Samozwaniec Jacka Komudy

Rok 1605. Polskie wojska wkraczają do Moskwy. Czas układów się skończył. Szarże skrzydlatych jeźdźców roznoszą armie cara Borysa Godunowa. Oto historia straceńców, którzy wrogów liczyli dopiero po bitwie. Zabitych… Oto historia ludzi tak szalonych, że poszli w tany z samą Śmiercią. Tak zuchwałych, że uwiedli Fortunę. Tak dumnych, że diabłu plunęli w twarz. I tak hojnych, że za przyjaciół płacili tylko krwią i życiem. Oto historia awanturników i husarzy, którzy wstrząsnęli murami Moskwy i sięgnęli po koronę carów. Drugi tom cyklu „Orły na Kremlu” to pełnokrwista powieść husarska.

Bitwa była skończona.

Pozostały po niej krwawe ciała na brunatnym, wydeptanym śniegu. Skowyczący ranni, dobijani przez zwycięzców lub odnoszeni przez czeladź do obozu Dymitra. Jeńcy proszący o wykup albo miłosierdzie, padający na kolana i bijący czołem przed carewiczem Dymitrem, jak zwykle łatwo wybaczającym odstępstwa i zniewagi. Pozostały wystrzelone działa, szable i pałasze leżące na śniegu. Pozostał strach w moskiewskich sercach, tryumf w polskich.

I to, co najgorsze dla każdego szlachcica – kawalerzysty, okrutny plon ludzkich zmagań i szaleństw – konie polskie leżące na śniegu po ostatniej szarży. Ranne, okulawione, porąbane, pocięte, okaleczone, postrzelane. Jedne spoczywające z martwymi, rozwartymi oczyma, inne rżące, z nogami połamanymi od armatnich wystrzałów, dygocące w kałużach krwi, patrzące błagalnie na przerażonych panów. Nabite na ostrza pik i rohatyn. Porąbane na krwawe strzępy ciosami okrutnych moskiewskich berdyszy na długich styliskach. Prawdziwi bohaterowie zwycięstwa husarii, petyhorców i polskich kozaków, którzy zapłacili za to cenę o wiele wyższą niż wielcy panowie.

Towarzysze i pocztowi stawali nad nimi drżący, ze łzami na policzkach. Zrzucali czapki i misiurki, zdejmowali szyszaki ozdobione piórami. Niektórzy podpierali wiernych towarzyszy broni, myśląc, że może jeszcze poderwą się na nogi. Inni szlochali, bili zwierzęta nahajami – nie z zemsty, z rozpaczy – łudząc się, że jeszcze nie wszystko stracone i zmuszą je do powstania. Inni krzyczeli, żegnali się i modlili. Czekali na cud, lecz on nie następował. I wreszcie nadchodziła ta straszna chwila, że trzeba było rozpiąć napierśniki i popręgi, rozluźnić podogonia, paski podgardla, buńczuka i nachrapnika. Zdjąć z konia uzdę, kulbakę, czaprak. A potem – Boże! – skrócić jego mękę.

Przez całe pole niósł się trzask wystrzałów. Jeden, drugi, trzeci… Kończone szlochem, ciszą albo krzykiem. Strzał pewny, ostateczny – w głowę, w ucho albo jak kto woli – we wgłębienie nad pięknym okiem.

Tak oto kończyły konie. Duma i chwała Rzeczypospolitej, co będzie jaśnieć na ziemskim firmamencie, póki ostatni szlachcic nie położy się do grobu. Okrutna śmierć po szlachetnym życiu, młodości spędzonej na stepach Rusi Czerwonej i Wołynia, na rozległych przestrzeniach Podola, łąkach Małej i Wielkiej Polski, ugorach i poletkach mazowieckich zaścianków. Po służbie w szyku, obrotach frontem i po koniu, skrzydlatej husarskiej chwale i splendorze. Kula z krócicy odeśle dumnego wierzchowca w nicość, bo jak gadają jezuici i księża, zwierzę nie ma duszy.

I taka właśnie żałość, ból i strata ugodziła teraz pana Dydyńskiego boleśniej niż najostrzejsza moskiewska szabla. Jak stał, w husarskiej zbroi runął na śnieg, przypadł do boku Hetmanki, podniósł drgający łeb, wpatrzył się w oczy pełne bólu.

– Hetmanka! – krzyknął rozpaczliwie. – Nie! Nie tak! Nie padaj, proszę!

Koń żył, unosił nieco łeb, zarżał głucho, z bólem. Dydyński próbował dźwignąć klacz z ziemi, podeprzeć ją barkiem, unieść na ramionach… Na próżno.
Niemal nie widział krwawej rany na piersi, miejsca, gdzie musiała uderzyć kula z hakownicy – nie dostrzegał jej ujścia, musiała zatem znajdować się w sercu, a może pod nim?

Z Hetmanką stało się to, co z większością polskich koni w szarży. O ile strzały nie rozwaliły im łbów, nie pourywały nóg czy kopyt, nawet śmiertelnie ranne wierzchowce dotrzymywały kroku towarzyszom, aby paść dopiero kilka chwil po szarży. Stąd właśnie brała się owa legenda powtarzana wśród Niemców i Szwedów, że jazda Rzeczypospolitej była nieśmiertelna, bo czasem po oddaniu salwy nikt nie wyłamywał się z szeregu, a konie szły dalej cwałem, choćby kilka chwil później połowa miała paść przeszyta kulami na wylot.

Ale jakie to miało znaczenie…
Zabili mu Hetmankę! O Boże! Na zawsze. Tę, którą znał od źrebięcia, na której grzbiecie przemierzał zielone pola i góry Ziemi Sanockiej i Przemyskiej… Tak prosto, tak głupio, od kuli moskiewskiego strzelca.

Ujął jej wierny szeroki, krótki łebek, podniósł w górę, wsparł ramionami, nie bacząc na to, że plami przeszywany żupan i karwasze czerwoną końską krwią i śliną.

– Nie tak – jęknął. – Nie tak to miało się skończyć.
Z tyłu rozległ się chrzęst śniegu. Nadjechał Nieborski na podjezdku i Borys na Myszatym.
– Jegomość, co wam?! – zakrzyknął pocztowy.
– Pytaj, co jej, kpie! – wrzasnął Dydyński. – Ubili Hetmankę! Moją… moją…

Łzy popłynęły mu po obliczu.

Nieborski obejrzał konia, przeżegnał się, a potem zdjął szyszak husarski.
– Mości panie, nic nie poradzimy. Dostała pod serce. Żywot jej przebiło…
– Wiem, głupcze! Sam to widzę.
– Nie gorączkujcie się, mospanie. Niech się nie męczy. Kończyć trzeba – rzekł prawie szeptem.
– Kończyć? Co kończyć? Wstawaj! – wrzasnął do konia. – Wstawaj, do diabła! Nic ci nie jest.

Pocztowy położył dłoń na naramienniku pana. Dydyński strącił ją. Wtedy na drugim ramieniu poczuł ciężar wielkiej jak bochen chleba łapy Borysa.

– Nie niepokójcie się, panie szlachcic. Damian praw. Nie przedłużajcie męki, bo ona nie jest Chrystusem.

To samo Dydyński zrozumiał już wcześniej. Podniósł się jak błędny, zatoczył, wspierając o ramię Borysa.

– Ja to… zrobię. Rozumiecie?!

Pokiwali głowami. Dobył pistolet z olstra, przyklęknął przy łbie.

Tyle dni, tyle lat wiernej służby. I taki koniec… Nie w Koronie Polskiej, tylko tu, na moskiewskim, zaśnieżonym polu.

– Oj, Hetmanka, na co ci… przyszło – zapłakał.

Powstrzymuj ąc łzy, opuścił kurek na panewkę, podniósł broń, oparł lufę nad okiem Hetmanki, wsunął ją w zagłębienie w czaszce. Dygocąc, nacisnął na spust.
Koło obróciło się z chrzęstem, piryt w zębach kurka strzelił iskrami. Pistolet wypalił!

Źle, do diabła! Dydyński trzymał go dygocącą ręką, źle trafił! Kula zrykoszetowała od końskiej kości, zadając zwierzęciu nowe cierpienia, poszła w górę, obok szyszaka Jacka.

Nieborski aż podskoczył przerażony. A szlachcic wypuścił z rąk rękojeść pistoletu, podniósł rozdygotane ręce do twarzy. I wtedy Borys ujął go za ramię, postawił na nogi. Dydyński nigdy nie przypuszczał, że ten moskiewski niedźwiedź może być tak delikatny i subtelny.

– Wasze błagorodie. Ja to zrobię. Pozwólcie, Jacku Aleksandrowiczu.

Razem z Nieborskim odsunęli szlachcica na bok.

Oboleński sięgnął do olstra po własną broń. Pochylił się nad Hetmanką, przyłożył zakrwawionej klaczy lufę do ucha. Strzał zabrzmiał jak grzmot. Łeb konia opadł na zakrwawiony śnieg, a wtedy Borys delikatnym, wolnym ruchem opuścił powieki Hetmanki.

Nieborski rozpinał paski napierśnika i popręg, zdejmował z grzbietu klaczy czaprak i turecką kulbakę, nucąc coś pod nosem.

Dydyński szedł. Po śniegu i błocie, po lodzie potrzaskanym końskimi kopytami. Usłyszał strzał: jeden, drugi, trzeci. Jak pożegnalny werbel, przy wtórze którego rozstawały się z tym światem konie jego towarzyszy. Doszedł do miejsca, gdzie leżał kary koń, rżący, rwący się do wstawania, pełen życia i wigoru. Cóż z tego, że toczył pianę z pyska, skoro nie było nóg. Przednie pęciny miał potrzaskane, połamane, z ran wystawały ostre kości, śnieg nasiąkł czarną, parującą krwią.

A obok krążył z pistoletem Mikołaj Przybyłowski, wstrząśnięty, rozdygotany, podobnie jak wcześniej Dydyński.

– Wilczar! – wołał. – Spokój! Stój! Proszę, błagam…

Koń miotał się rozpaczliwie, bił o śnieg okaleczonymi nogami, próbując poderwać się z ziemi. Przybyłowski nie miał jak przyłożyć mu pistoletu do ucha.

– Borys, pomóż mu!

Oboleński skoczył do konia. Chwycił za szyję, na chwilę użył swej niedźwiedziej siły, aby powstrzymać szalejącego wierzchowca.

– Szybciej! – wyjęczał.

Przybyłowski wpakował lufę pistoletu w ucho Wilczara. Pociągnął za spust.

Głuchy huk. Krew obryzgała im oblicza, pokryła zbroję cętkami. Koń szarpnął się, opadł na śnieg. Już po raz ostatni. Przybyłowski stał nad nim z dymiącym pistoletem. Inaczej niż Dydyński, nie uronił łzy.

– A toś się dosłużył, Wilczar – jęknął. – Do Moskwy mieliśmy wejść, tratować psich, Godunowych synów. Tyś miał mnie donosić do godności. A ja ciebie dochować do późnej starości.

Splunął z furią.
– Patrzcie! – rzekł Dydyński.

Od strony Uzruja szedł smętny kondukt. Konni semeni wojewody prowadzili pod strażą jeńców. Towarzysze polscy, którzy zostali na polu, maruderzy i czeladź podchodzili coraz bliżej, popatrywali.

Przybyłowski nie mógł utrzymać wściekłości na wodzy.

– Psie krwie! – zakrzyknął, rozpoznając brodatych strzelców w szamerowanych sukiennych żupanach. – Ci są, co nam konie postrzelali! Oni nas pozbawili towarzyszy! Bodaj ich jasna krew zalała!

Husarze i petyhorcy poczęli zbliżać się jeszcze bardziej.

– Skurwysyny moskiewskie! – zawołał ktoś. – Płowego mi zabili!
– Mnie Deresza!
– I jak spokojnie idą!
– Sucze syny plebejskie! Wszyscy z jednej kurwy narożnicy!

Strzelcy zwolnili. Dydyński widział ich blade, przerażone oblicza. Bali się iść przez szeregi pałających gniewem Lachów. Wstrzymywali krok, więc Kozacy popychali ich spisami, hajducy popędzali kolbami arkebuzów.
Nie wiadomo, jak się zaczęło. Czy pierwszy wyciągnął szablę Przybyłowski, czy Dydyński? Pan Leśniewski albo Sienieński, a może Borsza albo Powała? Nagle bowiem towarzysze poczęli biec w stronę jeńców.

– Za mojego Wilczara! – zaryczał Przybyłowski i niespodziewanie nawet dla hajduków wojewodzińskich ciął szablą najbliższego strzelca, rozwalając mu ostrzem łeb na pół. – Za nasze konie!

Polacy wpadli na Moskwę jak stado zdziczałych wilków. Hajducy krzyknęli, rzucili się bronić jeńców, zastawiać husarzom drogę czekanami i strzelbami. Na nic! Już Przybyłowski dopadł następnego, Dydyński ciął z zamachu w ręce osłaniające brodate oblicze. Rozchlastał szyję. A pan Sienieński rąbał po karku umykającego jeńca. A potem Przybyłowski wbił szablę w żywot kolejnego Moskwicina. Dydyński zdjął innemu głowę z karku. Powała przebił tego, co krzyczał: Spasi Chryste, pomiłuj anhiele! Leśniewski chlasnął po ramieniu kolejnego, wywlókł go, krzyczącego i szlochającego, z szeregu, rąbał po nogach, ciął na sztuki, a obok dzielnie sekundowali jego dwaj pocztowi.

Bili za końską krew. Za połamane nogi, postrzelone ciała, za szramy na karkach i zadach. Za Hetmankę. Za Wilczara. Za Płowego, Deresza, Złotogrzywka, za Źrebca, Bachantkę, Czarnego, Kasztana… Tu i teraz Moskal był tańszy od konia, a jego krew warta mniej niż wino. Przynajmniej dopóki przerażeni Kozacy, hajducy i wezwani na pomoc Niemcy wojewody nie odpędzili Polaków od niewolników, a raczej nie wyrwali ostatków ze szpon śmierci, gnając na łeb na szyję do obozu.

Krew ludzka mieszała się z końską. A hen daleko, blisko Desny, Dymitr jeździł z płaczem po pobojowisku, błogosławiąc umierających krzyżem.

 

Fragment pochodzi z książki:

Samozwaniec II tom

Jacek Komuda

data wydania: maj 2010
ISBN-13: 978-83-7574-174-2
wymiary: 125 x 195
liczba stron: 368
oprawa: miękka
seria: Orły na Kremlu, Jacek Dydyński
cena: 32.90

Więcej:KremlMoskwa