Przemysł narodzin

Dziecko nie może już przyjść na świat bez wsparcia technologii i medycyny. Rozmnażanie zmieniło się w wielki biznes i źródło ogromnych stresów. Czy będziemy jeszcze potrafili wrócić do bardziej naturalnego przebiegu ciąży i porodu?
Przemysł narodzin

Gdyby Jezus urodził się dzisiaj, zapewne uznano by go za dziecko poczęte in vitro – ostatecznie nie wymaga to bezpośredniego udziału mężczyzny. Matka Boska chodziłaby prywatnie do ginekologa, który wykonałby w tej nietypowej ciąży wiele badań USG, a na końcu skierowałby ją na cesarskie cięcie. Najbardziej naturalne zjawiska w  życiu człowieka przestały być naturalne. „Fizjologicznych porodów w Polsce praktycznie nie ma. Nasze badania z 2006 r. wykazały, że stanowią one niecałe 5 proc. – co oznacza, że doszło do nich przez przypadek, np. w domu” – mówi psycholog Anna Otffinowska, prezes Fundacji Rodzić po Ludzku. W ciągu zaledwie kilkunastu lat poczęcie, ciąża i poród uległy tak daleko posuniętej medykalizacji i komercjalizacji, że możemy mówić o nowej gałęzi przemysłu – przemyśle narodzin. 

„Przez setki i tysiące lat kobiety świetnie sobie radziły z rodzeniem dzieci, ponieważ wszystko to zostało doskonale zaprojektowane przez naturę” – takie argumenty można przeczytać na stronach internetowych popularyzujących porody domowe czy naturalne. Idea jest szczytna, ale argument – zupełnie nietrafiony. Przebieg zapłodnienia, ciąży czy porodu ukształtowała ewolucja, a ta nie wypracowuje rozwiązań doskonałych. Wystarczają jej takie, które jakoś tam funkcjonują. Dlatego szeroko rozumiana biologia, a zwłaszcza budowa i działanie ludzkiego ciała, jest pełna prowizorek i niedoróbek. W przypadku rozmnażania jest ich pełno od samego początku (tylko co czwarte-piąte zapłodnienie prowadzi do ciąży) aż do końca (do niedawna poród był jednym z najniebezpieczniejszych wydarzeń w życiu kobiety). Zmienił to dopiero gwałtowny rozwój medycyny w XIX i XX wieku. Dzięki kolejnym jej osiągnięciom lekarze mogli rzucić wyzwanie ewolucji. Lecz o ile nie ma nic złego w ratowaniu zdrowia i życia matek oraz dzieci, to widać już, że proces ten zaszedł za daleko – coraz częściej nadużywamy technologii czy medycyny, płacąc za to coraz wyższy rachunek i nie wiedząc, jakie skutki będzie to miało w przyszłości. 

Ewolucja pod kontrolą

Rzucanie wyzwania ewolucji jest ryzykowne. „Zaczęliśmy chronić tych, którzy w innych warunkach szybko by umarli. W pewnym sensie cała nasza cywilizacja to »psucie« genomu ludzkości trwające od tysięcy lat” – mówi prof. Krzysztof Łukaszuk, kierownik klinik leczenia niepłodności Invicta. Owo „psucie” przybrało na sile, odkąd medycyna pozwala na posiadanie dzieci także ludziom, którzy mają z tym ogromne problemy. Zjawisko niepłodności dotyka praktycznie wszystkich krajów rozwiniętych i wynika z wielu czynników – od zanieczyszczeń środowiska po zmiany stylu życia (takie jak odkładanie założenia rodziny do czasu ukończenia studiów, osiągnięcia stabilizacji itd.). Szacuje się, że w Polsce cierpi na niepłodność 15–20 proc. par w wieku reprodukcyjnym. 

Samych zabiegów zapłodnienia in vitro wykonuje się u nas ok. 10 tys. rocznie. Z jednej strony trudno odmówić ludziom dostępu do technologii, która pozwala im na zrealizowanie najważniejszego biologicznego celu każdego organizmu – przekazania swych genów dalej. „Jednocześnie jednak umożliwiamy przekazywanie genów z defektami, dając możliwość rozmnażania się np. mężczyznom o  bardzo słabych parametrach nasienia” – przyznaje prof. Łukaszuk. Dopiero od niedawna mamy też sposób na naprawianie tych szkód w genomie Homo sapiens. 

To tzw. diagnostyka preimplantacyjna (PGD), czyli wybieranie zarodków, które powstały wskutek zapłodnienia in vitro. Lekarze mogą sprawdzić, który z nich zawiera wadliwy gen lub geny (w praktyce najwyżej trzy) i wszczepić matce tylko te embriony, które są zdrowe, a resztę zamrozić (a to budzi wiele kontrowersji, zwłaszcza w środowiskach katolickich). „Wykonujemy rocznie 250 takich zabiegów i jest to kropla w morzu potrzeb. Skoro państwo nie chce finansować in vitro, niech sfinansuje chociaż PGD. Dla rodziców obciążonych genetycznie to jedyna szansa na zdrowe dziecko, a dla medycyny to możliwość wyeliminowania ciężkich, wyniszczających chorób, takich jak mukowiscydoza” – przekonuje prof. Łukaszuk.

Koszmar rozmnażania

Ten postęp technologiczny ma jednak także inną cenę – mniej wymierną, ale już zauważalną. „Kobiety po zapłodnieniu in vitro, które przychodzą do nas na szkołę rodzenia, mają poziom zaufania do własnego ciała bliski zeru” – mówi Anna Otffinowska. Jej zdaniem to szerszy trend, który widać na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat. Ciąża przestała być dla matek czymś zwyczajnym i oczywistym, nie jest już nawet naturalnym elementem życia płciowego. Powszechnie dostępna antykoncepcja spowodowała, że dziś bardzo rzadko dziecko jest efektem „wpadki”, ale też oddzieliła seks od prokreacji. Im później kobieta decyduje się na ciążę, tym trudniej jej w nią zajść i  tym większy stres. Wiele par zakłada, że będzie mieć tylko jedno dziecko. Efekt? „Młode matki, którym przecież nic nie brakuje, są dziś zastraszone, zamknięte w sobie, przerażone swoim stanem. A to sprawia, że chętnie oddają się pod opiekę specjalistom i pozwalają im decydować niemal o wszystkim” – wyjaśnia Anna Otffinowska.

 

Opieka nad kobietą w ciąży jest obecnie w  ogromnym stopniu sprywatyzowana. W placówkach finansowanych przez Narodowy Fundusz Zdrowia panują najczęściej fatalne warunki, więc kobiety wolą iść do „swojego” ginekologa i zapłacić za komfort. Tyle że płacą przy okazji za wiele rzeczy – badania, leki i suplementy, konsultacje – i nikt tak naprawdę nie wie, czy ma to sens, bo większość prywatnych gabinetów nie jest kontrolowana ani przez NFZ, ani przez komercyjnych ubezpieczycieli. A przecież niemal każdy wydatek da się wytłumaczyć dobrem najwyższym – matki i dziecka. To daje pole do nadużyć: lekarze coraz częściej proponują zupełnie zdrowym kobietom usługi, które do niedawna zarezerwowane były wyłącznie dla tych wymagających specjalnej troski. „W ten sposób przyszłe matki są wpędzane w stan bezradności, zależności od lekarza. A ciąża z fizjologii staje się chorobą” – podsumowuje Anna Otffinowska.

Dobrym przykładem są badania ultrasonograficzne. W czasie fizjologicznej ciąży, z medycznego punktu widzenia, sens ma wykonanie najwyżej trzech USG, w Szwecji standardem jest jedno. Tymczasem w prywatnych gabinetach można „oglądać” dziecko już od pierwszych tygodni, gdy na ekranie widać jedynie tzw. pęcherzyk ciążowy. Potem tych badań może być jeszcze kilka. A gdy ciąża jest już bardziej zaawansowana, ginekolodzy z upodobaniem wykonują także USG 4D, na którym widać ruchomy, trójwymiarowy obraz twarzy płodu – drukują rodzicom zdjęcia, nagrywają filmy. Po cichu przyznają, że takie badanie nie ma żadnej wartości medycznej, ale pacjentki je lubią – i płacą. Na Zachodzie pojawiają się nawet gabinety wykonujące wyłącznie takie „rozrywkowe” USG, a  to dopiero początek trendu.

Gadżet zwany dzieckiem

Przyszła matka zakłada na brzuch  PreVue – elastyczny, szeroki pas, którego powierzchnia jest kolorowym wyświetlaczem. Wystarczy nacisnąć przycisk i  po chwili pojawia się na nim dziecko. Można zobaczyć – aczkolwiek nie częściej niż przez 10 minut raz na dzień – jak wygląda płód, jak się porusza, jakie ma rysy twarzy, posłuchać bicia jego serca. „Matka może upewnić się, że dziecku nic nie dolega, może je sobie zwizualizować. Ojcowie też są zaintrygowani moim pomysłem. Dzięki niemu mogliby wcześniej nawiązać z dzieckiem więź emocjonalną” – wyjaśnia Melody Shiue, studentka projektowania przemysłowego na University of New South Wales.

PreVue było jej pracą dyplomową, która na razie nie doczekała się realizacji. Niewykluczone jednak, że taki gadżet trafi za kilka lat do sprzedaży. „Moim zdaniem może on zrewolucjonizować to, jak postrzegamy dziś ciążę” – mówi Melody Shiue.

Dla Anny Otffinowskiej to nie rewolucja, tylko potencjalne zagrożenie. „Nie ma do końca jasności, czy USG jest nieszkodliwe. Nawet Światowa Organizacja Zdrowia wypowiada się w tej kwestii ostrożnie” – przypomina. Trudno jednak wyperswadować to producentom, wpadającym na coraz dziwaczniejsze pomysły. „Niedawno na targach widziałam gadżet, który ma »tłumaczyć« matce płacz niemowlęcia: czy jest głodne, czy boli je brzuszek, czy może chce być przytulone. Każda matka po kilku dniach czy tygodniach instynktownie uczy się rozpoznawania tych sygnałów. Taki gadżet może podkopać jej wiarę w siebie” – opowiada psycholog. Ale przecież teoretycznie każdy produkt można dziś nieźle sprzedać, jeśli tylko zastosuje się hasło „dla dobra dziecka i rodziny”.

Wypasione na starcie

Nic więc dziwnego, że matki powoli stają się podejrzliwe. Jedna z obiegowych opinii głosi, że nie do końca dobry wpływ na dziecko mogą mieć duże dawki witamin, zażywane przez ciężarne kobiety. Rozumowanie jest proste – skoro zapewniamy dziecku taką obfitość składników, to rośnie ono bez opamiętania, co kończy się problemami przy porodzie. Może więc lepiej odstawić witaminowe pigułki w ciąży?

Błąd – mówią naukowcy. Z badań wynika, że suplementy mogą uchronić dziecko przed groźnymi chorobami. Nawet w USA, gdzie syntetyczne witaminy je się garściami, matkom często przytrafiają się niedobory składników takich jak kwas foliowy czy żelazo. A to może doprowadzić do licznych wad wrodzonych w czasie ciąży, zaś u urodzonych już dzieci zwiększa ryzyko wystąpienia zaburzeń takich jak autyzm, a nawet choroby nowotworowej. Nie ma natomiast żadnych dowodów na to, że witaminy dają w efekcie „wypasione dzieci”.

Powód jest znacznie prostszy i zarazem ściśle związany z naszym trybem życia. Przez stulecia ludzie nieustannie byli narażeni na głód; dopiero od stosunkowo niedawna żywności mamy nie tylko w bród, ale wręcz aż za wiele. Nawet najuboższym mieszkańcom krajów rozwiniętych – a właściwie przede wszystkim im – grozi dziś przejadanie się, zwłaszcza łatwo przyswajalnymi węglowodanami i tłuszczami. A to prosta droga do zaburzeń poziomu glukozy we krwi i cukrzycy. „Jeśli matka dostarcza dziecku zbyt wiele »paliwa«, to ono rośnie ponad normę, a zarazem potrzebuje coraz więcej tlenu, którego coraz mniej dostarcza zniszczone cukrzycą łożysko. Pojawiają się więc różne komplikacje już w czasie ciąży” – tłumaczy prof. Łukaszuk. 

Dietetycy od dawna podkreślają, że wszyscy powinniśmy przejść na taką dietę, jak osoby chore na cukrzycę – unikać słodyczy i produktów z „białej” mąki, jeść kilka niewielkich posiłków zamiast jednego–dwóch dużych itd. Kto jednak zabroni podjadania przyszłej matce, która przecież musi odżywiać się za dwoje i ma prawo do swoich zachcianek? Przecież nawet naprawdę duże dziecko można już dziś w miarę bezpiecznie urodzić. Owo względne bezpieczeństwo zawdzięczamy cesarskiemu cięciu. Ten zabieg chirurgiczny okazał się zbawieniem dla położników, ponieważ praktycznie wyeliminował z użycia narzędzia takie jak kleszcze położnicze.

Cięcie kontra kleszcze

„Bardzo trudno jest nauczyć kogoś przeprowadzać poród z użyciem kleszczy – dużo trudniej, niż wyszkolić w zakresie cesarskiego cięcia. Przy »cesarce« stoi się naprzeciw studenta, można wskazać: proszę ciąć tu, a nie tu. Przy kleszczach w grę wchodzi wyczucie, którego bardzo trudno nauczyć” – pisze dr Atul Gawande z Brigham and Women’s Hospital w książce „Lepiej. Zapiski chirurga o efektywności medycyny”. Skutek był taki, o jaki w medycynie zawsze powinno chodzić – mniej powikłań przy porodzie, więcej zdrowych matek i dzieci.

 

Sam dr Gawande jednak przyznaje, że ta rewolucja na porodówkach poszła za daleko. Światowa Organizacja Zdrowia twierdzi, że cięcia cesarskie powinny stanowić 10–15 proc. wszystkich porodów. U nas wskaźnik ten wynosi 33–34 proc., w niektórych szpitalach w USA – blisko 50 proc. „Nie mam nic przeciwko »cesarkom« wykonywanym ze względów medycznych. Te liczby wskazują jednak, że taki zabieg coraz częściej wykonuje się dla wygody kobiety lub lekarza, a więc po prostu niepotrzebnie” – mówi Anna Otffinowska. Matkom wydaje się, że taki sposób urodzenia dziecka jest bezbolesny (lekarze rzadko mówią im, w jakim stanie będą po operacji), położnicy zaś nie chcą narażać się na procesy, wytaczane gdy mimo ich najlepszych chęci coś poszło nie tak podczas porodu drogami natury.

Z podobnych przyczyn coraz częściej na porodówkach do gry wkracza technologia. „Przy prawie 90 proc. porodów stosuje się urządzenie monitorujące serce płodu, w  prawie 80 proc. podaje się kroplówki, w trzech czwartych przypadków stosuje się znieczulenie zewnątrzoponowe, a w prawie połowie przypadków znajdują zastosowanie leki sztucznie przyspieszające poród” – pisze dr Gawande, dodając, że nie ma żadnych dowodów na to, by takie zabiegi poprawiały stan zdrowia matek i dzieci z fizjologicznej ciąży. Anna Otffinowska nie ma wątpliwości: „Jedna niepotrzebna ingerencja w naturalny przebieg porodu prowadzi do czegoś, co nazywamy kaskadą interwencji. Kobietom często zdarza się spowolnienie akcji porodowej po przyjeździe do szpitala, bo ich organizm podświadomie odbiera to wydarzenie jako stan zagrożenia. Produkuje adrenalinę, czyli hormon stresu, który hamuje wydzielanie oksytocyny – hormonu niezbędnego do kurczenia się macicy. Jeśli lekarz poda wówczas oksytocynę w  kroplówce, skurcze się pojawią, ale będą bardzo silne i bolesne. Kobieta domaga się więc znieczulenia, które jeszcze bardziej zakłóca przebieg porodu” – wyjaśnia.

Cesarskie pokolenie

Finał to dziś najczęściej właśnie „cesarka”. Ale czy naprawdę to powód do zmartwienia, skoro w przypadku fizjologicznej ciąży ryzyko z nią związane jest mniej więcej takie samo, jak przy porodzie naturalnym? Owszem, operacja oznacza większe koszty, ale może warto je ponieść? Odpowiedź znaleźli naukowcy i nie jest ona zbyt optymistyczna. Wiele badań wykazało, że przejście noworodka przez kanał porodowy dostarcza mu m.in. naturalnej flory bakteryjnej, która potem kolonizuje jego układ pokarmowy. Brak tych bakterii może skutkować większą podatnością na biegunki u niemowlęcia, a w dalszej perspektywie także alergiami czy astmą. Z kolei mechaniczny ucisk na ciało dziecka to stymulacja korzystnie wpływająca na rozwój układu nerwowego. Korzyści widać też po stronie matki: rozciągnięcie dróg rodnych uruchamia mechanizmy hormonalne ułatwiające laktację i zmniejszające ryzyko depresji poporodowej. Popularność cesarskich cięć może więc negatywnie wpłynąć na zdrowie przyszłych pokoleń Polaków.

„To są dość nieprecyzyjne dane, a dla lekarza ważne jest, żeby matka i dziecko po porodzie byli w jak najlepszym stanie” – twierdzi prof. Łukaszuk. Dodaje zarazem, że niedopuszczalne są sytuacje, w których położnik proponuje zdrowej kobiecie cesarskie cięcie w 35.–36. tygodniu ciąży. „Stwarza to zagrożenie dla dziecka, a przecież wiadomo, że chodzi tu wyłącznie o pieniądze” – mówi. „Cesarka” na życzenie – a więc bez wskazań medycznych – to koszt rzędu 4–8 tys. zł (w prywatnej klinice lub w postaci łapówki). I nikt nie wie, jak często takie właśnie zabiegi są w Polsce wykonywane. Warto jednak zwrócić uwagę na to, co dzieje się w innych krajach. „Skandynawowie od lat odchodzą od medykalizacji ciąży i porodu, stawiając na fizjologię. Uznali, że to najbezpieczniejsze rozwiązanie i dziś mają bardzo dobre wyniki opieki okołoporodowej i bardzo niski wskaźnik umieralności” – mówi Anna Otffinowska. Wskutek tego odsetek cięć cesarskich spadł w Szwecji do 15–16 proc., w Wielkiej Brytanii – do 22–23 proc. Kobiety mogą rodzić w wybranej przez siebie pozycji, mają dostęp do niefarmakologicznych metod łagodzenia bólu, np. przezskórnej elektrycznej stymulacji nerwów (TENS). 

Czy u nas mogłoby być podobnie? Od kwietnia mamy wreszcie oficjalny standard opieki okołoporodowej, kładący nacisk na naturalny przebieg porodu i unikanie ingerencji w fizjologię, o ile tylko jest to możliwe. Szpitale jednak podchodzą do tego bardzo niechętnie, bo personel musiałby nie tylko zmienić wieloletnie przyzwyczajenia, ale też zdobyć zupełnie nową wiedzę. Położników czy położnych prawie wcale nie uczy się u nas metod naturalnych. „Myślę, że poprawa może nastąpić, ale będzie na to trzeba dużo czasu, może nawet 20 lat” – przewiduje Anna Otffinowska. Potrzebne są zmiany w przepisach, w finansowaniu opieki nad kobietami w ciąży, ale również w naszej mentalności, która kształtuje się od najmłodszych lat. Na razie więc polski przemysł narodzin ma się – niestety – całkiem dobrze. 

Cesarka bez cesarza

Od czasów starożytnych stosowano zabiegi chirurgiczne, by uratować dziecko uwięzione w łonie matki. Prawo rzymskie z VII wieku p.n.e. zakazywało grzebania martwej matki, jeśli płód nie został wcześniej wycięty z jej łona; miano bowiem nadzieję, że dziecko jednak przeżyje. W 1614 r. papież Paweł V wydał podobny edykt, nakazujący także ochrzczenie dziecka, jeśli jeszcze żyło. Jednak dokonywanie cesarskiego cięcia na żywej matce przez długi okres historii uchodziło za przestępstwo, gdyż niemal we wszystkich przypadkach – na skutek krwotoku lub infekcji – zabijało matkę, a to jej życie uważano za ważniejsze niż życie dziecka (nazwa „cesarskie cięcie” ma źródło w legendzie, jakoby Juliusz Cezar miał przyjść na świat po tym, jak na jego matce Aurelii wykonano ten zabieg – historycy uważają tę opowieść za mit, gdyż Aurelia żyła jeszcze długo po jego urodzeniu). Dopiero kiedy pod koniec XIX w. wynaleziono anestezję i antyseptykę, a w początkach XX w. technikę dwuwarstwowego zszywania ran, która zapobiegała krwawieniu z przeciętej macicy, cesarskie cięcie stało się faktycznie możliwą do zastosowania opcją.

Źródło: „Lepiej”, Atul Gawande, Znak 2011

Matki-kosmitki

 

Ostrożności nigdy za wiele – mawiają lekarze, ale okazuje się, że nierzadko są w błędzie. Przykładem może być chociażby zalecane kobietom z zagrożoną ciążą leżenie w łóżku, które może wywołać więcej szkód niż pożytku. Nie ma klinicznych dowodów na skuteczność takiego zalecenia. Natomiast z badań dr Judith Maloni z Case Western University wynika, że przymus leżenia pogłębia tylko stres u kobiet, a skutki unieruchomienia są równie niekorzystne dla zdrowia, jak przebywanie w stanie nieważkości – utrata wagi ciała, osłabienie mięśni i kości, zawroty głowy, zaburzenia apetytu. Najbardziej przykre jest to, że takie dane były powszechnie znane w środowisku medycznym już w 2004 r. Niestety, lekarze nadal często każą ciężarnym leżeć – być może dlatego, że nie mają nic innego do zaproponowania.

Kosztowne dzieci

72,8 proc. Polaków uważa, że zapłodnienie in vitro powinno być dostępne dla par leczących się z powodu niepłodności, a 57,5 proc. uważa, że Narodowy Fundusz Zdrowia powinien pokrywać część kosztów tego zabiegu – wynika z badań opinii społecznej przeprowadzonych na zlecenie kliniki leczenia niepłodności Invicta przez instytut badawczy Homo Homini. Tymczasem za taką procedurę rodzice nadal muszą płacić z własnej kieszeni i to niemało – ok. 10–15 tys. zł (choć i tak jest to najniższa cena w Europie). Kolejni ministrowie zdrowia omijają ten problem, tłumacząc się m.in. chronicznym brakiem pieniędzy w służbie zdrowia. Tymczasem dr Maria Granberg ze szwedzkiego Fertilitetscentrum w Göteborgu przekonuje, że sztuczne zapłodnienie należy traktować jako zyskowną, długoterminową inwestycję. Wystarczy wziąć pod uwagę, że „wartość” nowego obywatela – a więc pracownika i podatnika – dla społeczeństwa wynosi w Unii Europejskiej aż 2 mln euro.

Uwaga na splot

Choć poród naturalny jest najlepszym rozwiązaniem dla zdrowej matki i dziecka, nadal zdarzają się w jego trakcie komplikacje, które mogą mieć poważne konsekwencje. Jedną z nich jest uszkodzenie splotu ramiennego – pęczka nerwów wychodzących z kręgosłupa na poziomie szyi i biegnących do ramienia. Jeśli bark płodu zaklinuje się w miednicy matki, lekarze muszą pomóc mu wydostać się bezpiecznie na zewnątrz. Może jednak przy tym dojść do urazu mechanicznego nerwów, który powoduje porażenie mięśni ręki różnego stopnia. Konieczna jest wówczas operacja lub długotrwała rehabilitacja, nierzadko dożywotnia. „W naszej pracy uderza nas bezradność rodziców i, co bardzo smutne, brak wiedzy ze strony wielu lekarzy” – mówi Marta Ławacz z Fundacji Splotu Ramiennego, zajmującej się pomocą dzieciom dotkniętym tym schorzeniem. Najczęściej przytrafia się ono zdrowym noworodkom ważącym więcej niż 4,5 kg. Specjaliści szacują, że problem pojawia się 1–3 razy na każdy tysiąc porodów. Więcej: www.fsr.pl