Przestraszony użytkownik. Felieton Jakuba Żulczyka

Największa egzystencjalna groza, jaką serwuje nam prawda o Cambridge Analytica wiąże się ze zdaniem sobie sprawy, że wszystko, co wydaje nam się o świecie, może być iluzją.

Chłopak trochę się jąka, zwłaszcza, gdy zostaje przyparty do muru jakimś bardziej ofensywnym pytaniem. Ale nawet, gdy się jąka, sprawia wrażenie bardzo pewnego siebie. Pozwalam sobie na to określenie – chłopak – bo jest parę lat ode mnie młodszy. Jest bardzo młody, jeszcze przed trzydziestką. Ma różowe włosy, okulary w najmodniejszych oprawkach, kolczyk w nosie, można powiedzieć że – chyba, bo się nie znam – jest nawet przystojny.

 

Wygląda świetnie, jakby ktoś go wymyślił; trochę, jak młody, hipsterski raper, trochę jak gotowy bohater serialu z Netflixa.

Takiego o hackerach, nielegalnym wydobywaniu i przetwarzaniu danych osobowych, wojnie informacyjnej, pełnej zwrotów akcji mieszaniny “Black Mirror” i “Mr.Robot”. Strona Guardiana transmituje właśnie na żywo zeznania chłopaka przed komisją poselską brytyjskiej Izby Gmin. Bez kitu, jakiś naprawdę bystry dział kreacji musiał wpaść na to, że prawdę o naszej prywatności w sieci i złowieszczej firmie Camrbidge Analytica przekaże nam właśnie Christopher Wiley – zadeklarowany gej i weganin, o wyglądzie Quebonafide wymieszanego z młodym Jaredem Leto.

Jedyne, co pewne, to fakt, że przyszłość będzie zupełnie inna, niż jesteśmy w stanie sobie dzisiaj wyobrazić.  Snujemy nasze profetyczne scenariusze – pozytywne, częściej apokaliptyczne – tylko i wyłącznie na podstawie danych i zmiennych, które już mamy. Nasze pole widzenia jest zawsze kalekie i zawężone. Gryziemy żubra w dupę. George Orwell przewidział istnienie Wielkiego Brata – półboskiej istoty, zaglądającej w życie przerażonych obywateli przez system kamer, oraz do ich głów, przez Policję Myśli. Nie przewidział istnienia internetu, który uczynił tradycyjny totalitaryzm czymś zupełnie zbędnym.

George Orwell nie wpadł na Wielkiego Brata, który wcale nie musi się starać, aby nas podglądać. Nosimy go codziennie w kieszeni i z rozkoszą, uśmiechem, pragnieniem gratyfikacji oddajemy mu wszystko. Panikujemy, gdy przestaje działać, wpadamy w histerię, gdy przestaje nas podglądać. Oddajemy mu to, co jemy, to, jak wyglądamy, to, gdzie spędzamy wakacje, nasze porażki i problemy, nasze lęki i nadzieje, zainteresowania, oddajemy mu praktycznie wszystko  poza naszym życiem intymnym (chociaż jest bardzo dużo ludzi, którzy oddają chętnie i to) – więc czemu się w ogóle dziwimy, że Wielki Brat przekroczył swoje uprawnienia? Że złamał jakąś umowę, której nigdy, tak naprawdę, z nim nie podpisaliśmy?

 

Pierwszy raz usłyszałem o firmie Cambridge Analytica dobrze ponad rok temu 

Różni znajomi zaczęli podklejać sobie na facebookowych wallach mrożący krew w żyłach artykuł o finansowanej przez amerykańskich, prawicowych milionerów firmie, która tworzy na podstawie pobranych z Facebooka danych osobowych profile psychologiczne całej populacji, a następnie, na podstawie tych kilkunastu wyodrębnionych modeli zachowań, tworzy i emituje ludziom dostosowany do nich emocjonalny przekaz, mający zmienić, albo jeszcze bardziej utwierdzić ich przekonania. Za pomocą fałszywych kont na Facebooku, reklamy kontekstowej i odpowiedniego pozycjonowania ludzie dostawali bardzo konkretny, mniej lub bardziej podprogowy przekaz, nieoznaczony jako reklama lub propaganda polityczna.

Przekaz udawał artykuły, reportaże, reklamy, wywiady, content wysyłany przez osoby prywatne. To, że tego typu przekaz, mający skłonić nas do konkretnych zachowań konsumenckich, to jedno. Przekaz, mający skłonić nas do konkretnych wyborów przy urnach, to coś nowego. Wiley, były pracownik Cambridge Analytica, obecnie jawny informator o praktykach tejże, pojawia się w przestrzeni publicznej dwa tygodnie temu. Nadaje całej sprawie twarz, młodą, atrakcyjną, rodem z najnowszej kampanii streetwearowych ciuchów. Ze spiskowej teorii krążącej po szemranych portalach sprawa awansuje na czołówki mediów na całym świecie.

 

Zeznając przed komisją poselską mówi, że działania Cambridge Analytica bez wątpienia wpłynęły na wynik referendum nt. wyjścia Wielkiej Brytanii z UE. O wpływie na wybór Trumpa nie wie, bo już tam nie pracował. Ale kampania Trumpa i jego ówczesny doradca, Steve Bannon, byli klientami firmy. I byli szczerze zafascynowani prezentowanymi przez nią możliwościami.

 

Wszystko, co wydaje nam się o świecie, może być iluzją

Prawicowa blogerka Kataryna w ogromnym przerażeniu tweetuje o tym, że po pobraniu swoich danych z Facebooka okazało się, że serwis pobrał z jej telefonu całą książkę telefoniczną. Ktoś odpowiada jej w komentarzu, żeby się nie dziwiła, że ma kaca po wypiciu litra wódki. Ale sprawa Cambridge Analytica to nie tylko problem z iluzją prywatności w sieci. Wiara w nią jest dzisiaj trochę jak odpowiadanie na maile od spadkobierców nigeryjskich królów, którzy chcą podarować nam dziesięć milionów dolarów. Największa egzystencjalna groza, jaką serwuje nam prawda o Cambridge Analytica wiąże się ze zdaniem sobie sprawy, że wszystko, co wydaje nam się o świecie, może być iluzją.

To, co uznajemy za integralną część naszej osobowości, nasze poglądy na świat, nasze przekonania o tym, co jest dobre, a co złe – przekonania, których używamy, oddając głosy w demokratycznych wyborach i referendach – mogą być tylko złudzeniem. W naszej pięknej teraźniejszości wpajanie nam tej iluzji do głów weszło na etap bardzo zaawansowanej inżynierii. W naszej części świata wraz z tradycyjnym totalitaryzmem upadła tradycyjna propaganda, wraz ze swoim kodem językowym i graficznym. To, czy ta ewolucja ma związek z ewolucją kultury jako takiej, to pytanie do przyszłych antropologów. Nie wiemy, który post, tweet, filmik, ma na nas zadziałać. Co więcej, nigdy nie możemy mieć tej pewności.

 

Problem ludzi polega na tym że myślą, że są aż ludźmi.

Nie, jesteśmy tylko ludźmi, i robią nas, jak chcą. Jesteśmy zaawansowanymi ewolucyjnie zwierzętami, fakt, ale niektóre obwody w naszych mózgach są bardzo proste, takie same, jak u małych ssaków. Zwłaszcza te, które sprzęgają dane emocje z konkretnymi odruchami. Na przykład ze strachem. Sprawdzaliśmy czego, na przykład ty, jako użytkownik, się boisz, mówi Christopher Wiley w wywiadzie dla Guardiana. Podoba mi się, jak ten chłopak gestykuluje – jego rozlane, miękkie gęsty fajnie kontrastują z bardzo precyzyjnym sposobem wypowiedzi. I jeśli się bałeś tego i tego, na przykład nielegalnych imigrantów, mówi Wiley, otrzymywałeś odpowiedni przekaz, który wzmacniał twój strach. Do skutku. Aż się przekonałeś. Przecież widzieliśmy, że jesteś przekonany. Widzimy, że lajkujesz i komentujesz. Widzimy, co myślisz. A może już zawsze wiedzieliśmy, bo podawałeś nam to na tacy, od zawsze, obserwując odpowiednie strony, wdając się w beztreściowe internetowe dyskusje. Jesteś, jesteśmy, jestem jednym i tym samym – przyklejonym do urządzenia, przestraszonym użytkownikiem.

Jedyna pociecha to spojrzenie Christophera Wileya. Gościa, który wygląda nie jak złowieszczy demiurg, ale jakby reklamował trampki. Tak, Wiley sprawia wrażenie bardzo pewnego siebie, nawet gdy się jąka, przez swój mocny głos, perfekcyjnie skonstruowane wypowiedzi, zgrabny okres retoryczny. Ale zdradzają go oczy. Po nich widać. Jest tak samo przestraszonym użytkownikiem, jak my wszyscy.