Przepraszam, czy tu biją… inkwizytorów?

Ginęli od miecza, rycerskiej kopii, szubienicznego sznura, a nawet z rąk płatnych zabójców. Wyznaczeni do walki z heretykami, inkwizytorzy sami nie mogli spać spokojnie

Dwójka cystersów Piotr de Castelnau oraz Raul, wyznaczona na początku XIII w. przez papieża do rozwiązania problemu herezji w Langwedocji, nie miała łatwego zadania. Południe Francji często jawnie sprzyjało katarskim Doskonałym. Dlatego kiedy de Castelnau zwrócił się o pomoc do hrabiego Tuluzy Rajmunda VI, ten odmówił mu wsparcia. Inkwizytor zagroził klątwą, ale ta groźba tylko rozjuszyła hrabiego heretyka. Kiedy na początku 1208 roku papieski legat szykował się po raz kolejny do wkroczenia na ziemie hrabiego, na przejściu przez Ren na inkwizytorską świtę czekał już oddział właściciela. Od zbrojnych odłączył się jeden z giermków i natarł na inkwizytora w pełnym pędzie. Tak skończył swoją misję Piotr de Castelnau, zakłuty przy przekraczaniu rzeki rycerską kopią.

Nie inaczej witano inkwizytorów w północnych Włoszech. Najpierw ok. 1232–1233 r. o śmierć otarł się tu dominikanin Roland z Cremony, który w trakcie wygłaszania kazania został napadnięty i mocno pokiereszowany. Mniej szczęścia miał jeden z jego pomocników – zmarł w wyniku odniesionych ran. Kilkanaście lat później podobny los spotkał inkwizytora Mediolanu Piotra z Werony. Jego historia mogłaby dziś służyć za podstawę filmu sensacyjnego… Otóż po tym, jak Piotr dał się mocno we znaki mieszkańcom okręgu, jego wrogowie uciekli się do rozwiązań ostatecznych. Wynajęli zabójcę. I to nie byle jakiego. Piotr z Werony zginął w 1252 r. od cięcia bronią przypominającą maczetę. Zabił go niejaki Carino. Znamy jego imię, ponieważ – może trapiony wyrzutami sumienia? – po latach wstąpił… do zakonu dominikanów, gdzie umarł dopiero w 1293 r.

FINISZ Z OKIEM

 

Jak rozdział powieści fantasy brzmi historia Konrada z Marburga, jednego z najsurowszych XIII-wiecznych inkwizytorów niemieckich. Razem z Konradem niemiecką „krwawą trójcę” współtworzyli Konrad Dorso i Jan, nazywany Jednookim, którzy – jak mówiono – dla zabicia jednego odstępcy gotowi byli zabić stu niewinnych. Po pierwszych sukcesach wśród chłopów i mieszczan Moguncji Konrad postanowił wziąć na celownik miejscowe elity. Jednak po stronie możnowładców opowiedzieli się… lokalni biskupi, przestraszeni krwawymi metodami Konrada i jego popleczników. Cała sprawa oparła się o papieża Grzegorza IX. Jednak było za późno. Konrad został zamordowany w Marburgu przez siepaczy nasłanych przez zagrożonych wielmożów. Nie lepszy był koniec Konrada Dorso i Jana Jednookiego. Obaj ze ścigających zamienili się w ściganych. Pierwszy został zabity w okolicach Strasburga, drugiego zaś wkrótce powieszono.

Podobne porachunki nie były zastrzeżone tylko dla ziem Europy Zachodniej. Przykładem mogą służyć burzliwe dzieje inkwizytora śląskiego Jana Schwenkenfeldta.

Pierwszym inkwizytorem papieskim dla Śląska był powołany w 1318 r. prowincjał dominikański Peregryn z Opola, słynny ze względu na swoje szeroko rozpowszechnione w średniowieczu zbiory kazań. Jego powołanie było papieską odpowiedzią na wzmożoną akcję antyheretycką, która kilka lat wcześniej przetoczyła się przez Śląsk. Wyznaczeni wtedy przez biskupa Henryka z Wierzbna inkwizytorzy skazali na stos kilkadziesiąt osób w Świdnicy, Wrocławiu i Nysie. Za czasów Peregryna i jego następcy Jana Schwenkenfeldta sytuacja wydawała się już opanowana. Do czasu.

Pierwszym poświadczonym źródłowo zadaniem inkwizytora była sprawa beginek, oskarżonych w 1332 roku w Świdnicy o przynależność do sekty Braci i Sióstr Wolnego Ducha. Nie jest, niestety, znany wynik świdnickiego procesu, bowiem końcowa część zwoju z protokołem nie zachowała się. Jak się można spodziewać, beginki zostały skazane na odpowiednią pokutę (np. oznakowanie szat żółtym krzyżem), a konwent na rozwiązanie. Z większym problemem spotkał się Schwenkenfeldt kilka lat później, kiedy wybuchł spór między biskupem Nankerem a mieszkańcami Wrocławia.

Jeśli nie wiadomo o co chodzi, chodzi o pieniądze. Kwestie fiskalne stały się również podłożem sporu między biskupem i wrocławskimi rajcami. A później także i królem czeskim Janem Luksemburskim (tym samym, który wkrótce, półślepy, zginie w szarży na polach Crécy). Kiedy bowiem Luksemburczyk zajął w 1339 r. należący do kapituły wrocławskiej zamek w Miliczu, Nanker – osobiście, w odświętnym stroju – wyklął króla w jednym z wrocławskich klasztorów, przy okazji nakładając interdykt na popierające go miasto.

Wspomagani przez króla rajcy w odpowiedzi zajęli finanse wrocławskiego Kościoła i zaczęli usuwać z probostw duchownych wiernych biskupowi. Zamiast nich obsadzali na stanowiskach księży podejrzanej proweniencji, na przykład duchownego apostatę Marcina z Krzeszowa. Poglądy nowego proboszcza mogły budzić kontrowersje. Według Marcina nie trzeba było spowiadać się księdzu. Zamiast tego wystarczyło wyznanie win przed każdym człowiekiem, a nawet zwierzęciem lub… diabłem. Tu na scenie pojawił się wezwany przez Nankera Schwenkenfeldt.

Przybywszy do miasta, Jan rozpoczął dochodzenie inkwizycyjne od kazania skierowanego do mieszkańców Wrocławia. Radni zlekceważyli ten apel. Zamiast okazać skruchę, aresztowali nawet dodatkowo rodzinę pomocnika inkwizytora, scholastyka Apeczki, represjami próbując wpłynąć na postępowanie Schwenkenfeldta. Inkwizytor jednak nie ustępował.

Obłożył miasto kolejnymi klątwami, a nawet udało mu się aresztować heretyka Marcina. Sprawa wreszcie oparła się o papieża, do którego wrocławianie złożyli sfabrykowaną skargę na postępowanie inkwizytora. Protest dał niewiele, biskup ze Schwenkenfeldtem dalej pozostawali nieugięci.

Moment przełomowy nastąpił dopiero na Wielkanoc 1341 roku. Wizytując kościoły nyskie w Wielki Piątek, boso, jak przystało na dobrego pasterza, biskup Nanker… nabawił się wtedy nieszczęśliwie przeziębienia i po dwóch dniach zmarł. Do gry wkroczył w tym momencie drugi po papieżu z „dużych graczy” konfliktu, Jan Luksemburski. Licząc na wybór biskupa, który będzie mu przychylny, Luksemburczyk z coraz większą rezerwą podchodził do buntowniczego stanowiska rajców. Wreszcie, żeby dać wyraz swojej woli zażegnania konfliktu, jesienią roku 1341 zwołał obie strony do Pragi. I właśnie tu rozegrały się ostatnie akty śląskiego dramatu.

NOŻOWNICY U SPOWIEDZI

Schwenkenfeldt na czas podróży został oficjalnie otoczony królewską ochroną. Eskorta jednak najwidoczniej obowiązki pełniła tylko do granic miasta. Kiedy zaledwie dwa dni po przybyciu, po odprawieniu porannej jutrzni, inkwizytor udał się do dalszych prac, do pomieszczenia, w którym pracował, zakradło się trzech napastników…

Pretekstem do dostania się do pomieszczeń inkwizytora miała być… paląca chęć spowiedzi, z którą to prośbą zabójcy udali się pod drzwi Schwenkenfeldta. Zamachowcy najpierw zakneblowali zaskoczonego inkwizytora, a następnie zadali mu kilkanaście ran. Jedna z nich okazała się śmiertelna. Następnie uciekli z miejsca zdarzenia. Nikt ich nie zatrzymywał – w klasztorze właśnie trwała kolejna msza.

Podejrzenie, oczywiście, od razu padło na wrocławskich rajców. Król polecił wszystkich aresztować, jednak po złożeniu przez nich przysięgi niewinności zwolnił ich z aresztu. Bezpośrednich sprawców napaści złapano dopiero pół roku później w Legnicy. Jako swoich zleceniodawców wskazali przynajmniej dwóch z wrocławskich radnych. Jednak nowy biskup wrocławski Przecław z Pogorzeli nie drążył tematu i nie dążył do konfrontacji z wrocławianami. Luksemburczyk – kiedyś biskupi przeciwnik – teraz stał się jego sojusznikiem w prowadzeniu bardziej proniemieckiej polityki i odgrzewanie dawnych sporów było biskupowi nie na rękę. A może zebrane dowody, mimo wszystko, okazały się niewystarczające, żeby oskarżyć wrocławian? Poza tym za inkwizytorami, tak naprawdę, Kościół także nie przepadał…