“Bałam się spotkania z Hitlerem”. Wspomnienia pokojówki Hitlera

Elisabeth Breinreich, dziś Kalhammer, pracowała w rezydencji Fuhrera. Dopiero teraz dzieli się wspomnieniami. Michaeli Hessenberger mówi o lęku przed spotkaniem z Hitlerem, zauroczeniu Ewą Braun, karach, przywilejach i codzienności rezydencji Berghof.

Michaela Hessenberger: Jakim cudem trafiła pani do pracy u wodza III Rzeszy?

Elisabeth Kalhammer: Była pierwsza połowa lat 40., a ja nie wiedziałam nawet, gdzie jest ten Obersalzberg, w życiu nigdzie nie wyjeż­dżałam. To były ciężkie czasy. Pomyślałam – zobaczmy, jak tam płacą. Urzędniczka z biura pośrednictwa pracy napisała mi wszystko na karteczce: pociągiem do Salzburga, potem do Berchtesgaden, skąd wóz pocztowy miał mnie zabrać do Obersalzbergu. To tam znajdowała się rezydencja Berghof. W pociągu siedziała jedna dziewczyna z wielkim bagażem – oka­zało się, że też jedzie do Obersalzbergu jako opiekunka do dzieci w rodzinie esesmana. Nim doszłam do Berghofu, byłam kilkakrotnie kon­trolowana. Na miejscu pokazałam zarządza­jącej domem kartkę z urzędu – kazała mi się od razu wziąć do pracy, ale powiedziałam, że muszę jeszcze porozmawiać z rodzicami.

MH: Jak wyglądało pani lokum?

EK: Kiedy weszłam do pokoju, szepnę­łam: „O Jezu, jaki piękny pokój!”. Telefon na szafce, piękne meble, sufit z jodłowych be­lek. Czegoś piękniejszego nie można sobie wyobrazić. Zanocowałam, zjadłam śniadanie i pojechałam do domu. Mama pytała, jak było. Odpowiedziałam, że pięknie. Ona jednak prosiła mnie, abym dała sobie spokój z tą pracą, bo w domu zjawiła się policja, zrobiła przeszukanie, zupełnie jakbyśmy byli przeciw aktualnej władzy. „Dobrze” – powiedziałam i poszłam do urzędu pracy. A tam urzędniczka pyta, jak było w Berghofie. „Ładnie – odpar­łam – ale ja tam już nie pojadę”. A ona mi na to: „Tysiące dziewcząt byłoby zadowolo­nych, gdyby tylko dostały taką szansę, a ty mówisz, że nie jedziesz! Poza tym kierownik urzędu już wie o twoim zatrudnieniu i nie masz odwrotu”.

MH: I tak została pani służącą w re­zydencji Hitlera.

EK: Pojawiłam się tam jesienią roku 1943. To była duża zmiana dla mnie – w rezy­dencji Hitlera panował wojskowy dryl, wszę­dzie kręcili się mundurowi. Ale pomyślałam, że na pewno się do tego przyzwyczaję. Od początku musiałam się trzymać żelaznej zasa­dy: nic, co w tym domu zostało powiedziane, nie może wyjść poza mury. Inaczej – ciężka kara. Tylko słuchać, nic nie mówić, nic nie wynosić na zewnątrz. Nie można było o nic pytać. Wszyscy żyliśmy w atmosferze pew­nego strachu.

MH: Ile was tam zatrudniano?

EK : Były 22 dziewczęta – służące, pokojówki. Praca była dobrze podzielona. 7 dziewcząt w kuchni, 2 w pralni, 2 w szwal­ni, inne przy pracach pomocniczych, sprzą­taniu. 5 dziewcząt – pokojówek – przebywało w głównym budynku przy tych najważniej­szych osobach: Hitlerze, Ewie Braun i naj­znamienitszych gościach. Tam pracowały sprawdzone osoby, od wielu lat na służbie. Do mnie mówiono Lisbeth, a do innej Elisa­beth, pierwszej służącej Ewy, mówiono Lisi.

Praca w Berghofie była spokojna, nie wstawałam wcześniej niż o ósmej rano. W domu panowała niemal grobowa cisza. Każda z dziewcząt miała swój pokój. Szłyśmy późno do łóżek – kolacje podawało się około godziny 22. Hitler kładł się spać niemal zawsze o czwartej nad ranem, wstawał nie wcześniej niż około drugiej po południu.

W każdym pokoiku był telefon – budzo­no nas telefonicznie, kiedy zachodziła taka potrzeba. Moi rodzice nie mieli telefonu; nie wiem, czy można było dzwonić na zewnątrz. Do mnie dzwoniła czasem poznana w pociągu koleżanka.

MH: Czym się pani zajmowała w Berghofie?

E K: Moim zadaniem było sprzątanie sporego magazynu z żywnością oraz kuch­ni, zmywanie naczyń, lodówek, czyszczenie piwnicy z warzywami. Kiedy Hitler przeby­wał w Berghofie, w wazonach zawsze musiały stać świeże kwiaty. Najpierw trzeba było te wszystkie wazony wypucować. Jeden służący zajmował się tylko sztuć­cami i szkłem; miał własną oddzielną część kuchni, własne ścierki.

MH: Czy za złą pracę stosowano ja­kieś kary?

EK: Kiedyś podawałam serwis do kawy, coś mi spadło z tacy i się zbiło. To była cenna porcelana – Nymphenburger. Do­stałam za karę zakaz wychodzenia. Musieli­śmy się z tym serwisem obchodzić ostrożnie, myć go niezwykle delikatnie. To był serwis dla gości, bardzo piękny, w kwiaty. Zdarzyło mi się jeszcze coś: raz zadzwoniła do mnie I ta koleżanka z pociągu, żebyśmy poszły do kina. Niewiele myśląc, powiedziałam, że nie mogę, bo tu jest narada marynarki wojennej. Zarządzający – małżeństwo Mittelstrasser z Monachium – nakrzyczeli na mnie. Ujawniłam tajemnicę! Pani Mittelstrasser zajmowała się dziewczętami, miała ciężką 1 rękę. Dostałam za karę trzy tygodnie zakazu wychodzenia.

 

MH: Widywała pani Hitlera?

EK: Owszem, z daleka. Jak Fuhrer szedł na spacer, nie można było podchodzić do okien. Patrzyłam zza firan z boku; wszyscy stali w oknach. Nie wolno nam było rozma­wiać z jego strażą z SS czy osobistym służą­cym. Oni z kolei nie mogli przychodzić do naszego domu. Chyba nie było to dla mnie problemem. Często o tym myślę. Obok domu Hitlera znajdował się dom dla gości. Bormann i Goering mieli niedaleko swoje rezydencje. Z kolei dom Speera mieścił się trochę dalej, na uboczu.

Kolacje zaczynały się o 21.30-22. Plan usadzenia gości był rozrysowany, potem w białych rękawiczkach wkraczało się – oczy­wiście w określonym szyku – z talerzami. Podawałyśmy do stołu, nie mogłyśmy o nic pytać, stałyśmy z boku. „Jego” obsługiwał tylko osobisty kamerdyner.

MH: Miała pani okazję rozmawiać z właścicielem Berghofu?

EK: Dzięki Bogu, nigdy nie miałam z nim osobistego kontaktu. Koleżanki go spotykały, kiedy sprzątały sy­pialnie czy zmieniały pościel. Ja nie chodziłam do głównego budynku. Gdybym go spotka­ła, musiałabym go pozdrowić. Wciąż zastanawiałam się: co będzie, jeśli stanę oko w oko z Fuhrerem, co zrobić?

MH: Jak wspomina pani Ewę Braun?

EK: Ewa, muszę przyznać, była bar­dzo miła. Zawsze się nami, dziewczętami, interesowała. Nosiłyśmy ubrania służbowe zaprojektowane przez nią. Zakładałam bia­ły lniany fartuszek zapinany na guziki. Mój strój był czerwono-biały, ale część pokojówek nosiła niebiesko-czerwone. Kiedy krawcowa uszyła nam służbowe ubrania, musiałyśmy je zaprezentować Fraulein Ewie. Była taka miła… Pojawiała się dumnie z tymi swoimi czarnymi pudlami na smyczach – Negusem i Stasi (to były szkockie teriery – przyp. B.D.) Wszyscy byli nią oczarowani. Pozdrawiały­śmy ją: „Heil, gnadiges Fraulein” (łaskawa panienko). Odpowiadała nam krótkim pod­niesieniem ręki. Nigdy nie słyszałam o Ewie złego słowa. Długi staż u niej mieli Mittelstrasserowie, zarządcy Berghofu – on był najpierw jej szoferem, ona pokojówką. Mieli piękne mieszkanie, dostawali prezenty od panny Braun.

MH: Brała pani udział w słynnych wieczorach filmowych w Berghofie?

EK: Kiedy Hitlera nie było, nie przy­jeżdżali goście. Ewa czasem na weekendy za­praszała swoje koleżanki. Prawie co wieczór wyświetlano filmy w sali kinowej, często rewiowe z Mariką Rokk. Ewa kazała sobie szyć takie stroje, jakie nosiła ta gwiazda filmowa. Mówiła nam, że jeśli chcemy, możemy sobie obejrzeć film. Braliśmy takie podium ze szwalni. Dwie krawcowe z Monachium uczyły nas kroić i szyć. Zimą dziergałyśmy skarpety, byłyśmy w tym dobre. Kiedy miało się przyjaciela na froncie, wysyłało się mu skarpety i to było urocze. Wkładałyśmy pod nie keksy i takie ładne pudełeczka z Berghofu. Mój brat miał 16 lat i był na ćwiczeniach w Czechach – jemu posłałam taką paczkę.  Szefową kuchni była pani Blutkind, ku­charka z Berlina. Z kolei kucharka Constance Manziarly przygotowywała potrawy zgodnie z zasadami diety. Na Fuhrera czekał specjalna „Kastanienwasser” oraz dwie butelki wody o temperaturze pokojowej, bo pił tylko taką. Nasza kucharka robiła mu „ciasto Fuhrera”: jabłkowe, pieczone na blasze, z rodzynka­mi, cynamonem, orzechami. To było ciasto! W nocy, o 3-4 nad ranem, Fuhrer przychodził do kuchni sam po kawałek. Ona była z tego bardzo dumna, że tak w środku nocy sięgał po jej ciasto.

MH: Sytuacja na froncie się zmienia­ła, a życie w rezydencji?

EK: Adolf Hitler bywał tam rzadko. 12 lipca 1944 r. ostatni raz, więcej się już w Berghofie nie pojawił. Zostałyśmy same w wielkim domu. To był fajny czas, dobre jedzenie, nie miałyśmy specjalnie co robić. Koleżanki miały chłopaków, a ja wciąż nie. Ale z czasem było coraz więcej prac związa­nych z wyposażaniem gigantycznego bunkra. Przez ostatnie miesiące po 95 schodkach zno­siłyśmy tam co cenniejsze rzeczy: bibliotekę, wielkie ciężkie obrazy malowane na drewnie. Powoli zaczynałyśmy mieć tego dość. W bunkrze miałyśmy piętrowe łóżka, natomiast Ewa Braun dysponowała dwoma pokojami.

MH: To były pani ostatnie dni w Berghofie?

EK: Tak. Muszę powiedzieć, że zaczęły­śmy się bać, kiedy alianci wylądowali w Nor­mandii. Pochodziłyśmy z całej Austrii, z Vorarlbergu, Górnej Austrii, Karyntii, Tyrolu. Nie mogłyśmy sobie wyobrazić, co się z nami sta­nie, kiedy wejdzie wróg. Poprosiłyśmy, by po­zwolono nam schronić się w Wolfschanze. Na­sze zapytanie trafiło do Berlina. Hitler orzekł jednak, że wszyscy mają pozostać w domu. W którąś niedzielę usiadłyśmy razem, pełne lęku, w sentymentalnych nastrojach zaczęły­śmy pisać listy pożegnalne do rodzin.

Bałyśmy się oczywiście, że wejdą Ro­sjanie. Propaganda straszyła, co nam zrobią Dziś młodzi ludzie nie są w stanie sobie tego wyobrazić, ale my bałyśmy się też, że Murzyni będą nas gwałcić, ucinać uszy, palić, zabijać. Tak bałyśmy się wroga! 27 kwietnia 1945 r. zaczęły się bombardowania Obersalzbergu (faktycznie 25.04. – przyp. B.D.). O 9 rano ogłoszono alarm. Byłyśmy już wyćwiczone, by pościel z łóżek zawiniętą w lniane prze­ścieradło zarzucać na plecy i tak schodzić do schronu. Choć bunkier znajdował się głęboko pod ziemią i tak czułyśmy bombardowania. Siedzieliśmy tam do 15. Około wieczora wy- szłyśmy ze schronu. Byłyśmy ciekawe, jak wyglądają te ruiny na zewnątrz. Amerykańscy lotnicy latali nad nami i wszystko fotografowa­li – byli tak nisko, że widziałyśmy ich twarze. Obok głównego budynku znajdował się wielki lej po bombie, uszkodzony był dach. Niektórzy mówili, by sobie czegoś w ruinach poszukać i powynosić, ale ja się nie odważyłam niczego wziąć. Leżało bardzo dużo książek. Wszystko zostało zniszczone przez Służbę Bezpieczeń­stwa Rzeszy – Reichssicherheitsdienst.

 

MH: Jak pani stamtąd uciekła?

EK: Kiedy byliśmy w bunkrze, umó­wiliśmy się, że spotkamy się dokładnie za 10 lat na dworcu w Salzburgu. Nie było czasu wymienić się adresami, wszyscy się rozeszli… Nie wiedzieliśmy, co ze sobą począć. Ktoś wy­krzyknął moje nazwisko. Jakiś esesman mó­wił, że ma rozkaz, by tej nocy odebrać mnie o 1. Mogłam wziąć walizkę i przyłączyć się do wyjeżdżających. Okazało się, że to ta koleżan­ka spotkana w pociągu w Salzburgu pamiętała o mnie: uciekała z rodziną SS, której dziećmi się zajmowała. Dojechaliśmy do Lambach, tam mnie o 4 rano wysadzono, jechali dalej w góry Stałam tak na ulicy, koło mnie sunęły kolumny uciekinierów z Sudetów Wtedy po­czułam, jaka okropna ta wojna. Chciałam tam stać do rana, by potem iść na dworzec i poszu­kać pociągu… Znów miałam szczęście. Prze­jeżdżał transport wojskowy, zapytali, dokąd idę. Odparłam, że w kierunku Linzu. Wzięli mnie ze sobą. Trzy dni przed zakończeniem wojny byłam w domu. Dziesięć lat później udałam się, zgodnie z umową, na dworzec w Salzburgu, ale nikogo tam nie spotkałam.

MH: Najpierw pracowała pani u Hitlera, potem u Amerykanów, praw­da? Dziwne koleje losu.

EK: Po dwóch miesiącach zdecydowa­łam, że pojadę do Salzburga szukać pracy; tam są hotele, może przyjmują gości. W Arbeitsamcie dowiedziałam się, że pilnie poszukują pokojówki do hotelu Bristol przy Marktplatz. Weszłam do biura dyrekcji i zobaczyłam koło biurka dwie paczki po 10 płyt, zawinięte w czerwono-białe ściereczki. Takie same, ja­kie mieliśmy w Berghofie. Ktoś je stamtąd ukradł. Wysprzątałam pokoje – mieszkały tam pierwsze oddziały amerykańskie, które weszły od strony Niemiec i najpierw trafiły do Obersalzbergu. W każdym pokoju znajdowały się jakieś „fanty” – od luster i wieszaków po ogrodowe szczotki. Zabawne. Amerykanie zajęli na 10 lat dwa hotele, czyli pracowałam przez 10 lat u Amerykanów (śmieje się). Nie miałam nigdy problemów ani u nich, ani nigdzie. To prawie nie do wiary, że wszystkie dziewczęta w moim wieku miały powołanie do służb pomocniczych, a ja nie odbyłam żadnej służby wojskowej. Jakbym wojnę przespała. Od 1945 roku mieszkałam w Salzburgu przy Haselberg 15.

MH: Nikomu nie przeszkadzało, że służyła pani u Hitlera?

EK: Gdy pytano mnie, gdzie wcześniej pracowałam, odpowiadałam: w Obersalzber­gu. Czym się zajmowałam? Zarządzaniem, administracją. Myślałam, że pewnie będą wie­dzieć. Nigdy nie powiedziałam, że w Bergho­fie czy u Hitlera. Ale też nikt o to nie pytał. Na pewno wiedziano. Przecież w procesie denazyfikacji na pewno to sprawdzano. Je­stem pewna, że szefowa hotelu była wcześniej w NSDAP; ode mnie nie żądano, bym wstą­piła do partii. Męża poznałam w Salzburgu, wrócił z wojny zimą na przełomie 1945 i 1946 roku. W Bristolu pracowała jego siostra. Miał mi pokazać miasto i oprowadzić po nim, bo się tam urodził. Był stolarzem. Po pięciu la­tach się pobraliśmy W Bristolu pracowałam 20 lat, a potem 15 lat u Sachera. Od 33 lat jestem na emeryturze. Oczywiście, często wspominam czasy spędzone w rezydencji Hitlera. Dziwne czasy, bardzo dziwne…

DLA GŁODNYCH WIEDZY: