Rzeź Wołyńska. 28 miesięcy eksterminacji

O przyczynach i sprawcach rzezi, polskim odwecie i ukraińskim kulcie UPA z prof. Grzegorzem Motyką rozmawia Andrzej Fedorowicz.

Czytaj także: 1943. Wojna polsko-ukraińska

Focus Historia: Dlaczego w polskich przedwojennych województwach wschodnich doszło w 1943 i 1944 r. do masakr Polaków?

Grzegorz Motyka, historyk specjalizujący się w tematyce ukraińskiej,  członek Rady Instytutu Pamięci Narodowej. Pracuje w Instytucie Studiów Politycznych PAN. Autor wielu książek poświęconych tematyce OUN i UPA,  m.in. „Pany i rezuny”, „Tak było w Bieszczadach”, „Od rzezi wołyńskiej do akcji Wisła”.: W pracach historyków najczęściej są wymieniane cztery przyczyny. Pierwsza – to polityka narodowościowa II RP. Pomimo formalnego równouprawnienia mniejszości narodowe były jednak traktowane jak obywatele drugiej kategorii. Co w przypadku Ukraińców oznaczało na przykład zastosowanie odpowiedzialności zbiorowej w czasie pacyfikacji 1930 r., zarządzonej w odpowiedzi na sabotaże Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów, czy zniszczenie ponad 100 cerkwi prawosławnych na Lubelszczyźnie w 1938 r.

Druga przyczyna to wyznawana przez członków Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów – frakcji Bandery (OUN-B) radykalna ideologia nacjonalistyczna – bliska lub wręcz tożsama z faszyzmem. Zakładała, że w walce o niepodległość Ukrainy nie obowiązują żadne zasady etyczne i można dla osiągnięcia tego celu popełnić każdą zbrodnię. Nacjonaliści widzieli też przyszłe państwo jako jednorodne etnicznie. Za trzecią przyczynę uznaje się politykę niemieckich i sowieckich okupantów. Obydwa reżimy totalitarne stosowały na podbitych terenach politykę represji na wielką skalę.

Miało to bardzo destrukcyjny wpływ na moralność społeczną. Duże poruszenie wywołała pierwsza sowiecka deportacja z lutego 1940 r., kiedy to polscy koloniści na Kresach (przeciwko ich osadzaniu ukraińska społeczność protestowała przez cały okres międzywojenny) nagle zostali w ciągu jednej nocy deportowani w głąb Związku Sowieckiego. Jeszcze większe znaczenie miała zagłada Żydów. W 1942 r. zniknęła z Wołynia parusettysięczna społeczność od wieków wpisana w historię regionu. Takie masowe akcje stwarzały wrażenie, że wszystko wolno, że zbrodnia jest czymś zwyczajnym, uodporniały na widok ludzkiego cierpienia.

I rzecz ostatnia – konflikt polityczny między polskim i ukraińskim ruchem niepodległościowym. Tak Polacy, jak i Ukraińcy chcieli przede wszystkim wywalczyć niepodległość. Problem w tym, że jedni i drudzy nie wyobrażali sobie, by w ich państwie nie było Lwowa. Mieliśmy do czynienia ze sporem terytorialnym, w którym żadna ze stron nie potrafiła lub nie mogła ustąpić. W mojej ocenie każda z tych przyczyn jest ważna i gdyby zabrakło choć jednej, to być może nie doszłoby do aż tak wielkiej tragedii. Ale zdarza się, że badacze w zależności od tego, którą stronę reprezentują, koncentrują uwagę na wybranej przyczynie.

Wielu historyków ukraińskich twierdzi, że masakry Polaków były formą spontanicznego odwetu miejscowej ludności za krzywdy i upokorzenia, jakich ta ludność doznała w II RP. Choć znane też im źródła przeczą, byśmy mieli na Wołyniu do czynienia ze spontaniczną akcją. Z kolei polscy publicyści często uważają, że polityka II RP ws. mniejszości była właściwie bez zarzutu i wyłączną winę upatrują w popularności nacjonalistycznej ideologii OUN.

F.H.: Jaka część ludności polskiej Wołynia została zamordowana?

G.M.: Jeżeli uznamy, że zginęło tam 60 tysięcy Polaków, to około jedna piąta.

F.H.: Dlaczego ataki na Polaków zaczęły się akurat tam, skoro dla OUN Wołyń miał dużo mniejsze strategiczne znaczenie niż np. Lwów?

G.M.: Wołyń leżał na uboczu, a niemiecka władza administracyjna pozagłównymi miastami była tam dość słaba. Stwarzało to dobre warunki do organizowania ruchu partyzanckiego, dlatego właśnie w tym regionie powstały pierwsze oddziały Ukraińskiej Powstańczej Armii – UPA.

W województwie wołyńskim mieszkało też stosunkowo mało Polaków – 14–16 proc. To kusiło, aby przeprowadzić akcję całkowitej depolonizacji. Z dokumentów OUN wynika wyraźnie, że o ile w Galicji Wschodniej nacjonaliści chcieli wypędzić Polaków pod groźbą śmierci, o tyle na Wołyniu najpóźniej w maju– –czerwcu 1943 r. zapadła decyzja, aby dokonać totalnej eksterminacji ludności polskiej.

F.H.: Czy oznacza to, że decyzja o eksterminacji nie zapadła w kierownictwie OUN, ale podjęli ją lokalni dowódcy UPA z Wołynia?

G.M.: Z całą pewnością centralne kierownictwo OUN-B jesienią 1942 r. podjęło decyzję, że w momencie rozpoczęcia działań powstańczych przez UPA Polacy zostaną wypędzeni z ziem uznawanych przez nacjonalistów za ukraińskie. Przy czym z góry zakładano, że tzw. aktywni Polacy zostaną zamordowani, co miało skłonić pozostałych do wyjazdu.

Jednak kiedy w lutym 1943 r. UPA rozpoczęła „antypolską akcję”, już przy pierwszych napadach mamy do czynienia z wypadkami mordowania całych wsi. Nie jest jasne, czy wynikało to ze zmiany planów centralnego kierownictwa OUN, czy też była to inicjatywa lokalnego dowództwa. Nie udało się dotąd znaleźć dokumentów, które by rozstrzygnęły te wątpliwości i być może nigdy ich nie poznamy.

Według mnie bardzo prawdopodobna jest wersja, że lokalne kierownictwo na Wołyniu postanowiło zrealizować program wypędzenia Polaków poprzez „punktowe” wymordowanie wybranych polskich wiosek, aby przerazić pozostałą ludność. Gdy jednak okazało się, że Polacy organizują samoobronę i stawiają opór, późną wiosną 1943 r. zapadła decyzja o totalnej eksterminacji. Podjął ją kierownik OUN-B i zarazem dowódca UPA na Wołyniu Dmytro Klaczkiwski (ps. Kłym Sawur). W tym czasie w kierownictwie OUN-B w Galicji Wsch. doszło do rywalizacji o przywództwo w organizacji. Ostatecznie wygrał Roman Szuchewycz.

 

Był to więc moment pewnego zawieszenia, w czasie którego Klaczkiwski poczuł się wraz z rozwojem oddziałów UPA na tyle silny, aby podejmować samodzielne decyzje. W sierpniu 1943 r. na III Zjeździe OUN-B odbyła się dyskusja na temat tego, co się stało na Wołyniu. Pojawiły się głosy krytykujące „wołyńską taktykę”. Mówiono, że popełnione zbrodnie kompromitują ukraińskie wysiłki niepodległościowe. Przeważyła jednak opinia, że należy takie metody zaakceptować. I tu dotykamy sprawy odpowiedzialności Szuchewycza, głównego komendanta UPA. Nie wiemy co prawda, jaki był jego udział w tym, co się stało na Wołyniu, ale pewne jest, że przeprowadzoną tam „antypolską akcję” w pełni poparł. Bez wątpienia odpowiada za późniejsze antypolskie czystki w Galicji Wschodniej, gdzie zginęło 30–40 tysięcy Polaków.

F.H.: Dlaczego dowódcy Armii Krajowej tak późno zareagowali na rzezie dokonywane przez UPA na Wołyniu?

G.M.: AK przez cały okres okupacji traktowała ukraiński ruch nacjonalistyczny jako groźnego przeciwnika. W planach powszechnego powstania zakładano, że może dojść do nowej polsko-ukraińskiej wojny o Lwów. Stąd z dużym dystansem należy odnosić się do przekazów, malujących „cukierkowy” obraz stosunków polsko-ukraińskich sprzed wydarzeń na Wołyniu.

Świadomość istnienia ogromnych różnic polskich i ukraińskich interesów narodowych była w AK bardzo duża. Natomiast dla polskiego podziemia zaskoczeniem okazało się samo miejsce, gdzie doszło do wybuchu konfliktu. I fakt, że dotknął bezbronną ludność polską w rejonach, które – jak się wydawało – nie odgrywały żadnej strategicznej roli. Spodziewano się raczej stoczenia bitwy o Lwów – to kluczowe, symboliczne miejsce – a nie tego, że nagle nastąpią masowe mordy w odległych terenach wiejskich. Siłą rzeczy, szczególnie w warunkach wojny, AK nie była w stanie obronić atakowanej tam ludności polskiej.

F.H.: Jaki był stosunek sił AK do UPA na Wołyniu? Czy taki jak proporcje ludności, czyli 1 do 5 na korzyść UPA?

G.M.: Tego nie da się, niestety, dokładnie policzyć. W warunkach dynamicznie rozwijającej się konspiracji wszystkie dane były tajne i zmienne. Pewne jest, że na początku 1944 roku, a więc już po lipcowej rzezi, Polacy na Wołyniu wykonali ogromny wysiłek mobilizacyjny, tworząc największą polską jednostkę partyzancką II wojny światowej: 27. Wołyńską Dywizję Piechoty AK.

Służyło w niej około 7 tysięcy ludzi, a nie byli to przecież wszyscy wołyńscy żołnierze Armii Krajowej. W tym czasie Ukraińcy mieli w oddziałach partyzanckich 10–15 tysięcy ludzi, więc przewaga ludnościowa nie przekładała się bezpośrednio na militarną. Zdziesiątkowana polska mniejszość na Wołyniu była w stanie wystawić oddziały zbrojne, zdolne stawiać silny opór i UPA, i Niemcom.

F.H.: Dlaczego dopiero po rzeziach?

G.M.: Do lata 1943 r. na Wołyniu działały głównie samoobrony, mające za zadanie obronę poszczególnych miejscowości. Dowództwo AK nie tworzyło oddziałów partyzanckich, gdyż długo łudzono się nadzieją, że pogromy są zjawiskiem przejściowym i w końcu ustaną. Obawiano się też, że powstanie oddziałów partyzanckich doprowadzi do eskalacji konfliktu polsko-ukraińskiego, co wykorzystają Sowieci do podważenia polskich praw do ziem wschodnich. Dopiero po największej kulminacji rzezi, jaka nastąpiła 11 lipca 1943 r., w obliczu groźby zagłady polskiej społeczności na Wołyniu zapadła decyzja o utworzeniu dziewięciu oddziałów partyzanckich.

F.H.: Zmieniało to jednak relacje Polaków z Niemcami. Wcześniej polskie samoobrony działały za zgodą niemieckich władz okupacyjnych.

G.M.: Bazy samoobrony, obarczone tysiącami cywilnych uchodźców, nie były mobilnymi oddziałami partyzanckimi, które mogą się łatwo ukryć. W Przebrażu przebywało przecież wiele tysięcy ludzi – ta wioska stała się miasteczkiem. Dla Niemców było jasne, że taki obóz, aby przetrwać, musi posiadać uzbrojoną ochronę. Szefowie samoobrony wiedzieli, że muszą uzyskać od władz niemieckich zgodę na posiadanie broni. I ci najczęściej ją wydawali, bo dzięki temu uzyskiwali wsparcie w walce z UPA.

Sytuacja ta uległa zmianie dopiero po powstaniu 27. Dywizji AK. Utworzenie tej jednostki skłoniło Niemców do tego, aby zacząć odbierać broń polskim samoobronom w Galicji Wschodniej. Okupanci obawiali się, aby na bazie samoobron podobna polska jednostka nie powstała w Galicji.

Proszę pamiętać, że 27. Dywizję stworzono głównie w celu realizacji planu „Burza”, a więc walki z Niemcami. Jej zadaniem było utworzenie na Wołyniu regionu wolnego od okupacji i taki obszar powstał, wywalczony zarówno w starciach z Niemcami, jak i Ukraińską Powstańczą Armią. Chodziło o to, aby wystąpić wobec nadchodzących wojsk sowieckich w roli gospodarza i w ten sposób zamanifestować polskie prawa do ziem wschodnich II RP. Gdy jednak nadszedł front, doszło do ciężkich walk o Kowel, w wyniku których 27. Dywizja znalazła się w niemieckim okrążeniu i musiała przebijać się z ciężkimi stratami na Lubelszczyznę

FH: Czy Armia Krajowa prowadziła również akcje odwetowe przeciwko ukraińskiej ludności?

G.M.: Prowadziła. Znany był rajd grupy AK pod Lwowem, w którego trakcie zabito kilkudziesięciu ukraińskich chłopów. Szczególne nasilenie akcji antyukraińskich było widoczne na Lubelszczyźnie, gdyż tamtejsza AK miała duże doświadczenie w walce z niemiecką akcją osiedleńczą na Zamojszczyźnie. Latem 1943 r. dowódca AK Bór-Komorowski wydał rozkaz, by w ramach przeciwdziałania nazistowskim wysiedleniom „wycinać w pień” wybrane niemieckie kolonie. I wydaje się, że na początku 1944 r., co nie wydarzyło się w żadnym innym regionie – dowództwo AK na Lubelszczyźnie uznało, iż można to polecenie rozciągnąć również na Ukraińców.

 

To tłumaczy, dlaczego w marcu 1944 r. spalono ponad 20 ukraińskich wsi. W czasie tych akcji odbywały się na dużą skalę masakry cywilów, na przykład paręset osób zostało zamordowanych w Sahryniu (powiat Hrubieszów). Ginęli wszyscy, którzy w dowodach mieli wpisaną literę U. Do czerwca 1944 r. na Lubelszczyźnie w wyniku działań polskiego podziemia zginęło 1,5–2 tys. Ukraińców. Druga duża fala takich akcji odbyła się w lutym–kwietniu 1945 r., kiedy to w pasie od Lubaczowa po Sanok ofiarą napadów stało się kilkadziesiąt ukraińskich wiosek. W niektórych z nich została wybita cała ludność – zginęły 2–3 tys. cywilów. Jedna z teorii próbujących wyjaśnić sens tych działań mówi o „przygotowywaniu terenu” pod przyszły marsz polskich oddziałów na Lwów, który miał nastąpić po wybuchu trzeciej wojny światowej.

F.H.: Ilu Ukraińców zginęło w polskich akcjach odwetowych?

G.M.: Około 10–15 tysięcy wobec 100 tysięcy zabitych Polaków. Te liczby dotyczą Ukraińców, którzy zginęli w wyniku akcji polskich samoobron, oddziałów AK oraz istrebitielnych batalionów, w których służyli Polacy, a były formowane przez sowieckie władze jako rodzaj podporządkowanej im samoobrony na terenach odbitych Niemcom. Nie obejmują ofiar policji pomocniczej, w której służyli Polacy, tzw. Schutzmannschaften, podległej okupacyjnym władzom niemieckim i wykonującej ich rozkazy.

F.H.: Masowej eksterminacji Polaków poza Wołyniem dokonano też w Galicji Wschodniej. Dlaczego więc mówi się dużo o „rzezi wołyńskiej” , a tak niewiele o „rzezi galicyjskiej”?

G.M.: Wynika to z faktu, że w przypadku Galicji Wschodniej do 1989 r. z powodu nacisków cenzury temat ten pozostawał w dużej mierze „białą plamą”. O wydarzeniach na Wołyniu w czasach PRL-u jednak jakieś książki powstawały. Kilka tysięcy Polaków znalazło się tam w szeregach sowieckiej partyzantki, więc przynajmniej o nich można było pisać. Natomiast w przypadku Galicji władze PRL-u obawiały się najdrobniejszego rozluźnienia cenzury, aby w publikacjach nie została podniesiona kwestia polskości Lwowa.

Poza tym, mimo wszystko, w Galicji nie doszło do aż tak totalnej antypolskiej czystki, jaka wydarzyła się na Wołyniu. We Wschodniej Galicji mieszkało o wiele więcej Polaków, więc przeprowadzenie podobnej operacji było dla sprawców znacznie trudniejsze, choćby z technicznego punktu widzenia. Wbrew potocznym przekonaniom czystka spotkała się też z pewnym oporem społecznym. Arcybiskup Andrzej Szeptycki mówił wprost, że potępia wszelkie zbrodnie, w tym te dokonywane przez banderowców na Polakach. To powodowało, że wśród ukraińskiej ludności Galicji można było dostrzec pewną wstrzemięźliwość co do uczestnictwa w czystkach.

Problem stosunku zachodnioukraińskiej ludności do rzezi wołyńsko-galicyjskiej pozostaje jednak tematem wciąż niezbadanym, czekającym na pełne opracowanie przez historyków.

F.H.: Jednak w Galicji Wschodniej, czyli na terenie obejmującym dawne województwa tarnopolskie, stanisławowskie i lwowskie, ale także Sanok i Przemyśl, UPA również prowadziła planową eksterminację polskiej ludności. Zginęło 30–40 tysięcy ludzi. Kto poza samym Szuchewyczem był odpowiedzialny za realizację tej akcji?

G.M.: OUN-B chciała wypędzić Polaków z Galicji Wschodniej. Oficjalne rozkazy mówiły, by rozrzucać ulotki z żądaniem wyjazdu, a następnie uderzać na wybrane polskie miejscowości, palić domostwa i zabijać wyłącznie mężczyzn. Ale kiedy już dochodziło do napadów, często ginęła cała ludność. Ten etap „antypolskiej akcji” UPA objął wszystkie tereny uznawane przez nacjonalistów za część przyszłego państwa. Dlatego doszło do zbrodni w Baligrodzie w Bieszczadach, gdzie w sierpniu 1944 r. rozstrzelano 42 mężczyzn, czy do wkroczenia oddziałów UPA na Lubelszczyznę i ciężkich walk w tym regionie z AK.

Działaniami UPA w Galicji Wschodniej kierował Wasyl Sydor ps. Szełest, podkomendny Szuchewycza jeszcze z czasów wspólnej służby w dywersyjnym batalionie Abwehry „Nachtigall”. W antypolskie czystki musiał też być mocno zaangażowany Mykoła Arsenycz ps. Mychajło, szef Służby Bezpieczeństwa OUN. Rzadko o nim się wspomina, tymczasem miał w OUN bardzo silną pozycję, niemal równorzędną wobec Szuchewycza. Dopiero przejście frontu skłoniło działaczy OUN do zrewidowania tej polityki i rozpoczęcia powolnego wygaszania czystek etnicznych. Ostatecznie około połowy 1945 r. kierownictwo banderowskie zrezygnowało z atakowania Polaków jako Polaków.

F.H.: Czy Stepan Bandera, szef OUN-B, miał bezpośredni wpływ na akcję eksterminacji?

G.M.: Bandera został aresztowany przez Niemców w 1941 r. i do jesieni 1944 przebywał w obozie koncentracyjnym w Sachsenhausen. Nie mógł więc bezpośrednio wpływać na to, co działo się na Wołyniu i w Galicji Wschodniej. Niemniej był ikoną ruchu nacjonalistycznego i nigdy nie odciął się od tego, co zrobiono na Wołyniu i w Galicji Wschodniej. Ponosi więc co najmniej moralną odpowiedzialność za ówczesne antypolskie czystki, prowadzone przecież w jego imieniu. Zbrodni dopuściła się formacja, którą stworzył i kierował.

F.H.: Kiedy rzezie ustały?

G.M.: Po przejściu frontu w 1944 r. banderowcy uświadomili sobie, że nie dojdzie do nowej wojny polsko-ukraińskiej i antypolska czystka była politycznym błędem. 1 września 1944 r. zostały wydane pierwsze rozkazy, nakazujące wstrzymanie akcji. Jednak mimo to w niektórych rejonach napady były kontynuowane jeszcze do początku 1945 r. Rozkazy dowództwa UPA pozwalały na atakowanie tych miejscowości, w których istniały istriebitielnyje bataliony, co jednak natychmiast rozciągano na innych Polaków.

Stąd kilka tysięcy ofiar w województwie tarnopolskim. Za ostatni mord wyznaczający zakończenie „antypolskiej akcji” UPA należy uznać – jak to udowodnił niedawno Mariusz Zajączkowski – rajd banderowców na Lubelszczyźnie w maju 1945 r., w którego trakcie zabito kilkudziesięciu cywilnych Polaków. Dosłownie kilka dni później zawarto tam porozumienie pomiędzy poakowskim podziemiem a UPA. Ten pełen nieufności układ o wzajemnej nieagresji i oszczędzaniu życia cywilów przetrwał w tym regionie do 1947 r. i zaowocował nawet dwiema wspólnymi akcjami zbrojnymi przeciwko komunistom. W trakcie jednej z nich, w maju 1946 r., oddziały WiN i UPA wspólnie opanowały Hrubieszów.

Jednak te porozumienia niekoniecznie spotkały się z entuzjazmem wśród dołów OUN i UPA. Wiadomo, że np. w Bieszczadach jeszcze pod koniec 1945 roku Stepan Stebelski ps. Chrin chciał dokonać jak najwięcej napadów na polskie wioski i był mitygowany przez swoich dowódców.

F.H.: Czy oznacza to, że granica, zostawiająca Lwów po ukraińskiej stronie, wciąż nie satysfakcjonowała niektórych dowódców UPA?

 

G.M.: Nacjonaliści uważali, że również Krynica, Chełm i Przemyśl winny być częścią państwa ukraińskiego. Nawiasem mówiąc, dokładnie takie samo rozwiązanie w 1944 r. proponował Nikita Chruszczow i Komunistyczna Partia Ukrainy. Na pewno włączenie tych terenów do przyszłego państwa ukraińskiego było celem strategicznym działającego na ziemiach dzisiejszej Polski w latach 1945–1947 podziemia OUN. Natomiast celem taktycznym było podtrzymywanie „stanu posiadania”, czyli obrona ludności przed wysiedleniem na Ukrainę oraz stworzenie „okna na świat”, przez które poinformowano by zachodnie demokracje o walce UPA z komunizmem o niepodległość.

To ostatnie sprawiało, że kierownictwo podziemia zaczęło przykładać wagę do tego, aby ograniczać zbrodnie na cywilach. Mówiąc dzisiejszym językiem, były „niemedialne”. Walka z oddziałami milicji i wojska tak, ale ataki na polskie miejscowości uważano za ostateczność. Dlatego, chociaż w na przełomie 1945 i 1946 roku kilkadziesiąt polskich wiosek zostało przez UPA spalonych, to tym razem, inaczej niż w latach 1943–1944, rozkazy mówiły wyraźnie – nie zabijać cywilów. I choć w trakcie napadów ofiary padały, to były stosunkowo nieliczne.

Do wyjątków należały takie tragedie jak w Nowosielcach, gdzie w grudniu 1945 r. zabito 17 osób. Do mordu na podobną skalę doszło po zakończeniu „antypolskiej akcji” tylko w Wołkowyi w Bieszczadach w lipcu 1946 r., ale w tym wypadku był to odwet za śmierć 30 ukraińskich cywilów, zabitych w pobliskiej Terce przez polskich żołnierzy. Dlatego moim zdaniem w przypadku zbrodni UPA po maju 1945 r. nie można już mówić o ludobójstwie.

F.H.: Dlaczego?

G.M.: „Antypolska akcja” UPA miała charakter ludobójczy od 9 lutego 1943 roku, kiedy została wymordowana pierwsza polska wioska na Wołyniu – Parośla – aż do 18 maja 1945 roku, kiedy UPA zaatakowała wieś Borodyca na Lubelszczyźnie. Te 28 miesięcy to ciąg zaplanowanych odgórnie akcji eksterminacyjnych, wymierzonych przeciwko polskiej ludności cywilnej. W późniejszym okresie mamy do czynienia raczej ze zbrodniami wojennymi, a nie ludobójstwem.

F.H.: Ilu członków UPA było zaangażowanych w ludobójstwo Polaków?

G.M.: W szczytowym momencie UPA miała pod bronią ponad 20 tysięcy ludzi, zdolności mobilizacyjne sięgały 100 tysięcy. W sumie przez OUN i UPA przewinęło się paręset tysięcy Ukraińców. Ilu z nich było zaangażowanych w antypolskie czystki, nie da się chyba policzyć. F.H.: Co się stało z ludźmi odpowiedzialnymi za ludobójstwo na Polakach: Szuchewyczem, Klaczkiwskim, Sydorem, Arsenyczem?

G.M.: Wszyscy zginęli w walce z Sowietami. Klaczkiwski w lutym 1945, Arsenycz na początku 1947, Sydor w 1949, Szuchewycz w 1950 roku. W sumie od 1944 do 1953 roku pół miliona zachodnich Ukraińców zostało aresztowanych, zabitych lub deportowanych za walkę przeciw komunistycznej władzy. Samych zabitych było ponad 150 tysięcy. W zasadzie w każdej rodzinie ktoś zginął lub był represjonowany. To właśnie te cierpienia ery sowieckiej sprawiły, że w każdej wiosce i miasteczku pojawiły się po 1991 r. kurhany UPA. I to pamięć o beznadziejnej walce, prowadzonej już po zakończeniu wojny, jest przyczyną, dla której na zachodniej Ukrainie formacje upowskie są tak popularne.

F.H.: Czyli Ukrainiec, patrząc na kurhan Ukraińskiej Powstańczej Armii, widzi pomnik żołnierzy walczących z komunizmem, a Polak – pomnik postawiony mordercom bezbronnych cywilów, kobiet i dzieci?

G.M.: W dużej mierze tak właśnie jest. Wynika to między innymi ze sprytnej strategii propagandowej OUN, którą nacjonaliści wypracowali już w czasie wojny. W meldunkach UPA podkreślano, że napady na polskie wioski to była walka z niemieckimi kolaborantami, współpracownikami sowieckiej partyzantki itp.

Z kolei w wydawanych na emigracji pracach dotyczących UPA antypolskie czystki opisywano w sposób eufemistyczny, choć chyba zdawano sobie sprawę, że dopuszczono się zbrodni tyleż strasznej, ile bezsensownej. Nie przypadkiem – jak sądzę – Lew Szankowski, historyk Ukraińskiej Powstańczej Armii, rozdział swojej pracy dotyczący konfliktu z Polakami zatytułował „Trzeci niepotrzebny front”. Paradoks polega na tym, że gdyby nie rzeź wołyńsko-galicyjska, to w Polsce byłoby dziś wiele osób, które z sympatią odnosiłyby się do walki UPA przeciwko komunistom. Widziano by w partyzantach UPA „ukraińskich żołnierzy wyklętych”. Jednak po tym, co się stało, taka ocena jest niemożliwa.