Przyroda po Czarnobylu: rezerwat strachu

Jak chronić przyrodę? Po prostu zostawić ją w spokoju. Nasza obecność jest gorsza dla innych organizmów żywych niż skażenie radioaktywne. Przekonałem się o tym, odwiedzając rejony wyludnione po katastrofie czarnobylskiej.

„Ryś! Ryś!!!” – krzyknął Walerij Łukaszewicz, białoruski przyrodnik i jeden z moich przewodników. Mimo że reflektory samochodu oświetlały go w całej okazałości, drapieżnik nie przyspieszył kroku – powoli przechodził przez jezdnię. Potem na moment się zatrzymał, obrócił głowę w naszą stronę, spojrzał na samochód i dopiero wtedy skoczył w ciemność lasu. Była to jakaś odmiana, bo widok innych dzikich zwierząt – dzików, łosi czy cietrzewi – już nam się znudził. Tu, w Poleskim Państwowym Rezerwacie Radiacyjno- Ekologicznym, takie obrazy są na porządku dziennym. Po katastrofie w elektrowni jądrowej w pobliskim Czarnobylu natura odzyskuje utracone niegdyś tereny – i ma się wręcz doskonale. „Po to Bóg dopuścił do awarii czarnobylskiej, żeby ludzie nauczyli się, jak chronić przyrodę” – podsumowuje to Walerij Jurko, etatowy ornitolog białoruskiego rezerwatu, który wraz z Walerijem Łukaszewiczem pokazywał mi jego cuda wiosną tego roku.

Białoruski eksperyment

Jeszcze ćwierć wieku temu była tu mozaika pól, łąk i upraw leśnych. Większość mokradeł, które niegdyś rozpościerały się wokół płynącej tędy Prypeci, osuszono na potrzeby rolników Leżało tu blisko sto wsi i pomniejszych osad, zamieszkanych przez około 22 tys. osób. Wszystko to zmieniło się po katastrofie w 1986 r. Sam Czarnobyl znajduje się co prawda na Ukrainie, ale większa część chmury radioaktywnego pyłu poleciała właśnie na pobliską Białoruś. W obu krajach, które wówczas należały do Związku Radzieckiego, wysiedlono dziesiątki tysięcy ludzi. Wywieziono też ich krowy i konie, a psy i koty wybito, by nie roznosiły skażenia. Tak powstała „zona wykluczenia”, do której do dziś prawie nikt nie ma wstępu. Na Białorusi dodatkowo pobudowano wały i groble, które przegradzały kanały odwadniające na dawnych mokradłach. Dzięki temu woda zanieczyszczona promieniotwórczymi izotopami nie wypływała poza zonę, lecz rozlewała się po polach i łąkach, na nowo tworząc ogromne bagniska. Utworzono też Poleski Państwowy Rezerwat Radiacyjno- Ekologiczny, który zajął powierzchnię aż 2162 km kw. Dla porównania – to ponad 20 razy więcej niż nasz Białowieski Park Narodowy. „Powstały aż cztery bariery ochronne. Po pierwsze nasza rezerwatowa straż, po drugie milicja, po trzecie pogranicznicy, a po czwarte strach przed radiacją” – wylicza Walerij Jurko. Kilka osób, mimo gróźb, nie wyjechało z zony i nadal mieszka w opustoszałych wsiach. Od czasu do czasu zjawia się paru kłusowników. Do tego pracownicy rezerwatu i – bardzo rzadko, bo do pokonania jest mnóstwo biurokratycznych barier – goście, tacy jak ja. Jak na tak ogromny obszar to tyle co nic. Jest to więc doskonały przykład ponownego „zdziczenia” terenu, którym kiedyś władali ludzie. A wyniki tego naturalnego eksperymentu są zaskakujące.
 

Radiacja? Jaka radiacja?

Skażenie radioaktywne budzi zrozumiały lęk wśród ludzi. W Polsce po katastrofie czarnobylskiej wiele dzieci musiało wypić paskudnie gorzki płyn Lugola, mający chronić tarczycę przed szkodliwymi izotopami jodu. Jednak potem okazało się, że zagrożenie mogło być wyolbrzymione. W 2001 r. opublikowano raport Komitetu Naukowego ONZ ds. Skutków Promieniowania Atomowego (UNSCEAR), według którego dawki promieniowania, na jakie byli narażeni mieszkańcy Związku Radzieckiego (a co dopiero Polski) w kwietniu 1986 r., nie miały żadnego wpływu na ich zdrowie. Promieniowanie nie przeszkodziło też specjalnie zwierzętom zamieszkującym dziś zonę. W czasie mojej wyprawy najwyższa wartość, jaką odnotował licznik Geigera, wyniosła 10,5 mikrosiwerta na godzinę. To około 50 razy więcej niż przeciętny poziom promieniowania w Warszawie. „Otrzymał pan ponad dziesięć razy więcej niż dawka dopuszczalna dla ogółu ludności w ciągu godziny, ale w porównaniu z dopuszczalną dawką roczną jest to znikoma ilość” – tłumaczy Sylwia Ptaszek z Instytutu Chemii i Techniki Jądrowej w Warszawie. Co prawda zwierzęta spędzają w zonie nierzadko całe życie, ale nie widać wśród nich żadnych zdeformowanych mutantów. „Pewne zmiany wykryliśmy u łosi na poziomie genetycznym, ale też niewielkie” – mówi Walerij Jurko. „U płazów być może pojawiają się jakieś mutacje, ale na etapie kijanek. W dorosłe żaby przekształcają się tylko osobniki zdrowe. Nie ma to żadnego wpływu na poziomie populacji” – dodaje Walerij Łukaszewicz, etatowy herpetolog rezerwatu. Ćwierć wieku po katastrofie większość izotopów promieniotwórczych, które osiadły w zonie, przemieściła się wraz z wodą w głąb gleby oraz na dno zbiorników wodnych. Dlatego najwyższy poziom radiacji wykrywa się u żab zielonych, które większość czasu spędzają w stawach czy starorzeczach, oraz u zwierząt poszukujących pokarmu w głębi ziemi: dzików, jenotów czy słonek. Ale i u nich nie odnotowano żadnych zmian w budowie ciała.
 

Puchacz na strychu, żółwie na drodze

 

W białoruskim rezerwacie po odejściu ludzi szybko powstał nowy układ sił. Najpierw zniknęły gatunki mocno związane z człowiekiem: wróble, gołębie skalne czy bociany białe. Nie poradziły sobie z dziką konkurencją. Domy, chlewy czy stodoły nie pozostały jednak długo puste. Na strychach zaczęły gniazdować sowy: puchacze, pójdźki i puszczyki. Dudki zadomowiły się pod okapami dachów, muchołówki – pod parapetami, a wewnątrz okien – pokrzewki. Kruki czy drozdy śpiewaki czasem budują gniazda wewnątrz budynków. Przed chatami wygrzewają się żmije i przemykają zaskrońce. Borsuki, które w całej Europie prowadzą nocny tryb życia, w białoruskiej zonie wędrują również za dnia po wiejskich drogach. Szybko pojawiły się duże drapieżniki: wilki (jest ich tu 300–350, podczas gdy w całej Polsce zaledwie 650), wspomniane wcześniej rysie (30–40 sztuk), a kilka lat temu także niedźwiedzie, których jest już piątka. 

Mokradła, jakie utworzyły się po przegrodzeniu kanałów groblami, dość szybko przyciągnęły bobry. Pobudowały one tamy na małych rzekach i strumieniach, dzięki czemu zalewy rozrosły się jeszcze bardziej. Zasiedliły je stada różnobarwnego ptactwa. „A w wodzie czasem widać tyle ryb, że aż wiosło stoi” – śmieje się Walerij Jurko. Brak ludzi wykorzystuje też roślina zwana kotewką orzechem wodnym. W Polsce jest wyjątkową rzadkością, w białoruskiej części zony pokrywa zwartym kobiercem starorzecza i zalewy. Równie dobrze wiedzie się żółwiom błotnym. W całej Polsce mamy ich nie więcej niż dwa tysiące. „W rezerwacie, jak oceniam, żyje 100 tys. żółwi błotnych. Jaja składają na drogach. Sam widziałem, jak samica rozgrzebywała w tym celu spękany asfalt na środku szosy” – twierdzi Walerij Łukaszewicz. W sumie naukowcy doliczyli się już w zonie 42 gatunków ssaków, 210 ptaków (z czego 170 gniazdujących), wszystkich 7 białoruskich gatunków gadów i 12 spośród 13 występujących w tym kraju gatunków płazów. Teren porzucony przez ludzi stał się skarbnicą przyrody.

Szatkowanie puszczy

Ale czy na pewno prawdziwą skarbnicą? „Ekosystem zony czarnobylskiej jest rekonstrukcją. Tworzy się od nowa, z gatunków, które docierają nie wiadomo skąd” – mówi prof. Bogumiła Jędrzejewska z Zakładu Badania Ssaków PAN w Białowieży. „Nie da się przewidzieć końcowego rezultatu. To nie ma porównania z Puszczą Białowieską, gdzie jest historyczna ciągłość rozwoju przyrody. Mamy tu całą masę gatunków, które nie występują nigdzie indziej i które prawdopodobnie nigdy nie pojawią się w zonie czarnobylskiej. Przyroda Puszczy Białowieskiej jest jak oryginalna Starówka krakowska, a zony czarnobylskiej – jak odbudowana po wojnie Starówka warszawska” – podkreśla uczona.

Nie da się jednak ukryć, że nasi przyrodnicy zazdroszczą Białorusinom takiego rezerwatu. Puszcza Białowieska, po wielu stuleciach ścisłej ochrony, jest dziś niszczona przez ludzi. Park narodowy obejmuje ledwie 105 km kw. – jedną szóstą polskiej części tego pierwotnego lasu. „Naszą puszczę przecinają dwie duże drogi, po których jeżdżą samochody. Dzielą one las na trzy części. Do tego trzeba dodać liczne drogi leśne, które jeszcze bardziej szatkują ekosystem. Każdy dziki kawałek jest w zasadzie dostępny dla turystów i leśników” – żali się Adam Wajrak, dziennikarz, mieszkaniec Puszczy Białowieskiej i organizator akcji na rzecz jej ochrony. Jego zdaniem takie eksperymenty jak zona czarnobylska pokazują, że przyroda w ogóle nie potrzebuje jakiegokolwiek „zarządzania”. „Gdybyśmy Puszczę Białowieską zostawili w spokoju tak samo jak przyrodę zony, to stałaby się gwiazdą naszego kontynentu, a może i całego świata. Tymczasem jedyny prawdziwy las Europy jest dobijany, a jego przyroda ubożeje z roku na rok” – dodaje Adam Wajrak. Od dawna mówi się o powiększeniu obszaru parku narodowego, ale sprzeciwiają się temu lokalne samorządy. Resort ochrony środowiska nie jest nawet w stanie wyegzekwować istniejącego prawa, które zakazuje wycinki lasu od 1 marca do 31 sierpnia, w okresie lęgowym ptaków. Może nasi urzędnicy, samorządowcy i leśnicy powinni pojechać na wycieczkę do białoruskiej zony, żeby przekonać się, jak doskonale radzi sobie przyroda, której nikt nie przeszkadza?