Ryzyko i ekstremalne wrażenia pozwalają przetrwać w bezpiecznym świecie

Wszystkie sporty ekstremalne to jedynie udoskonalone wersje znanych od zarania dziejów testów odwagi, wytrzymałości i odporności na ból. Kiedyś ich przejście pozwalało przetrwać fizycznie, dziś – psychicznie.

„Gdy cięto nożami ich ciała, czułem, jakby to mnie krojono. Nie mogłem powstrzymać łez, a oni uśmiechali się i patrzyli obojętnie przed siebie” – autor tych słów George Catlin był pierwszym artystą, któremu indiańskie plemię Mandanów pozwoliło obserwować i uwiecznić na rysunkach Taniec Słońca.

Obrzęd, który tak nim wstrząsnął, przypominał brutalne tortury. Szaman nacinał skórę mężczyznom na piersiach lub plecach, przez krwawiące rany przeciągał drewniane kołki, które mocował do rzemieni zwisających z potężnego pala–totemu. Co pewien czas rzemienie naciągano, unosząc „tancerzy” na wysokość kilku met-rów. Potworny ból sprawiał, że tracili przytomność lub doznawali wizji uważanych za przesłanie od duchów. Rytuał kończył się, gdy skóra pękała i oszołomieni ludzie padali na ziemię.

Gdyby Catlin żył 150 lat, przeżyłby szok, oglądając film, jaki na YouTube umieścił polski raper Popek, dokumentujący wstrzykiwanie tuszu w… gałkę oczną. Popkowi nie wystarczał już tatuaż na całym ciele i skaryfikacje na twarzy, wyrwanie zębów i wstawienie złotych. Wytatuowanie oczu to zabieg niebezpieczny, grożący utratą wzroku, nieodwracalny. Trzeba naprawdę dużej determinacji, by się mu poddać.

Chociaż efekt w postaci deformacji ciała bywa podobny, Indianom z amerykańskiej prerii i ekscentrycznemu raperowi przyświecały inne cele. Indianie katowali się, by przebłagać istoty nadprzyrodzone, pozyskać ich pomoc w polowaniu lub na wyprawie wojennej, od czego zależało przetrwanie całego plemienia. Raper robi to dla rozgłosu,  kreując się na twardziela.

Człowiek zagrożony

Najstarsi Europejczycy i Amerykanie, którzy przeżyli drugą wojnę światową, mają dziś ponad 70 lat. Prof. Steven Pinker, psycholog z uniwersytetu Harvarda, dowodzi więc nie bez podstaw, że świat nigdy nie był tak bezpieczny jak dziś. Na potwierdzenie tej tezy przytacza w książce „Better Angels of Our Nature” (Lepsze anioły naszej natury) mnóstwo argumentów. Otóż w średniowieczu na 100 tys. ludzi około 100–110 padało ofiarą morderstw. W czasach prehistorycznych 500. Obecnie ten wskaźnik waha się w okolicach… jednego!

Jeszcze większe żniwo zbierały wojny. Gdy ludzie żyli w społecznościach zbieracko-myśliwskich, nieustannie zmieniali miejsce koczowania i wchodzili na tereny innych rodów czy plemion. Konflikty były więc nieuchronne, a od ich wyniku zależało przetrwanie.

Antropolog Lawrence Keeley ocenia, że w czasach prehistorycznych i w społecznościach plemiennych od 15 do 60 proc. mężczyzn nie umierało śmiercią naturalną, lecz ginęło z rąk innych wojowników. Obliczenia te oparł na wynikach prac archeologów i własnych badań ludów Nowej Gwinei, wśród których śmiertelność osiągała ten górny pułap. „Gdyby podobne wskaźniki obowiązywały w XX wieku, liczba ofiar dwóch wojen światowych nie wyniosła-by 100 milionów, lecz dwa miliardy” – powiedział Pinker w wywiadzie dla tygodnika „New Scientist”.

 

Przez tysiąclecia ludzie musieli żyć według zasady, którą Thomas Schelling, autor „Strategii konfliktu”, nazwał dylematem amerykańskiego właściciela domu. Otóż słysząc hałas w piwnicy, gospodarz sięga po broń, schodzi na dół i staje oko w oko z uzbrojonym rabusiem. Nikt nie chce nikogo zabić, ale każdy myśli, że jeśli tego nie zrobi, sam zginie. Obaj pociągają za spust.

Czy odważyłbyś się zrobić:

  • Rekordowy surfing W 2013 r. Amerykanin Garret McNamara surfował w pobliżu portugalskiego miasta Nazare na fali wysokości 30 m.
  • Rekord na linie W 2006 r. Christian Schou przeszedł nad uskokiem Kjerag w Norwegii na wysokości 984 m!
  • Rekordowa wspinaczka Włoski alpinista Hans Kammerlander w ciągu doby cztery razy wszedł na Matterhorn,  jeden z najtrudniejszych szczytów Europy (4478 m). Próby zdobycia szczytu ponad 400 wspinaczy przypłaciło życiem.
  • Rekordowy tatuaż Nowozelandczyk Gregory Paul McLaren,  znany jako Lucky Diamond Rich, wytatuował 100 proc. swego ciała, w tym wewnętrzne strony powiek, ust, uszu i napletka.
  • Rekordowy skok do wody Czech Rudold Bok w 1997 r. wykonał skok z Ždákovskiego mostu nad Wełtawą wysokości 58,28 metra.
  • Rekord kajakiem z wodospadu Amerykanin Tyler Bradt  w 2009 r. spłynął z wodospadu Palouse (USA) wysokości 57,5 m.
  • Rekordowy skok na motorze W 2010 r. Australijczyk Robbie Maddison przeskoczył na motocyklu Honda CR 500  Kanał Koryncki. Pokonał w powietrzu 85 metrów.
  • Rekordowy piercing Elain Davidson, brytyjska ekspielęgniarka, miała w 2010 r. wbite w ciało 7725 kolczyków. Dokładną liczbę potwierdzono dla Księgi rekordów Guinnessa.  Wg najnowszych oświadczeń Elain ma już 9 tys. kolczyków.
  • Rekordowy bieg Farmer Cliff Young miał 61 lat, gdy wygrał zabójczy bieg wytrzymałościowy z Sydney do Melbourne. Dystans 875 km pokonał w 5 dni, 15 godzin i 4 minuty, nie wiedząc, że po drodze można i powinno się spać! W dodatku biegł w kaloszach, pobijając dotychczasowy rekord o 9 godzin.
  • Rekordowe zanurzenie Aktualny rekord w nurkowaniu swobodnym  (na wstrzymanym oddechu) – 214 m – ustanowił Austriak Herbert Nitsch, który korzystał z balastu i windy przyspieszającej zanurzanie.
  • Rekordowy skok Felix Baumgartner w 2012 roku skoczył ze spadochronem z 38 km. W 2014 roku wiceszef Google’a, 57-letni Alan Eustace pobił ten rekord – bez oprawy medialnej, sponsorów i kapsuły skoczył z 41,5 km.
  • Rekordowy lot w 2012 roku kaskader Gary Connery jako pierwszy w historii wyskoczył bez spadochronu ze śmigłowca na wysokości  730 m ubrany w kombinezon wingsuit, spadał z prędkością ok. 200 km/ /godz. i wylądował na ułożonej wcześniej stercie pudeł.

Człowiek udomowiony

Przed powstaniem państw nad głową człowieka wisiało wiele innych zagrożeń. Musiał pokonywać lęk przed ciemnością, dzikimi zwierzętami i siłami natury, których nie rozumiał. Odwagę testował więc nieustannie.

Pod jednym względem różnił się jednak od innych stworzeń. „Wszystkie duże ssaki, które z Afryki dotarły na zimną północ, a nie miały skóry okrytej sierścią, w wyniku ewolucji obrosły futrem. Wystarczy wspomnieć słonia i mamuta” – mówi „Focusowi” dr Marek Ryszkiewicz, specjalista w dziedzinie paleontologii i ewolucji. „Wszystkie z wyjątkiem  człowieka. Dlaczego? Bo opanował umiejętności, dzięki którym to nie on dostosowywał się ewolucyjnie do środowiska, lecz środowisko dostosowywał do swoich potrzeb”. Wprowadzał te zmiany tak konsekwentnie, że – jak to określa dr Ryszkiewicz – dokonał „samoudomowienia” ze wszyst-kimi tego konsekwencjami: „Zwierzęta udo-mowione są słabsze, łagodniejsze; mają mniej sprawne zmysły. Podobnie stało się z ludźmi, którym do zaspokojenia wielu potrzeb przestały być niezbędne niektóre cechy warunkujące przetrwanie. W ostatnich dziesięcioleciach ten proces gwałtownie przyspieszył. Ale tylko w naszym kręgu cywilizacyjnym, gdzie już nikt nie ginie w paszczy drapieżnika, wojen prawie nie ma, a pożywienia jest nadmiar”.

 

Dzięki zdolności kumulowania i przekazywania wiedzy kolejnym pokoleniom człowiek „udomawiał się” coraz bardziej, a potrzeba podejmowania działań ryzykownych zanikała. Zawsze jednak pojawiały się jednostki, którym to nie wystarczało. To one dokonywały podbojów, odkryć geograficznych i naukowych. Dziś trudno o takie wyzwania, jednak potrzeba ich podejmowania wciąż się odzywa. Chociaż więc osobom podejmującym ryzyko wydaje się, że uprawiając sporty ekstremalne, polując, modyfikując swoje ciała, robią coś wyjątkowego, w rzeczywistości poddają się jedynie takim samym testom odwagi jak nasi praprzodkowie i społeczności tradycyjne. Tyle że dla nich był to egzamin obowiązkowy, dla nas fakultatywny. 

Człowiek okaleczony

Gdy rany się zabliźniły, uczestnik Tańca Słońca nie musiał już niczego udowadniać ani okazywać. Każdy widział, że ma do czynienia z groźnym, gotowym na wszystko wojownikiem. Szramy były jego dowodem tożsamości.

Społeczności plemienne nie znały dokumentów z informacjami o miejscu urodzenia, przynależności etnicznej i wieku. Bardzo często ich rolę pełniła ludzka skóra. Wypisane i wyryte na niej znaki zawierały tak wiele informacji, że amerykański antropolog Terence C. Turner nazwał naszą cielesną powłokę „skórą społeczną”.

Przykładem tatuaż moko wykonywany przez Maorysów z Nowej Zelandii. Pokrywał całe ciało, a z półkolistych wzorów na twarzy można było odczytać imię, nazwę rodzinnej wioski, zawód, miejsce w plemiennej hierarchii, odbyte rytuały religijne. Nadawał też wojownikowi groźny wygląd, co przydawało się podczas walki.

Mniej finezyjne, lecz również zawierające sporo informacji tatuaże można było spotkać na wszystkich kontynentach. Z wyjątkiem chrześcijańskiej Europy, w której zabraniała tego religia: „Nie będziecie nacinać ciała (…) Nie będziecie się tatuować” (S.T. Kpł). Zakaz ten łamali jednak marynarze, którzy stykali się z egzotycznymi kulturami, i przestępcy, którzy – jak Maorysi – kodowali na skórze informacje zrozumiałe dla wtajemniczonych.

Wprowadzanie tuszu pod skórę tradycyjny-mi metodami było bolesne, więc wymagało od-wagi. Nie przeoczyli tego adepci sportów walki i pozujący na nieustraszonych członkowie rozmaitych subkultur i organizacji. Imponujące tatuaże pokrywające całe ciało (tzw. irezumi) noszą członkowie japońskiej Yakuzy – jednej z najgroźniejszych mafii na świecie.  Jednak na Zachodzie tatuaże pozbawione są już negatywnych skojarzeń, to jedynie kwestia gustu i mody. Jeśli ktoś chce powiedzieć coś więcej, musi błysnąć taką inwencją jak Popek, który dla spektakularnych blizn pociął sobie twarz.

Zabliźnione rany, czyli „sznyty”, na twarzy, ramionach, torsie zawsze budziły respekt wśród wojowników i w środowiskach przestępczych. Świadczyły o odwadze i przynależności do elity, choćby więziennej. Dziś także niektóre subkultury wymagają poddania się takim testom odporności. Robert Cieślak ze studia tatuażu Zool w Łodzi ujawnia, że „zdarzają się klienci, którzy chcą doznać pełni przeżyć, jakie daje ból i radość z jego przezwyciężenia”. Nie wystarczają już nacięcia imitujące rany; blizny powinny tworzyć wzory. Czego nie da się wyciąć skalpelem, można wypalić nożem elektrycznym.

Pomysł rycia na skórze nie narodził się jednak w naszych czasach. Społeczności tradycyjne robią skaryfikacje od zawsze. Ślady nacięć, w które wtarto węgiel drzewny, znaleziono nawet na skórze Ötziego, którego szczątki przetrwały w alpejskim lodowcu ponad 5 tys. lat. Podczas zabiegów przeprowadzanych w prymitywnych warunkach lała się krew, a w rany wcierano popiół, glinę i mikstury z roślin, by nabrały pożądanych cech. W zachodniej Afryce i Amazonii nacinano czoło, policzki, brodę, nos i tors; Aborygeni nie darowali nawet penisowi. Synowie „dziedziczyli” wzory po ojcach, rany otrzymywali podczas inicjacji. Dla nas sprawa jest prosta, próg dojrzałości przekracza się z ukończeniem 18 lat. Ale jak uchwycić ten moment, gdy nikt nie wydaje aktu urodzenia i nie ma kalendarza? Dziewczęta zostawały kobietami po pojawieniu się miesiączki. Z chłopcami był większy problem.

Brak naturalnych dowodów osiągnięcia dojrzałości sprawiał, że nastolatków poddawano trudnym próbom i dopiero po ich przejściu uznawano za mężczyzn. Sprawdzano odwagę, odporność na głód i ból, umiejętność radzenia sobie z niebezpieczeństwem, bo od tych cech zależało przetrwanie społeczności w trudnych warunkach.

Chłopcy z plemienia Sateré Mawé z Amazonii muszą włożyć dłoń do „rękawicy” pełnej najbardziej jadowitych mrówek świata. Ich ukąszenie wywołuje ból, który w czterostopniowej skali Schmidta ma najwyższą wartość. Amerykanie nazywają je bullet ant – mrówki-pociski, gdyż ich ukąszenie wywołuje ból podobny do postrzału. Etnolog Justin Schmidt (twórca skali) porównał go do chodzenia po rozżarzonych węglach z gwoździem wbitym w stopę (patrz wykres na następnej stronie). Paraliżujący ból ustępuje po 24 godzinach.

W Gabonie i Beninie chłopców zamykano w ciemnej chacie pełnej insektów, Indianie Matis chłostali ich kijami do krwi. Ludy środkowej Afryki, Ameryki i Oceanii piłowały zęby, by upodobnić ich do groźnych zwierząt. Strach przed bólem oczywiście był, ale cierpienie łagodziła wizja nagrody. Jak to ujmuje etnolog i religioznawca prof. Andrzej Szyjewski, „okrutnym praktykom towarzyszyło wtajemniczanie w plemienne obyczaje i przekazywanie wiedzy zastrzeżonej dla dorosłych. Chłopiec cierpiał więc fizycznie, lecz psychicznie stawał się mocniejszy”.

 

Dlatego znosił nawet tak ekstremalne formy piercingu jak wkładanie w rozciętą wargę krążka (Indianie Kayapa) czy wsuwanie kości w przebitą przegrodę nosową (Papuasi). Chociaż kolczyki wkłute we wszystkie możliwe części ciała to już dzisiaj widok powszechny, nie pojawili się jeszcze naśladowcy tych skrajnych praktyk. Wszystko jednak przed nami, bo przecież do niedawna jedyną aprobowaną formą piercingu były kolczyki w uszach.

Doszło nawet do tego, że dziś łatwiej spotkać osobę z tatuażem, skaryfikacjami czy klipsem na wardze w naszym kręgu kulturowym niż w dżunglach i na preriach. Bo w społecznościach plemiennych tradycja okaleczania ciała zanika. Chlubią się tym już głównie starsi. Młodzi, chcąc upodobnić się do rówieśników z bogatszego, „cywilizowanego” świata, odchodzą od tradycji. Tymczasem ten „lepszy” świat coraz obficiej czerpie właśnie z niej. Bo „w tym bezpiecznym, nudnym świecie brakuje podniet i wyzwań. Człowiek nie żyje w poczuciu zagrożenia, lecz jednocześnie czuje, że staje się coraz mniej ważny, a jego możliwości wpływania na cokolwiek są bliskie zeru” – pisze w książce „X-treme. Socjologia wyzwania i ryzyka w sporcie” socjolog Karl-Heinrich Bette. „Ludzie sprowadzeni do roli trybika w wielkiej korporacji czy pionka w organizacji społecznej chcą więc wyrwać się z rutyny, wziąć odpowiedzialność za swój los i choć raz poczuć smak życia. Nawet jeśli miałoby to boleć i zagrażać zdrowiu”.

Antropolog kultury prof. Wojciech Burszta zauważa, że istnieje jednak znacząca różnica między próbami odwagi kiedyś i dziś: „W społecznościach plemiennych poddanie się im było obowiązkowe, nas nikt do tego nie zmusza. Każdy sam może zdecydować, czy chce przez nie przejść, wybrać czas i sposób ich przeprowadzenia”.

Alana Hacketta, który w 1987 r. skoczył z wieży Eiffla, a następnie założył firmę z siedzibą na… moście Kawarau. Kto chciał przetestować swą odwagę, mógł za opłatą rzucić się z mostu w 43-metrową przepaść. Amatorów nie brakowało. Hackett błyskawicznie znalazł naśladowców w innych krajach i do roku 1990 co naj-mniej milion osób skoczyło na bungee. Zabawa stała się więc zbyt powszechna, by zaspokajać ambicje prawdziwych łowców adrenaliny.  W 1989 r. Amerykanin John Kockleman skoczył z balonu unoszącego się na wysokości 670 m. Dwa lata później Andrew Salisbury – z helikoptera lecącego 2700 m. Lina rozciągnęła się na 960 metrów, potem skoczek odczepił się od niej i wylądował na spadochronie.

Po co lina, jeśli jest spadochron? – zapytał Carl Boenish i z Philem Smithem skoczył ze skalnej iglicy w parku Yosemite. Minimalny pułap, na którym zgodnie z przepisami musi się otworzyć czasza, to 600 m. Boenish i Smith skakali ze znacznie niższej wysokości. I to bez zapasowego spadochronu, tuż przy skalnej ścianie. Tę zabawę dla zuchwałych nazwali BASE jumping. Można to odczytywać dosłownie, jako skoki „base” (ze stałych obiektów), albo jako skrót od miejsc, z których się je wykonuje: building (budynek), antenna, span (przęsło mostu), earth (ziemia, czyli urwiska, klify, skały).

Z amerykańskich statystyk wynika, że do śmiertelnych wypadków w BASE jumpingu dochodzi 82 razy częściej niż w klasycznym spadochroniarstwie, śmiercią kończy się 1 skok na 1000. W pełni uzasadnione jest więc ostrzeżenie na stronie internetowej amatorów tej dyscypliny: „Prędzej czy później trafisz do szpitala i nie będzie to krótki pobyt. W sieci nie znajdziesz filmów z wypadków, bo ci, którzy mogliby je tam umieścić, najczęściej nie są już w stanie tego zrobić”.

„To jest doświadczenie życiowe, a nie wszystkie doświadczenia są przyjemne. Jednak za nic w świecie nie zrezygnowałbym z tego” – powiedział po oprzytomnieniu Jeb Corliss, jeden z najbardziej znanych BASE-jumperów. W 2012 r. skoczył z Góry Stołowej pod Kapsz tadem, popełnił drobny błąd i wylądował zbyt twardo. Złamał obie kostki, kilka palców u nóg i kość strzałkową, przez godzinę leżał w zimnej wodzie, nie mogąc się ruszyć.

Półtora roku później był już w Chinach, gdzie testował swe umiejętności w jeszcze bar-dziej niebezpiecznej dyscyplinie – wingsuicie. To wyskakiwanie z samolotu i szybowanie w specjalnym kombinezonie. Opadając w pionie i poziomie skoczek może skinieniem głowy lub ramion zmieniać tor i wysokość lotu. Przelatuje kilka metrów nad górskimi szczytami, przemyka  między ścianami wąskich kanionów. Frunie jak ptak,  tyle że z prędkością sięgającą 200 km/godz.  „To najbardziej obłędna rzecz, jaką zrobiłem. Nigdy nie doświadczyłem czegoś tak hardcorowego. Nigdy się tak nie bałem. To było tak mocne i oszałamiające, że zacząłem płakać” – opowiadał Corliss dziennikarzowi portalu MSN. 

Już w latach 70. XX wieku psycholog Bruce Ogilvy zbadał 250 osób uprawiających najbardziej ryzykowne dziedziny sportu: spadochroniarstwo, motocross, wolne nurkowanie itp. Stwierdził, że w ich balansowaniu na pograniczu życia i śmierci nie ma cienia skłonności samobójczych. Wręcz przeciwnie – są ponadprzeciętnie stabilni emocjonalnie i inteligentni; do wyczynów przygotowują się starannie, kalkulują ryzyko.  Pokonując strach, wzmacniają wiarę w siebie i nabierają poczucia siły, dzięki czemu osiągają sukcesy również w innych dziedzinach. Tak pozytywne efekty mogą rodzić coraz silniejszą potrzebę przeżyć wywołujących lęk i przy-noszących nagrodę za jego przezwyciężenie. Od tego już tylko krok do uzależnienia od ryzyka, co grozi podobnymi  skutkami jak każdy nałóg.   

Człowiek ekstremalny

Badania Jaya Holdera z amerykańskiego Instytutu Uzależnień i Zaburzeń Kompulsywnych wykazały, że podczas rzucania się z samolotu czy wieżowca organizm skoczka zaczyna wytwarzać w ogromnych ilościach takie substancje chemiczne jak po zażyciu narkotyków. 

 

Mózgi nałogowych ryzykantów mają za-burzone funkcjonowanie „układu nagrody”, czyli struktur odpowiedzialnych za odczuwa-nie przyjemności. W sytuacji zagrożenia większość ludzi odczuwa silne podniecenie i strach. Natomiast u takich osób jak Jeb Corliss mózg najpierw jest zalewany adrenaliną, potem endorfinami wywołującymi euforię. Osiąga stan, który psycholog Mihály Csíkszentmihályi nazwał flow (uskrzydlenie) i definiował jako „całkowite zatopienie się w wykonywanej czynności”. Uczucie jest tak silne, że doznająca go osoba płacze ze szczęścia.

Z kolei według naukowców z University of Southern California w Los Angeles, poszukiwacze ryzyka mają obniżony poziom enzymu MAO-A (odpowiedzialnego za rozkład adrenaliny wywołującej reakcję „uciekaj albo walcz”) i potrzebują silniejszych bodźców, by osiągnąć zadowolenie. „Nasze badania wykazały, że niedobór MAO-A zaburza proces poprawnej oceny ryzyka” – podsumowała na łamach „International Journal of Neuropharmacology” prof. Jean C. Shih. Teoria ta może też tłumaczyć, dlaczego najbardziej skłonni do ryzykownych zachowań są młodzi mężczyźni. Otóż u kobiet poziom MAO-A jest wyższy, a u mężczyzn wzrasta z wiekiem.

Dzielne kobiety, dobre matki

Pojawienie się miesiączki było wystarczającym dowodem osiągnięcia przez dziewczynki dojrzałości. Dlatego rzadziej niż chłopców poddawano je próbom odwagi i wytrzymałości. Niektóre ludy afrykańskie, m.in. Hamerowie w Etiopii i Thembu w RPA, testowały jednak ich odporność na ból. Pozytywny wynik sprawdzianu oznaczał, że będą dobrymi i płodnymi żonami. Najczęściej wykonywano skaryfikacje, po których pozostawały blizny ułożone w geometryczne wzory, ciągnące się od piersi do brzucha, czasem kończące się aż na plecach. Zabieg wykonywały starsze kobiety, a „ozdobione” ciało zyskiwało też na atrakcyjności

  • Obrzezanie Najbardziej brutalną deformacją kobiecego ciała jest ciągle klitoridektomia, czyli usunięcie łechtaczki. Według tradycyjnych afrykańskich wierzeń dziecko było istotą nie do końca określoną płciowo, niektóre ludy, m.in. Dogoni, uważały, że wręcz rodzi się z dwiema duszami. U chłopca kobiecą pozostałością po matce miał być napletek, u dziewczynki męskim reliktem po ojcu (niewykształconym penisem) – łechtaczka. Obrzezanie miało doprowadzić do definitywnego ukształtowania tożsamości płciowej. Poddawano mu dziewczynki w wieku 12–14 lat. Zabieg przeprowadzany bez znieczulenia, nieczystym tępym  narzędziem jest bardzo bolesny. Wykonują go kobiety. Odciętą łechtaczkę zakopywano w ziemi  lub wrzucano do rzeki. Według WHO na świecie żyje 140 mln tak okaleczonych kobiet.
  • Rozciąganie ust Wyjątkową odpornością musiały się wykazać kobiety z plemienia Mursi w Etiopii. Dorastającej dziewczynce matka lub wioskowa „specjalistka” rozcinała dolną wargę i w otwór wciskała kołek. Po zagojeniu rany wargę rozciągano, wymieniając kołki na coraz większe ceramiczne krążki. By lepiej się trzymały, dziewczynie wybijano cztery przednie zęby. Ten dziwny obyczaj miał ponoć oszpecić kobiety i uchronić je przed łowcami niewolników. Zwisająca warga bez krążka faktycznie wygląda odrażająco.
  • Skaryfikacja Rozległe blizny pokrywające plecy, brzuch czy ramiona są powszechne wśród wielu afrykańskich plemion. Tak zdeformowane ciało, wedle lokalnych standardów, zyskuje na atrakcyjności, a jego właścicielka obwieszcza światu, że jest dzielną kobietą.
  • Tatuaże i zatyczki  Na cześć pierwszej miesiączki dziewczynkom  Apatani z doliny Ziro w Indiach robiono tatuaż na twarzy, a w nosie umieszczano rogową zatyczkę, z czasem zamienianą na większą. Tej wielowiekowej tradycji zaprzestano w latach 70. XX w.

Człowiek niebezpieczny

Najpoważniejszym sprawdzianem odwagi była walka na śmierć i życie w plemiennych wojnach. By przygotować do tego dorastających chłopców, poddawano ich niebezpiecznym próbom. Za dowód potwierdzający awans na mężczyznę Asmaci i kilka innych ludów z Nowej Gwinei uznawali przyjęcie nowego imienia. Jak każdy łup, chłopiec musiał je zdobyć od innego mężczyzny, zabijając go w taki sposób, by przed śmiercią wyznał, jak się nazywa.

Fulanie z zachodniej Afryki sprawdzali siłę i wytrzymałość kandydatów na dorosłych w po-jedynkach na bicze. Chłopcy uderzali się nimi na przemian tak długo, aż jeden padł albo miał już tak pociętą skórę, że starszyzna uznawała egzamin za zdany. Na podobnych zasadach od-bywają się dziś walki ultimate fighting, w których na ring wchodzi dwóch przeciwników, a o własnych siłach z reguły schodzi jeden.

 

Masajowie wręczali młodzieńcowi włócznię i wysyłali go na sawannę, skąd mógł wrócić dopiero po upolowaniu lwa. Wielu nie wracało nigdy, dzięki czemu najdzielniejsi i najsprawniejsi myśliwi mogli praktykować poligamię.

W książce „Sens myślistwa” Dorota Rancew-Sikora pisze, że postawy wielu współczesnych myśliwych koncentrują się wokół tradycyjnego wzoru męskości, gdzie „świat relacji między-ludzkich i przyroda widziane są jako oparte na walce, gdzie rządzi prawo silniejszego, rywalizacja jest koniecznością i wartością, a myślistwo – rodzajem ekskluzywnego przywileju”. Człowiek wypędzony Od myślistwa już tylko krok do popularnego dziś survivalu. Za jego prekursorów można uznać starożytnych Spartan, którzy wypędzali półnagich nastolatków za miasto bez broni, żywności i pieniędzy. Chłopcy musieli sobie radzić sami. Wolno im było kraść, napadać, nawet zabijać zniewolonych helotów, ale nie mogli dać się złapać.

Podobny sprawdzian u Aborygenów trwał aż sześć miesięcy. Był jeszcze trudniejszy, bo w okolicy nie znajdowało się nic poza kolczastym buszem i spaloną słońcem pustynią. Chłopcy musieli znaleźć wodę, przetrwać upały w dzień i zimne noce, nauczyć się rozpoznawania jadalnych roślin i larw. Jeśli przeżyli, witano ich z honorami, jak prawdziwych mężczyzn.

Sporo czasu w odosobnieniu nadal spędzają młodzi mężczyźni z ludu Xhosa w RPA. W ub. roku w góry wyruszyło ich ponad 40 tys. Tam, pod okiem rodowej starszyzny, poddawani są tradycyjnemu obrzezaniu. Przez następne trzy miesiące nie mogą się pokazać kobietom. Zabieg przeprowadza się w warunkach urągających wszelkiej higienie. W ciągu ostatnich 10 lat ponad 5 tys. „pacjentów” zmarło z powodu infekcji i powikłań; ponad 100 amputowano penisy. Mimo to 60 proc. młodych Xhosa z miast i ponad 90 proc. ze wsi kultywuje tradycję. Bo nieobrzezanych traktuje się jak nieletnich – nie mogą dziedziczyć, żenić się i nie mają prawa głosu. Chcąc nie chcąc, rodacy Nelsona Mandeli podejmują więc ryzyko i idą w góry. Przetrwają jak zwykle najsilniejsi.

Jednak gdyby człowiek nie ryzykował, nie opanowałby planety i nie stworzyłby cywilizacji. Skłonność do ryzyka – ewolucyjne dziedzictwo otrzymane w spadku po przodkach – pozwala w bezpiecznym i przewidywalnym świecie przetrwać tym, od których dawniej za-leżałoby przetrwanie nas wszystkich. 


DLA GŁODNYCH WIEDZY:

  • „Obrzędy przejścia”, Arnold van Genep, PIW – wybitny etnolog i socjolog wykazał istnienie stałych schematów w zwyczajowych obrzędach