“To przeżywanie i spotkania z innymi kształtują nas i pomagają pozbywać się kompleksów”

“Suche zasady nie zachęcają mnie do dobra” – mówi Jarosław Mikołajewski, poeta, tłumacz i dziennikarz.

Robert Rient:  Czym jest moralność?

Jarosław  Mikołajewski: Konfrontacją z rzeczywistością, która powstaje, gdy etos zderza się z patosem. Etos to nie tylko system wartości, ale również nawyki, to, czego oczekujemy. System przyzwyczajeń. Gdy przychodzi patos – niespodziewany gość, kryzys lub inne wydarzenie – zmienia perspektywę, uniemożliwia dalsze wygodne życie, zmusza do podjęcia decyzji.

Poproszę o przykład.

– Widać to wyraźnie w malarstwie, weźmy na przykład „Powołanie św. Mateusza” – obraz Caravaggia. Chrystus przychodzi do celnika, wyciąga rękę do mężczyzny, który liczy pieniądze w szulerni. Schemat zostaje zburzony, przychodzi facet z zewnątrz i zabiera codzienność, zmusza do zmiany.

Opowieść może zmienić człowieka, świat?

– Człowieka na pewno. Mnie zmieniła pewna niegroźna na pozór opowieść zasłyszana w dzieciństwie, miałem wtedy jakieś siedem lat. Trwały rekolekcje. Do kościoła przychodził ksiądz misjonarz, który opowiadał o odległych krainach i ludziach. Mówił o biednych głodnych dzieciach, po których chodzą muchy, którym puchną brzuszki. Byłem przerażony konfrontacją znanego mi świata z tym, co dzieje się po drugiej stronie globu. W głowie eksplodowały mi obrazy biedy. Później oglądałem bajkę, kreskówkę o dwóch myszkach, sytej grubej i głodnej chudej. Chciałem bardzo, by ta chuda mogła się najeść. I gdy przechodziłem obok drzewa i dotknąłem go lewą ręką, a prawą nie, to prawa ręka była tą głodną. Może pan uznać mnie za świra, ale jest we mnie potrzeba symetrii. Czyli sytości, ludzi i zwierząt. Od historii misjonarza dostałem nerwicy, poważnie. Od tamtej pory chcę, by lewa ręka dotknęła tego samego, co prawa. W imię sprawiedliwości. By wszyscy mieli tyle, ile im potrzeba do życia.

Dlatego pojechał pan na Lampedusę?

Tak. I z poczucia, że istnieje spory obszar świata nieopowiedzianego. Mieszkałem we Włoszech przez sześć lat i ciągle słyszałem o tym, ile osób utonęło u brzegów Lampedusy. Do Polski również docierały szczątkowe informacje o tragedii tam przybywających. Chciałem sprawdzić, jak żyje sześć tysięcy mieszkańców wyspy, przez którą przeszło kilkaset tysięcy uchodźców. To najbliższy Afryki fragment włoskiej,  a więc europejskiej ziemi. Intrygujące miejsce, będące swojego rodzaju laboratorium. Jakieś 40 lat temu mieszkańcy z rybołówstwa przekwalifikowali się na turystykę, kupili łódki i quady na wynajem, zagospodarowali plaże, postawili hotele. Przy tym wszystkim muszą przecież radzić sobie z przybyszami, których obecność z pewnością odstrasza niektórych turystów. Gdy mówię, że lecę na Lampedusę, do dzisiaj słyszę, że przecież tam w morzu pływają trupy. Ta sprzeczność interesów nie wyzwoliła w Lampedusanach agresji, rasizmu czy ksenofobii, tylko zapobiegliwość. Chcą, żeby o wyspie myślano jako o pięknym miejscu, bo to da im turystów, zarobek. Irytuje ich, kiedy przybysze mówią wyłącznie o uchodźcach. Ale wobec uchodźców nigdy nie są wrodzy. 

W książce „Wielki przypływ” pisze pan o kobietach mieszkających na wyspie, które przyszły z kocami i ciepłymi ciuchami dla uchodźców wysiadających z łódki na wyspę. Zaczęły płakać i rozpaczać, gdy po kilku minutach przypłynęła kolejna grupa uchodźców i one już nic nie miały do podarowania.

– Dlatego nazywam to małe i ciasne miejsce na Ziemi laboratorium różnorodnych doświadczeń. Gdy wejdę na najwyższy szczyt wyspy, mogę ja całą ogarnąć wzrokiem. Mieszkańcy nie mogą uciec od przypływających. Gdy odwrócą wzrok od morza i uchodźców, zobaczą nadjeżdżający na sygnale ambulans.

Trzeciego października 2014 roku zginęło tam 368 osób, a przynajmniej tyle ciał znaleziono. Napisałem książkę po to, by pochwalić wagę doświadczenia. Mowa nienawiści, pełna bzdur i lęków, która wypełnia naszą polską debatę dotyczącą uchodźców, bierze się z plotek. Jest bezpodstawna. Bardzo często głos zabierają ludzie, którzy nigdy nie poznali uchodźców, ich losów, tragedii. Nauczyliśmy się mówić bez empatycznej wyobraźni, osądzać, oceniać tych, których nie znamy. Proszę sobie wyobrazić życie człowieka, który idzie brzegiem morza do pracy i widzi ludzi, którzy wołają z łodzi o pomoc, toną. Zapomina w tym momencie o swojej pracy, o łódce, którą miał wypłynąć po ryby, zapomina o portfelu w kieszeni i rzuca się ratować tonącą matkę z dzieckiem. Ten człowiek wie, że jeśli nie zareaguje – ktoś umrze. O takim laboratorium mówię. Lampedusanie są wystawieni na piekło i raj doświadczenia. Piekło ratowania, często bezskutecznego. Raj człowieczeństwa.

Lubimy myśleć o sobie jako o gościnnym narodzie.

– Widzę ogromną różnicę między staropolską gościnnością a śródziemnomorską kulturą. Są narody – jak śpiewał Jacek Kaczmarski – które dorosły do śmierci, i takie, które nie dorosły do życia. Na Lampedusie zetknąłem się z dojrzałością ludzi oswojonych ze śmiercią, gotowych również na śmierć ofiarną. Spotkanie z nieszczęściem to tylko element życia. Włoski pisarz Giuseppe Tomasi di Lampedusa, autor powieści „Lampart”, mówi w opowiadaniu „Syrena” o profesorze, który wypływa w morze. Tam spotyka syrenę, zakochuje się w niej i płynie dalej, w głąb morza, bo rozumie, że po tak pięknym spotkaniu dalsze życie nie jest możliwe. Metaforycznie jest w tym zawarta śródziemnomorska kultura, rozumienie tego, że są prawa, które nas przekraczają. Nasz problem po-lega na tym, że nigdy nie przeżyliśmy chrześcijańskiej opowieści. Nigdy nie spojrzeliśmy na Chrystusa jak na postać prawdziwą, patrzymy na niego jak na autora przypowieści. Tymczasem urodził się jako syn uchodźcy – Józef musiał uczestniczyć w spisie powszechnym, dlatego wybrał się w podróż do Betlejem. Dla Jezusa nie było miejsca, położono go w żłobie. Odwiedzili go mędrcy, migrujący z dalekich krain i pastuszkowie – bo chcieli, bo wiązali z nim nadzieje. Szybko po narodzinach, gdy Herod zaczął zabijać pierworodnych, musiał uciekać do Egiptu, sam stając się uchodźcą. To opowieść o ludziach pozostających w ruchu, migrujących.

 

Jest pan osobą wierzącą?

Jestem, ale aż tak, że temu zaprzeczam. W okresie antypeerelowskiego buntu chciałem nawet zostać księdzem. Wierzę, że istnieje więź żywych i umarłych.

Co to znaczy?

Dostrzegam w swoim życiu ślady mojego ojca, który o mnie dba. Nie umiem tego zdefiniować w formie obowiązującego prawa, mam jednak na myśli bezpośrednie wydarzenia. Oczywiście istnieje możliwość, że moja tęsknota za zmarłym tatą jest tak silna, że powoduje owe wydarzenia i są one tylko fatamorganą.

W książce pisze pan, że się modli.

– To forma skupienia, medytacji. Poezja jest modlitwą. Modlitwa znaczy dla mnie niezgodę na bycie martwym.

Jeden z rozdziałów książki poświęcony jest Don Mimmo, proboszczowi pracującemu na Lampedusie. Mówi on, że tonąca kobieta z dzieckiem jest obrazem Matki Boskiej. Jak pan to rozumie?

– Znowu musimy wrócić do kultury śródziemnomorskiej i Caravaggia. Do słynnego obrazu „Matka Boska Loretańska” pozowała mu kochanka prostytutka i jej dziecko, które trzymała na rękach. Postawił tę dwójkę na progu domu, w którym mieszkał, i kazał dwóm innym osobom, pielgrzymom z brudnymi stopami, klęczeć przed prostytutką, Matką Boską. W kulturze śródziemnomorskiej Chrystus i jego matka żyją pośród nas, przejawiają się w człowieku, który do nas przychodzi. Nurt ludowy we Włoszech zmusza do pytania o to, czy kumpel od piwa, mama, uchodźca, nie są przypadkiem postaciami z Ewangelii. Nie ma w tym metafory. Chodzi o ciągle żywą opowieść o zbawieniu, które może się wy-darzyć teraz.

„Ci ludzie z Afryki przychodzą, żeby powiedzieć nam, jak nas odbierają, kim dla nich jesteśmy. I po to, żebyśmy sprawdzili, czy znajdujemy w sobie tę łaskę, którą oni w nas dostrzegają, i czy potrafimy jej sprostać” – mówi Don Mimmo. Co to za łaska?

– Don Mimmo dalej mówi tak: „Mówią nam, że dla nich jesteśmy bogaci i szczęśliwi. Inaczej by się tu nie zjawili. Nie uciekaliby do nas od biedy. Mówią, że z ich perspektywy żyjemy w braterstwie i pokoju. Bo inaczej nie uciekaliby do nas od wojny. I kiedy oni zadają nam swoje pytanie, bez słów, samym pojawieniem się w naszych domach, jesteśmy zdezorientowani. Bo my myślimy na ogół o sobie jako o źle opłacanych, niedocenianych, pomijanych, przepracowanych, poddawanych przemocy”. Nie dostrzegamy tego, że nasze dzieci chodzą do szkoły, że nie trwa u nas wojna, że większość z nas ma pracę i coś do jedzenia. Zaatakowani możemy dzwonić na policję, korzystać z pomocy medycznej. W trakcie przeprawy praktycznie każda uchodźczyni zostaje zgwałcona. Duża część kobiet podróżujących do Europy jest w ciąży pochodzącej właśnie z gwałtu. Myśmy oszukali świat górnolotnymi deklaracjami. Przez cały PRL mówiliśmy o przywiązaniu do wartości chrześcijańskich, do kultury śródziemnomorskiej, gościnności. Mamy w nosie te wartości. Zostaliśmy nakarmieni i nie chcemy się dzielić. Gdy Odyseusze przesiedli się na pontony, przestali być dla nas ważni, przestaliśmy czytać ich los. Nie jesteśmy już nim przejęci. Tak jak nie czytamy Chrystusa i jego przesłania. Choćby takiego, że Chrystus to biedak, włóczęga, uchodźca. A im bardziej wyostrzone głodem i cierpieniem są jego rysy, tym bardziej jest „ecce homo”. Dante pisał wprost, że człowieczeństwo jest tym bardziej prawdziwe, im wyraźniej linia oczu i brwi układa się w słowo „OMO” – człowiek. Zapominamy, że każdy z nas ma swoje prywatne powołanie, które należy uszanować.

Czym jest prywatne powołanie?

– Na przykład kochaniem drugiej dorosłej osoby, bez względu na to, skąd pochodzi i jakiej jest płci. Cały czas mam w pamięci misjonarza, który opowiedział mi w dzieciństwie o głodujących dzieciach. Tak postrzegam rolę Kościoła, który w gorączce i przejęciu zwraca się w stronę potrzebujących. Nie wchodzę do Kościoła, który uprawia zajadłą politykę, który mówi z nienawiścią o osobach homoseksualnych, który odbiera im prawo do małżeństwa. Nie wchodzę do Kościoła, który syci lęk przed ludźmi uciekającymi przed terrorystami. Blisko mi do kapłanów, którzy jak ks. Alfred Wierzbicki modlą się o uchodźców dla Polski. Bo uchodźcy to życiodajne doświadczenie. Szansa na zbawienie. A teraz przyznam się panu, że co jakiś czas, gdy czuję się światem zmęczony, wraca do mnie marzenie o tym, by zamieszkać na dworcu.

I być bezdomnym?

– Lubię skrajne sytuacje. Na Lampedusie zdarzało mi się zasnąć na ulicy, z bezdomnymi psami. W tym marzeniu jest wolność, życie według własnego po-wołania. Rysiek Kapuściński, mój przyjaciel, mówił mi, dlaczego w podróże nie zabiera rodziny – bo byłby uprzejmy, podawałby płaszcz, odsuwał krzesło. Gdyby moje córki widziały mnie, jak śpię z psami na Lampedusie, martwiłyby się. Uśmierzenie niepokojów własnej rodziny zmusza do zachowania pewnej konwencji – ona nie jest zła, po prostu czasami ogranicza.

 

„Rozmawiam z psami jak z moimi córkami, rozmawiam z palcami tak jak z wioślarzami, rozmawiam z paznokciami jak z żywymi tratwami i pytam, czy nie one są tymi trupami, o których nie umiem po-wiedzieć niczego” – napisał pan w wierszu kończącym książkę.

– Poemat, sen, to właściwy sposób, by współczuć ze światem poprzez współczucie z samym sobą. Ale wiersz jest tylko próbą opowiedzenia niemożliwego. Pamiętam mojego kulejącego ojca. Gdy po raz pierwszy wyjechałem z domu, biegł za pociągiem, kulał i ciągnął za sobą mamę. Do końca życia nie zapomnę tego widoku. Czasami gest, bieg za pociągiem, widok czarnego worka ze zwłokami, obraz uciekających przed wojną ludzi – staje się całym światem. Tak jak zawsze będzie mi towarzyszył widok mojego biegnącego ojca, tak na zawsze zostanie we mnie obraz uchodźców: mamy i dziecka połączonych pępowiną, martwych, wyłowionych z morza.

Pietro Bartolo, lekarz z Lampedusy, który najprawdopodobniej widział najwięcej martwych ciał na świecie, pochował ich razem, połączonych.

– Niezwykła postać, bohater, który prawie każdego dnia, każdej nocy czeka na pomoście i bada nowo przybyłych. Bartolo mówił o tym, że gdy musi zbadać zwłoki, boi się otwierać czarne worki, boi się widoku martwych dzieci.

Inną niezwykłą postacią w pana książce jest pielęgniarka, która na wyspie prowadzi szpital żółwi. Po co pan o niej opowiada?

– Pierwsza reakcja zazwyczaj jest podobna – jak można ratować żółwie, gdy obok umierają ludzie. Opowiedziałem o niej, bo jest wybitną postacią. Daniela ma misję, edukuje ludzi na temat foliowych worków, które żółwie połykają i umierają. Kiedyś zaniosła do sklepu umierającego psa, chciała mu kupić coś pysznego, to miał być jego ostatni posiłek. W sklepie był ksiądz, który chciał ją pouczyć i powiedział: ja jestem z gatunku ludzkiego, który karmi ludzi. Pielęgniarka odpowiedziała mu, że ona karmi głodnych. W jej ambulatorium, pod jej nieobecność, umieszczono kiedyś uchodźców, zniszczyli jej porozkładany sprzęt. Mówiła, że nie ma do nich żalu, rozumiała, że musieli się gdzieś położyć.

Naprawdę nie miała pretensji?

– Naprawdę. Miała żal do rządu, który nie powiadomił jej o tym – wtedy mogłaby zaaranżować inaczej przestrzeń w szpitalu. Daniela rozumiała, że żyje w miejscu, w którym rozgrywa się gorzka historia rodu ludzkiego. Rozumiała, że szczęście przychodzi ze spotkania z drugim człowiekiem. Szczęście nie pojawia się w wyniku nie-spotkania. Opowiedziałem więc o Danieli dlatego, że jest. Że wymyka się i temu stereotypowi, że pisząc o Lampedusie, trzeba opowiadać o ludziach, którzy pomagają ludziom.

Doświadczenie jest antidotum na ksenofobię?

–  Myślę, że przede wszystkim ono. Suche zasady nie przekonują mnie, nie zachęcają do dobra.  Przeżywanie, oglądanie, spotkania z innymi kształtują, pomagają pozbywać się kompleksów. Przed moralizatorstwem wygłaszanym z ambony czy każdego innego miejsca powinno się pojawić doświadczenie.

Dobrze pan myśli o świecie?

– A wie pan, że tak. Nie myślę, że ludzie są głupi, tylko że mają swój moment głupoty.


JAROSŁAW MIKOŁAJEWSKI (ur. w 1960 w Warszawie) – poeta, pisarz i tłumacz z języka włoskiego, autor książek dla dzieci. Nakładem wydawnictwa Dowody na Istnienie ukazała się jego książka „Wielki przypływ”.