Jego ksywka przez lata wywoływała trwogę: i zwykłych ludzi, i gangsterów, i stróżów prawa

Uważano go za szefa brutalnej bojówki Pruszkowa, gotowej na wszystko, działającej bez skrupułów. W 2010 r. Marek Cz., Rympałek, po raz kolejny trafił za kratki. Oto kilka etapów jego „błyskotliwej” kariery
Jego ksywka przez lata wywoływała trwogę: i zwykłych ludzi, i gangsterów, i stróżów prawa

Rympałek urodził się w środowisku praskiej patologii, na Pradze Południe. Dla chłopaka z tych okolic droga do kariery wiodła przez sale treningowe – Marek Cz. uprawiał zapasy, boks, generalnie sporty walki, dzięki czemu załapał się na bramkę do jednego ze stołecznych klubów. To były takie czasy, że nawet dobrze zapowiadający się sportowiec nie miał „kapusty” i musiał szukać źródeł zarobkowania. Rympałek trochę postał tu, trochę tam, poznał wielu ludzi i powoli jego nazwisko zaczynało coś znaczyć. W końcu stworzył własną ekipę, z którą coś tam sobie dłubał – głównie kradzieże, paserstwo.

To był 1993 rok. Ale trafiła kosa na kamień – ktoś go „nadepnął” i kazał mu się opłacać. Rympałek zrozumiał, że jeśli chce się rozwijać, musi mieć za sobą jakąś większą grupę – tak trafił do Kiełbachy, czyli Wojciecha K., z którym byłem wówczas bardzo blisko związany. Można powiedzieć, że stanowiliśmy nierozłączny duet.

I Kiełbacha powiedział mu: „w porządku, mów, że jesteś od nas”. Od nas, czyli pruszkowskiej podgrupy, którą kierował Kiełbacha i Dreszcz. Ten drugi miał szacunek i w mieście, i we wszystkich więzieniach – starzy naprawdę się go bali. Był, mówiąc w slangu gangsterskim, „sztywny”.

Początki Rympałka w Pruszkowie były bardzo skromne – facet znał swoje miejsce w szeregu, nie podskakiwał, wiedział, kto ma „power”, a kto jest na samym dole hierarchii. On właśnie był na dole. W tamtym czasie często przesiadywaliśmy w kawiarni Telimena – tuż obok prokuratury na Trębackiej. Kiedy pojawiał się tam Rympałek, nie podchodził do naszego stolika, tylko czekał na znak – jak mu ktoś z naszych skinął ręką, dopiero się ośmielał przysiąść. Nawiasem mówiąc prokuratorzy doskonale wiedzieli, kim są stali klienci Telimeny – patrzyli z balkonów i na nas, i na swoje samochody, które im zastawialiśmy. Takie czasy!

Grupa Rympałka była jedną z wielu, które wówczas podporządkowaliśmy sobie, i które dla nas „latały”, przynosząc pieniądze – a to furę ukradli, a to obrobili jubilera. Marek Cz. Dostał też od nas pozwolenie „latania” po agencjach towarzyskich, które powstawały jak grzyby po deszczu. Wszystkie musiały się nam opłacać, nawet jeśli właścicielem był policjant.

W 1993 roku doszło do poważnego kryzysu w grupie – otóż Pershing, czyli Andrzej Kolikowski, dowiedział się, że otwocki gangster o pseudonimie Żyd poszukuje killera, bo chce kogoś „odpalić”. A Żyd był z nami w jednej grupie. I Pershing wyciągnął wniosek, że to on ma być celem. W tym czasie Kolikowski był w bardzo złych stosunkach z Kiełbachą – owszem, widywali się (biznes to biznes), ale wódki ze sobą nie pijali. Podjąłem się mediacji i przekonałem Pershinga, który mnie naprawdę lubił, żeby zakopał topór wojenny, bo nikt z grupy nie chce jego śmierci. Uwierzył. Ale w wyniku tego konfliktu Kiełbacha poczuł się osamotniony i bezbronny – uznał, że jedyną ochronę może mu zagwarantować Rympałek.

Akurat wtedy doszło do zamachu na Wojtka – Paweł M. pseudo Małolat podłożył bombę w jego domu. Na szczęście kiepski był z Małolata zawodowiec i nic się nikomu nie stało. Podobnie jak wtedy, gdy ekipa pojechała z bazuką, żeby rozwalić dom Dziada w Ząbkach. „Odpalili” pocisk, który zrobił dziurę w ścianie i tylko przewietrzył mieszkanie Henrykowi Niewiadomskiemu.

W sierpniu 1994 roku poszedłem do aresztu za rzekomy gwałt, którego nie było – gdy wyszedłem na wolność w czerwcu 1995 r., zobaczyłem już zupełnie innego Rympałka. Nie tego wystraszonego drobnego złodziejaszka, ale panisko pełną gębą. Nawet starzy czuli przed nim respekt – kiedyś wezwali go na spotkanie, a on przyjechał ze swoją grupą i ich otoczył. Mało nie narobili w portki… Dlatego jakiś czas potem poprosili mnie, żebym związał się z grupą Rympałka jako jego doradca, ktoś w rodzaju mafijnego consigliere, aby wiedzieć, co kombinuje.

 

Kiełbacha wyznał mi, że ściągnął całą grupę Rympałka do Pruszkowa, a konkretnie do Komorowa. To była poważna siła – kilkudziesięciu naprawdę ostrych chłopaków – rozrastająca się z dnia na dzień. Zarabiali pieniądze dla Wojtka, ale podział pieniędzy dokonywał się na uczciwych, charakternych zasadach (obowiązywał gitowski kodeks honorowy). Można powiedzieć, że rangą Rympałek dorównał Wojtkowi, przy czym dla tego drugiego to już był okres schyłkowy – alkohol i narkotyki czyniły w jego głowie błyskawiczne spustoszenie. Ćpał na potęgę, także w domu ze swoją żoną Gosią, która też lubiła ten sport. Słabo zarabiał, ludzie się od niego odsuwali i akcentował swą pozycję jedynie na dyskotekach.

Co gorsza, „zwąchał się” z niejakim Miśkiem z Nadarzyna – ten z kolei był w bliskich stosunkach z Wiesławem Niewiadomskim pseudo Wariat. Czyli z jednym z głównych wrogów Pruszkowa. W końcu Kiełbacha przestał być „swój”.

I tak dochodzimy do momentu, w którym starzy postanowili pozbyć się Kiełbachy. Mniej więcej w tym samym czasie Wojtek pokłócił się, zresztą o totalną duperelę, z Rympałkiem – człowiekiem, który stanowił jego polisę ubezpieczeniową. I kiedy Kiełbacha dostał cynk, że będą policyjne „wjazdy” w Pruszkowie, nie ostrzegł Rympałka. Zachowanie absurdalne, wynikające z czystej złośliwości. No, i policja wjechała do Rympałka – stracili cały arsenał w mieszkaniu na Ostoi (dzielnica Pruszkowa), a poza tym aresztowano gangstera o pseudonimie Burak (poszukiwanego listem gończym), który się tam ukrywał. I wtedy Rympałek poprzysiągł Wojtkowi zemstę.

Ja wiedziałem, że jest zlecenie na Kiełbachę, co więcej – on sam o tym wiedział, ale śmialiśmy się z tego. Nikt tego nie traktował poważnie – w tamtym czasie wszyscy sobie grozili, wszyscy odgrywali brutalnych twardzieli, ale jednak nikt do nikogo nie strzelał. Byłem nawet przy tym, jak Parasol dostał od Wańki kałasza, z którego miano zastrzelić Wojtka, jednak traktowałem to bardziej jako spektakl teatralny niż pierwszy etap przygotowań do egzekucji. Broń miała trafić do Rympałka – starzy wiedzieli, że Marek Cz. ma chłopaków gotowych to zrobić. Do pewnego stopnia uczestniczyłem w tym łańcuszku przekazywania broni, ale to w tym momencie nie ma znaczenia. Choć wiedziałem, gdzie trafiła, nie wierzyłem, że to skończy się krwią. Tym bardziej że od owego przekazania minęły ponad dwa miesiące i nic – Wojtek nadal żył. Został zastrzelony dopiero 19 lutego 1996 r. w Pruszkowie – wsiadał do swego samochodu po zakupach w sklepie spożywczym. Jeden z killerów strzelał z kałasznikowa, a drugi – z pistoletu.

Kariera Rympałka urwała się w 1996 roku – został zatrzymany, a następnie skazany za przywództwo w zorganizowanej grupie przestępczej. Trzeba przyznać, że miał na koncie duże sprawy, w tym tzw. napad stulecia, czyli kradzież z konwoju na warszawskim Ursynowie 1 mln 200 tys. złotych (przeznaczonych na wypłaty dla pracowników ZOZ). Jego złodziejskie metody były naprawdę nowatorskie, niczym wzięte z amerykańskich filmów – być może szkoda, że na pewnym etapie życia nie odłączono mu kablówki. Nie miałby się od kogo uczyć.

Skazano go na 10 lat, ale nie za zabójstwo. Po wyjściu na wolność związał się z Rafałem S. pseudo Szkatuła i ludźmi Andrzeja H. Korka – wrócił na drogę przestępstwa.

W 2010 roku został zatrzymany przez CBŚ. I chyba prędko nie wyjdzie – pytanie, czy uda się udowodnić mu udział w egzekucji Wojtka K.? Świadkiem koronnym w jego sprawie może zostać dawny kompan – Jacek S. Być może dlatego Rympałek już dwukrotnie podejmował próbę samobójczą. S. dużo wie…