Siejący niepokój

Gdyby chciał, wygrywałby kolejne wybory i rządził do dziś. Zrezygnował po jednej kadencji. Od zniesienia apartheidu Republika Południowej Afryki ma już trzeciego prezydenta, ale dla światowej opinii publicznej przywódcą tego kraju wciąż pozostaje Nelson Mandela. Na ekrany kin wchodzi właśnie film o jego fenomenie

11 lutego 1990 r. starszy siwowłosy mężczyzna przeszedł z uniesioną pięścią przed tłumem dziennikarzy. Po 28-letnim pobycie w więzieniu przywódca czarnej większości odzyskiwał wolność i rozpoczynał marsz do władzy. Owiany legendą miał autorytet i siłę, by zrobić z tą władzą wszystko, co zechce. Mógł odbierać białym majątki, ustanowić dyktaturę i w imię „obrony interesów najbiedniejszych” przeprowadzić rewolucję, która unicestwi beneficjentów dawnego systemu. Zamiast tego zaprosił na inaugurację rządów prokuratora, który domagał się dla niego kary śmierci, i byłego prezydenta Pietera Bothę, dawnego zwolennika apartheidu. Nie wszystkim podobały się takie gesty. Jednak to dzięki nim Mandela przeprowadził kraj przez okres trudnych przemian bez rozlewu krwi. Gdy uznał, że fundamenty pod w miarę spokojną przyszłość zostały położone, przekazał rządy następcom.

Syn wodza

Gadla Henry Mphakanyiswa, jeden z doradców głównego wodza plemienia Thembu i przewodniczący wioski, miał 4 żony i co najmniej 13 dzieci. Zgodnie z tradycją synom nadawał przydomki, które – jak wierzył – zadecydują o ich przyszłości. Z trafnością tych wróżb bywało różnie, ale w przypadku chłopca urodzonego 18 lipca 1918 r. wybór dokonany przez ojca okazał się proroczy. Rolihlahla – pierwotne imię Mandeli – oznacza bowiem „Siejącego Niepokój”, czyli po prostu wichrzyciela.

Thembu to jedno z plemion ludu Xhosa, pierwszego, który zetknął się pod koniec XVII w. z białymi osadnikami i próbował stawić im czoła. Mimo to tubylcy tracili ziemię i, ratując życie, przenosili się coraz bardziej na północ. Tam zderzyli się z Zulusami, ludem mniej licznym, ale zjednoczonym przez sławnego wodza Shakę i sprawniej zarządzanym. W starciu z nimi również nie mieli szans. Zamknięci w kleszczach Xhosa wegetowali w nędznych wioskach na jałowej ziemi. Jedyną szansą na odmianę losu wydawała się migracja do białych miast. Były to oczywiście złudzenia – na przybyszów nie czekało tam nic poza ciężką pracą fizyczną i pogardą. Zamieszkiwali w kleconych z byle czego chatach, tworząc czarne getta.

Dzieci plemiennych kacyków lojalnie współpracujących z białymi mogły liczyć na nieco lepszy los. Rolihlahla był pierwszym członkiem rodziny wodza Thembu, który nauczył się czytać i pisać. W szkole nadano mu angielskie imię Nelson. Miał 9 lat, gdy zmarł na gruźlicę jego ojciec. Nauczyciele i wujowie zdążyli już jednak dostrzec, że jest nieprzeciętnie zdolny, więc dopilnowali, by kontynuował naukę. W roku 1938 podjął studia na jedynej w Afryce wyższej uczelni dla czarnych – uniwersytecie Fort Hare w miejscowości Alice.

Szybko potwierdził adekwatność swego przydomku. „Siał niepokój”, organizując antyrasistowskie demonstracje, co skończyło się po 2 latach relegowaniem z uczelni. Mimo to był już najlepiej wykształconym członkiem plemienia i mógł wrócić do domu, by przejąć po ojcu urząd. Perspektywa panowania nad kilkoma wioskami niezbyt mu jednak odpowiadała, zwłaszcza że wiązała się z nią konieczność ożenku ze wskazaną przez rodzinę kobietą. 22-letni Mandela ruszył więc śladem niepiśmiennych ziomków do wielkiego miasta.

W Johannesburgu został na tyle doceniony, że nie kazano mu machać kilofem, lecz powierzono funkcję nadzorcy grupy górników w kopalni złota. Odpowiadał za wydobywanie kruszcu wartego miliony, zarabiał grosze. Trudno o lepszy powód do frustracji. Z braku innej możliwości złość wyładowywał na ringu. Przyszły laureat Pokojowej Nagrody Nobla postanowił bowiem zostać… bokserem. Zapowiadał, że zdobędzie tytuł mistrza świata wagi ciężkiej. „Jeśli chcesz się bić, to proszę bardzo. Ale walcz o coś naprawdę ważnego” – przekonywał go poznany w Johannesburgu czarnoskóry agent nieruchomości Walter Sisulu. Mandela dał się przekonać, rzucił ring i kopalnię i podjął pracę w kierowanej przez Sisulu agencji handlu nieruchomościami. Dzięki jego finansowemu wsparciu ukończył zaocznie studia prawnicze i razem z innym prawnikiem, Oliverem Tambo, założył pierwszą w Johannesburgu kancelarię adwokacką prowadzoną przez czarnych dla czarnych.

Dla młodych ambitnych prawników system dyskryminacji rasowej był całkowitym zaprzeczeniem zasad, które wkuwali na studiach z brytyjskich podręczników. Mieli nadzieję, że po zakończeniu II wojny światowej Afryka Południowa jako lojalny sojusznik aliantów zacznie upodabniać swój system polityczny do zachodnich demokracji. Utwierdzały ich w tym deklaracje premiera Jana Smutsa, który dążenie do całkowitego uniezależnienia się od Londynu (Związek Południowej Afryki był brytyjskim dominium) chciał powiązać ze stopniowym przyznawaniem praw publicznych czarnej większości.

Wydarzenia potoczyły się jednak w dokładnie odwrotnym kierunku. W 1948 r. wybory wygrała Partia Narodowa, reprezentująca Burów – potomków osadników holenderskich, którzy Anglików nienawidzili i nie mieli zamiaru ich naśladować, a Murzynów traktowali jak istoty gorszego gatunku.

Nowy rząd kierowany przez Daniela Malana, ortodoksyjnego wyznawcę kalwinizmu, zamiast równouprawnienia zapowiedział wprowadzenie systemu, który odizoluje od siebie społeczności białych i czarnych. „Przygotowujemy ustawy chroniące każdą z nich” – tłumaczył nowy premier.

Malan okazał się bardzo konsekwentnym politykiem. W ciągu 5 lat jego gabinet wytyczył granice mające oddzielać ludzi żyjących, a przede wszystkim pracujących, obok siebie. Kolejne ustawy zakazywały zawierania małżeństw mieszanych, stosunków seksualnych między przedstawicielami różnych ras, zamieszkiwania poza wyznaczonymi obszarami, korzystania ze wspólnych bibliotek, parków, sklepów, restauracji, plaż, nawet toalet. W ten sposób liderzy Partii Narodowej przekształcili rozproszone przepisy o charakterze rasistowskim i uprzedzenia rasowe w spójny system nazwany apartheidem.

M jak Mandela

 

Dla przywódców czarnej większości „reformy” Malana były ciosem podważającym sens działalności, którą prowadzili od roku 1912, gdy powołali własną partię – Afrykański Kongres Narodowy (ANC). Jej program opierał się na opracowanej przez Mahatmę Gandhiego strategii biernego oporu i wyrzeczenia się przemocy. Tworzyli go zresztą wspólnie, gdyż Gandhi testował swą polityczną filozofię właśnie podczas pobytu na południu Afryki. Mandela i Sisulu należeli do ANC od 1944 r.

Po 4 latach wprowadzania z żelazną konsekwencją kolejnych zasad apartheidu nawet najspokojniejszym murzyńskim politykom puszczały nerwy. A „Siejący Niepokój” eksbokser do spokojnych raczej nie należał. W 1952 r. za udział w kampanii obywatelskiego niesposłuszeństwa Mandela został aresztowany i skazany na rok więzienia w zawieszeniu. Po procesie spotkał się z ówczesnym przywódcą ANC Albertem Luthuli, który nadal sprzeciwiał się aktom przemocy. Zdaniem Mandeli była to droga donikąd. Próbował przekonać szefa do zmiany taktyki, ale niczego nie wskórał. Przystąpił więc do realizacji planu opatrzonego od pierwszej litery swojego nazwiska kryptonimem „M”. „Niech każdy dom, każda chata, każdy kąt, w którym żyje nasz naród, stanie się komórką naszego ruchu – agitował młodych i równie jak on zapalczywych aktywistów. – Niech władza wie, że nie poddamy się nigdy”. Chciał stworzyć konspiracyjną strukturę, która w każdej chwili będzie gotowa do podjęcia akcji zbrojnych.

Władza podejrzewała, że Mandela spiskuje, ale nie potrafiła tego udowodnić. Oskarżano go więc o organizowanie antyrządowych protestów, zatrzymywano w policyjnych aresztach, zakazywano opuszczania Johannesburga, zwalniano. Ten kołowrót kręcił się do 1956 r., gdy postawiono mu (oraz wielu innym działaczom ANC) śmiertelnie groźny zarzut zdrady stanu.

Mandela wreszcie mógł wykazać prawniczy talent. Bronił się sam. Prokuratura dostarczyła 10 tysięcy stron dokumentów, wezwała ponad 150 świadków, ale sąd „nie znalazł przekonujących dowodów, potwierdzających dążenie oskarżonego do obalenia siłą legalnych władz państwa”, i go uniewinnił.

Włócznia narodu

Mandela wyszedł z gmachu sądu w glorii bohatera, jednak radość nie trwała długo. 21 marca 1960 r. w Sharpeville policja otworzyła ogień do uczestników protestu przeciwko obowiązkowi posiadania wewnętrznych paszportów. Według oficjalnych danych zginęło 69 osób, w tym 10 dzieci, około 200 zostało rannych. Rząd oskarżył o sprowokowanie zamieszek przywódców ANC, wprowadził stan wyjątkowy i zdelegalizował ugrupowania opozycyjne.

Nelson Mandela ponownie spotkał się z Albertem Luthuli, by wymóc zgodę na odpowiedzenie przemocą na przemoc. „Wszelkie możliwości kontynuowania walki metodami politycznymi zostały zamknięte – wspomina w autobiografii „Long Way to Freedom” (Długa droga do wolności) przebieg tej rozmowy – strajki i manifestacje są rozpędzane, gdy organizujemy bojkot, policja wyciąga ludzi z domów i zmusza do pracy. Nie widzę innego wyjścia jak podjęcie działań zbrojnych. Jeśli nie zrobimy tego my – przywódcy, ludzie zrobią to bez nas”. Lider ANC, który właśnie został laureatem pokojowego Nobla, po raz kolejny odmówił.

Mimo to Mandela zdecydował się uaktywnić zakonspirowane grupy utworzone w ramach planu „M”. Nowej organizacji nadał sugestywną nazwę Włócznia Narodu (Umkhonto we Sizwe). 16 grudnia 1961 roku w dniu święta narodowego Burów, w Johannesburgu, Durbanie i Port Elizabeth wybuchły bomby. Dla trwających w błogim poczuciu bezkarności białych to był szok. Władze zmobilizowały cały aparat bezpieczeństwa do tropienia sprawców zamachów. W kręgu zainteresowania tajnych służb znalazł się również Mandela, który jednak zapadł się jak kamień w wodę.

Po kilku tygodniach okazało się, że przebywa za granicą. Nie ukrywał się, organizował konferencje prasowe w Tanzanii, Senegalu, Zambii, Gwinei. Tajemnicą okrył jedynie pobyt w Algierii, gdzie przeszedł szkolenie wojskowe, zapoznał się z techniką prowadzenia wojny partyzanckiej, nauczył się strzelać i podkładać ładunki wybuchowe. Wydawało się, że wkracza na drogę prowadzącą prosto do terroryzmu.

Za nielegalny wyjazd z kraju groziła kara, w przypadku recydywisty podwójnie surowa. Mimo to Mandela podjął ryzyko i wrócił. Zanim wpadł w ręce policji, zdążył jeszcze wydać dla garstki przyjaciół przyjęcie z okazji 44. urodzin. Chyba żaden z uczestników nie przewidywał, że następną rocznicę jako wolny człowiek będzie mógł świętować dopiero w wieku 72 lat! Oskarżony o przekroczenie granicy bez zezwolenia został skazany na 5 lat więzienia i osadzony na Robben Island. Od wolności dzieliło go zaledwie 10 km – przy dobrej widoczności mógł spoglądać na wznoszącą się nad Kapsztadem Górę Stołową. Uciec z tej najpilniej strzeżonej w RPA fortecy było jednak nie sposób.

Wkrótce na Mandelę spadł kolejny cios. Podczas najazdu na farmę pod Johannesburgiem policja ujęła 15 działaczy ANC, m.in. Waltera Sisulu. Nie to jednak było najgorsze – w kryjówce znaleziono notatki dotyczące planu „M” i wojny partyzanckiej. Władze wreszcie zdobyły dowód zdrady. Natychmiast zorganizowały nowy proces. Tym razem prokurator zażądał najwyższego wymiaru kary.

20 kwietnia 1964 r. Mandela wygłosił czterogodzinną mowę obrończą. Wyjaśnił, że członkowie jego organizacji nie dokonywali akcji terrorystycznych, lecz jedynie sabotażowe. Podkładali bomby pod budynki publiczne – koszary, posterunki policji i inne obiekty symbolizujące władzę, nigdy jednak nie stwarzali zagrożenia dla ludzkiego życia. Dlatego w serii zamachów nie ucierpiał żaden żołnierz, policjant ani urzędnik. Przemowę zakończył słowami, które przeszły do historii, a po zniesieniu apartheidu trafiły do podręczników szkolnych: „Zawsze byłem wierny ideałowi demokratycznego i wolnego społeczeństwa, w którym wszyscy ludzie – bez względu na kolor skóry – żyją w harmonii, mają takie same prawa i takie same możliwości. Wierzę, że jeszcze zobaczę, jak ten ideał się urzeczywistnia. Ale gdyby okazało się to konieczne, jestem gotów oddać za niego życie”.

Ostatnia nadzieja białych

 

Sąd uznał za okoliczność łagodzącą bezkrwawy charakter zamachów bombowych i nie skazał Mandeli na śmierć, lecz na dożywocie. Natychmiast po procesie przewieziono go wraz z W. Sisulu do kamieniołomów na Robben Island. Na lądzie zostawił czworo dzieci z pierwszego małżeństwa i dwie córki z drugiego. W pierwszym okresie nie szczędzono mu szykan. Mógł przyjmować tylko sześć wizyt w ciągu roku, żona Winnie miała prawo do częstszych odwiedzin, ale ich czas ograniczono do 45 minut. Strażnicy pilnowali, by małżonków oddzielała szyba. Czytano i cenzurowano listy, jakie pisali do siebie.

W miarą upływu czasu reżim łagodzono. Mandela otrzymywał do celi gazety i książki, nauczył się języka afrikaans, dzięki czemu zaczął prowadzić długie rozmowy ze strażnikami. Jak wspomina w autobiografii, chciał zrozumieć mentalność i sposób myślenia białych, a to było możliwe tylko poprzez dialog w ich ojczystym języku.

Jeśli rządzący liczyli, że skazując go na izolację, pozbywają się problemu, popełnili błąd. O Mandeli nie zapomnieli ani czarni, dla których stawał się postacią coraz bardziej legendarną, ani światowa opinia publiczna, żądająca coraz głośniej jego uwolnienia. W izolacji nie pogrążał się więzień, lecz reżim, który go zesłał na odludną wyspę.

W latach 80. XX wieku, gdy zaczął się kruszyć nawet komunistyczny monolit, biali przywódcy RPA zrozumieli, że jeśli nie zmienią systemu rządów, doprowadzą albo do załamania obłożonej międzynarodowymi sankcjami gospodarki, albo do wybuchu krwawej rewolty. Nowa generacja przywódców czarnej większości nie miała już bowiem w głowach ideałów walki bez przemocy. Symbolem ich dążeń stały się nakładane przeciwnikom na szyje opony, które polewano benzyną i – przy aplauzie tłumu – podpalano. Z wroga numer jeden Nelson Mandela stawał się ostatnią nadzieją na powstrzymanie orgii nienawiści i zemsty. W 1982 r. więźnia przeniesiono do więzienia Pollsmoor.

Tymczasem Mandela zachorował na gruźlicę. Gdyby zmarł w tym momencie, wybuch byłby nieunikniony. Przerażone władze natychmiast po zapoznaniu się z diagnozą przeniosły go na położoną w regionie o znakomitym mikroklimacie farmę więzienną Victor Verster i zapewniły najlepszą opiekę medyczną. Premier Pieter Botha, zdeklarowany rasista, wysyłał emisariuszy z propozycjami natychmiastowego uwolnienia w zamian za złożenie deklaracji lojalności i potępienie aktów przemocy. „Pertraktować mogą jedynie ludzie wolni” – odpowiadał Mandela. Latem 1989 r. Botha pofatygował się do niego osobiście. Ponowił ofertę i usłyszał tę samą odpowiedź.

Zwycięzca

Następca Bothy, Frederik de Klerk, zrozumiał, że drobne ustępstwa już nie wystarczą. Mimo osobistych obaw i sprzeciwu twardego skrzydła Partii Narodowej, podjął historyczną decyzję. 11 lutego 1990 r. przed Mandelą otworzyły się więzienne bramy. „Zawsze byłem wierny ideałowi demokratycznego i wolnego społeczeństwa, w którym wszyscy ludzie – bez względu na kolor skóry – żyją w harmonii, mają takie same prawa i takie same możliwości” – pierwsze publiczne przemówienie do tłumu witającego go na wiecu w Kapsztadzie rozpoczął od słów, którymi 26 lat temu zakończył swe wystąpienie w sądzie. Był wolnym człowiekiem, więc mógł podjąć negocjacje z rządem. Osiągnął to, za co kiedyś chciał oddać życie – system apartheidu został zniesiony. W roku 1993 wraz z Frederikiem de Klerkiem otrzymał Pokojową Nagrodę Nobla.

Rok później w pierwszych w historii Republiki Południowej Afryki wolnych wyborach ANC zdobyło niemal dwie trzecie głosów, a Nelson Rolihlahla Mandela został prezydentem. Teraz tylko od niego zależało, czy ideał, o którym mówił, stanie się rzeczywistością.

W odróżnieniu od wielu afrykańskich polityków, którzy po przejęciu władzy obiecywali cuda i, nie mogąc ich spełnić, przeistaczali się w brutalnych dyktatorów, nie zapowiedział nastania czasów powszechnej szczęśliwości. Skupił się na ochronie tego, co pozwalało RPA utrzymać pozycję największej gospodarczej potęgi kontynentu, i na tonowaniu konfliktów. Nie tylko na linii biali – czarni. ANC reprezentował przede wszystkim lud Xhosa – najbiedniejszy, najbardziej zradykalizowany, pałający żądzą odwetu na lepiej radzących sobie w epoce apartheidu Zulusach. Umiejętnie lawirując, Mandela nie dopuścił do wybuchu walk etnicznych, zneutralizował też zuluskie plany utworzenia własnego państwa.

Zbudowane w czasie jego pięcioletnich rządów fundamenty demokracji okazały się na tyle solidne, że do dziś zapewniają RPA rzadko spotykaną w Afryce stabilność. Oczywiście nie wszystko się udało, bo udać się nie mogło. Nie był cudotwórcą, lecz politykiem, który – jak każdy – popełnia błędy. Jednym z największych okazała się typowa dla ofiar represyjnego reżimu niechęć do policji i aparatu bezpieczeństwa. W efekcie RPA stała się jednym z najbardziej zagrożonych przestępczością państw świata – wskaźnik zabójstw jest 10-krotnie wyższy niż w USA.

Czas pomyśleć o sobie

Przejazd przez Johannesburg to mocne przeżycie. Znajomi ostrzegali, bym w większości dzielnic nie wysiadał z samochodu i nie otwierał okien. Gdy patrzyłem na zasieki z drutu kolczastego wieńczące nie tylko płoty, ale nawet balkony, zrozumiałem sens tych przestróg.

„Jesteśmy najbogatszym państwem Afryki – tłumaczył James, mój czarnoskóry przewodnik – to przyciąga emigrantów z całego kontynentu. Nasi ludzie są dobrzy, przybysze z Zimbabwe i Mozambiku też, ale tych znad Zatoki Gwinejskiej lepiej się strzec. Nie mają pracy, tworzą gangi. Najgorsi są Nigeryjczycy. Wszyscy się ich boją”.

Zasada, że winni są wszyscy, tylko nie my, ma – jak widać – uniwersalny charakter. I jak wszędzie żerują na niej radykałowie. Mandela, który obejmował prezydenturę w aurze uwielbianego bohatera, szybko został obiektem ataków. Miano mu za złe, że ponad 90 proc. majątku narodowego pozostawił w rękach białych; że zamiast powszechnej równości wprowadził politykę Black Economic Empowerment – przekazywania części kapitału wielkich firm czarnej kadrze menedżerskiej. Powstawała w ten sposób murzyńska klasa średnia, której zamożność kłuła w oczy „obrońców ludów”.

W obozie radykałów znalazła się także Winnie Mandela, która – hołubiona jako żona więzionego bohatera – odkryła w sobie polityczne ambicje. Tyle że w najgorszym, stanowiącym plagę Afryki, wydaniu – żądzy władzy za wszelką cenę, pogoni za blichtrem, fizycznej eliminacji przeciwników. „Powstało między nami tyle napięć, że za najlepsze wyjście uznaliśmy rozstanie – oświadczył jeszcze przed wyborami. – Odchodzę od żony, nie żywiąc do niej żalu”.

Jeszcze większe zaskoczenie wywołał w dniu swoich 80. urodzin, gdy – już jako urzędujący prezydent – poinformował, że żeni się po raz trzeci. Wybranką okazała się młodsza o 27 lat wdowa po prezydencie Mozambiku Graça Machel.

Z nią rozumiał się znakomicie. Po przekazaniu w 1999 r. władzy w ręce młodszego działacza ANC Thabo Mbekiego, który zobowiązał się do kontynuowania jego polityki, Mandela zaszył się w domowych pieleszach. Wynurza się z nich od czasu do czasu, by wziąć udział w akcjach charytatywnych lub uświetnić swą obecnością prestiżowe wydarzenia. U schyłku długiego życia „Siejący Niepokój” uznał, że także jemu należy się trochę spokoju.