie do poznania. Mniej bywał, ale więcej pił. Stał się drażliwy, kłótliwy. Któregoś dnia przyjechali do niego policjanci z Katowic, prowadzący sprawę jakiegoś gangu porywaczy. Chcieli go wziąć na komendę, na okazanie podejrzanych, ale on nie był tym zainteresowany. W rzeczywistości bał się o życie. Potem jakby zapadł się pod ziemię. Ścigany przez Interpol za przemyty (niewykluczone, że także kolumbijskiej kokainy) przeniósł się do Budapesztu. Wrócił do Polski po śmierć.

Hotelowe spotkanie

Z Czaplą, starym kumplem, przemytnikiem z Warszawy, Lesław H. spotkał się pod koniec lipca 1998 r. w hotelu Solny w Kołobrzegu. Czapla był kłębkiem nerwów. Opowiadał, że przed miesiącem, w centrum stolicy pod McDonaldem dopadło go kilku rzezimieszków od Baraniny. W jakimś mieszkaniu pod Pruszkowem trzymali go blisko tydzień. Bili do nieprzytomności, dręczyli na różne sposoby. „Miałem wielu takich pacjentów jak ty”– przechwalał się jeden z oprawców. „Zanim zrobisz jakieś głupstwo, pomyśl o swoim przyjacielu ze Szczecina, który nie chciał nam płacić, i ja to sobie zapamiętałem” – przestrzegał. Czapla domyślił się, że facet mówił o Siwym. Domyślił się też, że za wszystkim kryje się Baranina zazdrosny o jego zyski. Jeremiasz B. sam się zresztą zdemaskował. Przyjechał do kryjówki, w której przetrzymywano Czaplę, aby się upewnić, że porwano właściwego człowieka. Czapla widział go przez moment, gdy opaska zsunęła mu się z oczu. Dzień przed porwaniem Baranina wyciągnął go na przyjacielską pogawędkę przy piwku. Rzecz jasna po to, by wskazać go porywaczom.

Rodzina zapłaciła za uwolnienie Czapli sto tysięcy dolarów. Kiedy najemnicy Baraniny go wypuszczali, oddali mu zarekwirowany wcześniej zegarek i pięć tysięcy dolarów, które miał w kieszeni w chwili uprowadzenia. „Nie jesteśmy złodziejami, tylko bandytami” – usłyszał od jednego z tych, którzy go katowali.

Wtedy przy hotelowym barze w Kołobrzegu Lesław H. opowiedział przyjacielowi swoją historię. Tłumaczył, dlaczego przeprowadził się ze Szczecina na wyspę, do Świnoujścia. Był przekonany, że ludzie Baraniny znów po niego przyjdą, a na wyspie czuł się bezpieczny. Tam – mówił – od razu wieści się rozchodzą, że na promie są jacyś obcy i płyną do miasta. Siwy radził Czapli, aby ten już nigdy więcej nie płacił haraczu Baraninie. „Ja już przestałem płacić. Zwijam manatki i wyjeżdżam na stałe za granicę”.

Nie zdążył. Trzy dni później, w sercu Szczecina, tuż przed budynkiem lokalnej TVP, dostał w głowę. Zbliżał się właśnie do swojego mercedesa. Świadkowie widzieli szarpaninę. Strażnik w budynku telewizji miał broń, ale stał jak słup soli. Polonez na warszawskich blachach odjechał z piskiem opon.

Czas płynął, rodzina czekała, a on nie wracał. W zakładach karnych opowiadano, że chodziło o okup, ale coś poszło nie tak i Siwy zadławił się w bagażniku własną krwią. Nigdy w żadnych opowieściach zza krat nie padło nazwisko Baraniny. Sprawa utknęła w martwym punkcie. W majestacie prawa Lesław H. został uznany za zmarłego.

 

Wydawało się, że to zbrodnia doskonała. Tymczasem po latach za kraty trafił były najemnik Baraniny, niejaki Piotr P. Wtedy  prawda wyszła na jaw.

Boss stawiał na młodych

W Warszawie, z inicjatywy Jeremiasza B. powstała silna, chociaż zaledwie kilkuosobowa grupa specjalizująca się w porwaniach. Baranina sterował wszystkim z Wiednia: wskazywał palcem, kogo trzeba „zawinąć” i jakiego zażądać okupu. Tworzył listę szemranych biznesmenów, którzy dorobili się na przemytach, kokainie i oszustwach podatkowych. Wiedział, że mają grube konta i żaden z nich nie poskarży się policji. Był też pewien swoich ludzi. Wybierał młodych i karnych. Część z nich przetestował na szmuglerskich szlakach, przeszłość pozostałych prześwietlał w najdrobniejszych szczegółach. Ich pseudonimy raczej nie pojawiały się w artykułach prasowych, a twarze na listach gończych. Działali skutecznie i bez rozgłosu. Każdy z nich był mu wierny jak pies.

Skruszony najemnik, który o tym opowiedział, należy do nielicznych, którzy jeszcze żyją. Opisał śledczym strukturę grupy. Sam był zwykłym żołnierzem i „księgowym” w tej gangsterskiej formacji. Miał listę dłużników Baraniny, egzekwował należności. Jego bezpośrednim szefem był Andrzej G. ps. Junior, przemytnik,  zaufany kompan Jeremiasza B. (zginął od kul w styczniu 1998 roku).

Do grupy należał m.in. Adam Sz. (zastrzelony w grudniu 1998 roku) – narzeczony Haliny G. Inki, która wyprowadziła Jacka Dębskiego prosto pod lufę zabójcy, oraz Tadeusz M. ps. Sasza, Misza – człowiek, który wtedy strzelał. Pozostali to Seweryn P. ps. Sewer (zastrzelony w październiku 2000 r.) i Rafał K. ps. Kenig lub Gruby, który już też nie żyje. Kenig miał wybujałe ambicje, był narwany i najbrutalniejszy z całego grona. Po śmierci Juniora został szefem. Strasznie chciał się wykazać, biegał po mieście i demonstrował, jaki jest silny. Jego ludzie siali postrach. Jeździli po Warszawie ciemnoszarym audi i dwoma ciemnozielonymi polonezami, których samo pojawienie się wywoływało przerażenie. Bojówkarze Baraniny zapędzili się w tych pokazówkach. Śmierć Siwego była tego przykładem.

Głowa w czarnej reklamówce

Skruszony najemnik twierdzi, że Siwego zamordowano. Oto jego wersja. Tuż przed porwaniem Kenig zameldował się w hotelu w Międzyzdrojach i telefonicznie konsultował z Baraniną przebieg akcji. Cel, czyli Lesław H., widniał w wykazie dłużników. Piotr P. nie zna szczegółów akcji. Musiał wracać znad morza do stolicy. Kilka dni później, już w Warszawie, Kenig pilnie potrzebował kierowcy. Był środek nocy, a szef stał gdzieś przy trasie z Warszawy do Katowic. Wysłano po niego kierowcę.

Wypatrywał auta szefa, które rzekomo się popsuło, ale nic nie wypatrzył. Zatrzymał się w umówionym miejscu przy leśnej drodze. Kenig wyszedł zza drzew. Za nim Sasza i ktoś jeszcze, kogo kierowca nie znał. Wszyscy mieli na sobie ubrudzone ziemią kombinezony. Sasza i obcy usiedli z tyłu. Całą drogę milczeli. Kenig zajął miejsce z przodu. Trzymał w rękach czarną plastikową torbę. W pewnej chwili rozchylił jej brzegi. „Tu jest głowa tego gościa” – powiedział, przesuwając reklamówkę w stronę kierowcy. Człowiek za kółkiem nie zajrzał do środka, bez tego o mało nie zwymiotował. „Ręce też musieliśmy obciąć, żeby utrudnić identyfikację” – dodał Kenig. I opowiedział historię gościa znad morza, którego już raz porwano, ale to nie nauczyło go rozumu.

Po kilkunastu kilometrach jazdy kazał zatrzymać auto. Zniknął w szuwarach. Wrócił bez torby. Wyrzucił głowę Siwego na trzęsawisko w Kuranowie. Plótł coś potem o lojalności i posłuszeństwie. I że kierowca też „może skończyć jak ten gość ze Szczecina”.

Baranina był w tym czasie w Wiedniu. Spotkał się tam z byłym wspólnikiem Siwego. Śmiał się do rozpuku, że króla wajchy zwinęło trzech ludzi, którzy pojechali na akcję zwykłym polonezem.

Śledztwo po latach zakończyło się umorzeniem. Ciała Siwego nie odnaleziono. Trzęsawisko w Kuranowie, gdzie Kenig miał wyrzucić czarną reklamówkę, zostało wykarczowane przez właściciela. Na podmokły teren nawieziono 300 wywrotek ziemi, każda po 15 ton. Głowy tam nie było. Los Siwego podzielił kolejny „dłużnik” Baraniny – Jan Z. został uprowadzony 30 czerwca 2000 roku w Chełmie Śląskim; zwłok też nie odnaleziono.

Szczecińskiemu prokuratorowi nie udało się postawić zarzutów żadnemu z podejrzanych. Rafał K. ps. Kenig zginął od kul w sierpniu 1999 roku. Tadeusz M. ps. Sasza popełnił samobójstwo w areszcie na Mokotowie w czerwcu 2002 r., zaraz po przedstawieniu mu zarzutu zabójstwa Jacka Dębskiego. Niespełna rok później, w maju 2003 roku, Jeremiasz B. ps. Baranina powiesił się w wiedeńskim więzieniu w trakcie trwania procesu Haliny G. Inki, oskarżonej w sprawie zabójstwa byłego ministra sportu.

 

Z dawnych pamiątek po Baraninie najcenniejszy dla śledczych okazał się jego notes. Było w nim wiele nazwisk, telefonów i krzyżyków. Stawiał je tylko przy osobach, które już nie żyły. Kilka z tych osób uważano jeszcze za zaginione, m.in. Siwego. Notatnik wiedeńskiego rezydenta polskiej mafii nie pozostawiał złudzeń, jaki spotkał ich los.

Ewa Ornacka Dziennikarka śledcza, współautorka serialu i filmu „Alfabet mafii”, autorka scenariusza do filmu „Świadek” w reż. Andrzeja Kostenki o narkotykowym handlarzu ps. Czarny, który złamał zasadę milczenia o poczynaniach mafii.

 

Jeremiasz B. ps. Baranina (1945–2003)

Polska usłyszała o Jeremiaszu B. ps. Baranina już po aresztowaniach czołowych postaci gangu pruszkowskiego.

Wydarzeniem, które ściągnęło powszechne zainteresowanie na bliżej nieznanego dotąd biznesmena, mieszkającego od lat za granicą, było zabójstwo Jacka Dębskiego. Były minister sportu zginął od kuli w kwietniu 2001 roku, przed warszawską restauracją „Cosa Nostra”, z której – wprost na spotkanie z zabójcą – wywabiła go ekskluzywna prostytutka. Strzelał gangster ze Śląska Tadeusz M. ps. Sasza. Latem 2002 roku aresztowano domniemanego zleceniodawcę tej zbrodni – Jeremiasza B. ps. Baranina – oficjalnie polskiego przedsiębiorcę z kilkoma paszportami, w rzeczywistości przemytnika-konfidenta z czasów PRL-u.  Z dnia na dzień okrzyknięto go mafijnym rezydentem „Pruszkowa” w Wiedniu. Pisano o jego współpracy z polskimi i austriackimi służbami specjalnymi. Spekulowano, że mógł stać za wieloma niewyjaśnionymi egzekucjami mafijnymi w Warszawie. I o tym, że w jego domu pod Wiedniem przy jednym stole spotykali się gangsterzy, dyplomaci i niektórzy politycy.

Nie wiadomo, ile było w tym prawdy. Bezsporne okazały się jedynie dalekie koneksje rodzinne Jeremiasza B. z byłym ministrem sportu oraz ich bliskie związki z szarą strefą. I to, że Jeremiasz B. kazał oblać kwasem panią prokurator z Opola, która próbowała rozliczyć go z przemytniczej przeszłości. Sam Baranina, gdy go aresztowano – w lipcu 2002 roku pod zarzutem zlecenia zabójstwa Jacka Dębskiego – wszystkiemu kategorycznie zaprzeczał. Mało kto mu wierzył.

Jego proces o zlecenie zabójstwa Dębskiego toczył się przez austriackim sądem. Zanim zapadł wyrok, w maju 2003 roku, Baraninę znaleziono martwego w celi wiedeńskiego aresztu. Uznano, że popełnił samobójstwo, wieszając się na pasku przymocowanym do kraty na oknie.