Kojarzenie małżeństw to wielki biznes. “Ośmioetapowy proces porównywania horoskopów, pokaże, czy para ma szansę”

W wielu kulturach do małżeństwa nie potrzeba miłości. Łączeniem ludzi w pary zajmują się swatowie, komputer, a nawet… władze państwowe.

Ghotok Pakhi Bhai ma 62 lata i ponad 10 tys. małżeństw na koncie. W tym dwa własne – od 40 lat jest w szczęśliwym związ­ku z dwiema żonami. Pozostałe małżeństwa są jego dziełem: od 44 lat zajmuje się ich aranżowaniem ze skutecznością, któ­ra uczyniła go najsłynniejszym swatem w Ban­gladeszu. Pakhi Bhai to jego imię, „ghotok” to tytuł zawodowy – tak w języku bengalskim okreś­la się profesjonalistę w kojarzeniu par. Na biur­ku Ghotoka piętrzą się teczki, a w nich – dane i zdjęcia kandydatów. Piosenka „I will always love you” Whitney Houston nastawiona jako dzwonek w telefonie rozbrzmiewa w biurze cały dzień. Ghotok ma pełne ręce roboty: nie tylko odbiera połączenia od rodziców potencjalnych małżon­ków i umawia spotkania, ale przede wszystkim analizuje i dopasowuje. Każdy szczegół ma zna­czenie: od statusu rodziny przez wzrost kandy­data, jego wykształcenie, zainteresowania, po­chodzenie i wyznanie po wygląd.

Po wstępnej selekcji potencjalnych narzeczo­nych rodzice są zapraszani do biura. To najważ­niejszy etap – właśnie oni stwierdzają, czy między młodymi zaiskrzy. „W Bangladeszu najpierw bierzemy ślub, później się zakochujemy” – mówi jedna z przyszłych żon, która o mężczyźnie swojego życia wie prawie wszystko, mimo że jeszcze go nie poznała. Ufa doświadczeniu swojego swata.

Biznes matrymonialny

Przepis na sukces? „Szczerość” – mówi Javed Kaisar Ibne Rahman, antropolog z uni­wersytetu Shahjalal University of Science and Technology w Bangladeszu. „Jeżeli swat nie kła­mie w sprawie kandydatów i ich rodzin, ludzie ufają jego opiniom i polecają znajomym. W ten sposób zyskuje społeczny szacunek, a nazwi- sko może stać się znaną marką. Jeśli dojdzie do rozwodu, wina leży po stronie swata, więc sukces małżeński jest jego osobistym interesem. Chodzi o renomę wśród lokalnej społeczności”.

Kojarzenie małżeństw to wielki biznes. Stro­ny internetowe czy biura matrymonialne, w któ­rych po uiszczeniu opłaty można zarejestrować swoje CV i zdjęcia, to fenomen nie tylko Ban­gladeszu, ale i np. Indii. Debojyoti Bhattacharya i Satabdi Chatterjee niedawno obchodzili pierw­szą rocznicę ślubu. Poznali się na największym portalu randkowym w Indiach: Bharatmatrimony.com. Formularz online pomaga sprecyzować oczekiwania (wiek, wzrost, wygląd). Elektronicz­ny „ swat” dzieli kandydatów na kasty według ich statusu społecznego, co w Indiach jest decydu­jącym czynnikiem w dobieraniu par. Większość hinduistów nadal przy doborze partnera kieruje się też wskazaniami astrologicznymi.

Guna melan, czyli ośmioetapowy proces porównywania horoskopów, pozwala stwier­dzić, czy para ma szansę stworzyć zgodny związek. Kiedyś obowiązek wykonywania skomplikowanych obliczeń spoczywał na panditach, czyli uczonych i mędrcach. Dziś można to sprawdzić za pomocą testu on- line. Wszystko wskazuje, że Debojyoti Bhattacharya i Satabdi Chatterjee uzyskali bliski maksimum wynik dopasowania: 36 punktów. Debojyoti pisze na portalu: „We wrześniu 2012 r. pierwszy raz nawiązaliśmy kontakt. Miłość stopniowo rozkwitała między nami. Ślub wzięliśmy 5 lipca 2013 i jestem dumny, że jest moją żoną”.

 

W całych Indiach w ten sposób dobiera­ją się setki tysięcy par, a wartość tego biznesu w tym kraju szacuje się na około 250 mln dola­rów. Jednak mimo rozwoju nowych technologii wiele rodzin pozostaje przy tradycji osobistego spotkania, kiedy kluczową rolę odgrywa pod­stawowa broń swata – intuicja.

Życie według 613 zasad

Wśród wąskich uliczek jerozolimskiej dzielnicy Mea Szarim wieść o niezawodnej in­tuicji szadchana – zawodowego swata – prze­kazywana jest z ust do ust. Podobnie jak przed dwustu laty to oni są odpowiedzialni za dobie­ranie par wśród chasydów, najbardziej orto­doksyjnego odłamu żydowskiej społeczności. Atrybuty: karty z informacjami o kandydatach i referencjami, które mają potwierdzić cechy charakteru, zdjęcia i spinacze do bielizny. Te ostatnie „łączą” pary, które już się spotkały i mają przed sobą perspektywę małżeństwa. Jednak zanim do tego dojdzie, szadchan ma pełne ręce roboty: analizuje osobowość, ce­chy charakteru, bystrość umysłu i zachowanie. Sprawdza, czy chłopak ma potencjał, by zostać znawcą Tory, czy też powinien pracować (co nie zdarza się tu często). To całe śledztwo pozwala wyłonić kilku chłopców.

„Zazwyczaj szadchan prezentuje kilku kandydatów, znając kryteria ważne dla rodziny. Ale do spotkania nie dochodzi od razu. Najpierw dziewczyna przypatruje się kandydatowi na męża, na przy­kład w synagodze. Patrzy na niego w czasie modlitw z babińca” – opowiada Anka Grupińska, badaczka kultury żydowskiej, reporterka i autorka książki „Najtrudniej jest spotkać Li- lit. Opowieści chasydzkich kobiet” „Jeśli na widok chłopaka mocniej zabije jej serce, orga­nizowany jest następny etap – spotkanie” To bardzo istotny moment dla obu stron, szcze­gólnie że wśród społeczności chasydów jedną z podstawowych zasad jest jichud (osobność). „Osobność płci jest kluczową zasadą. Od trze­ciego roku życia chłopcy i dziewczynki są roz­dzielani, dotyczy to także rodzeństwa. Często się więc zdarza, że jest to pierwsze spotkanie dla obojga” – dodaje Grupińska.

Pierwsza „randka” odbywa się jednak w to­warzystwie rodziców i szadchana, a jej głów­nym celem jest omówienie ewentualnych wa­runków małżeństwa. Młodzi spędzają ze sobą kilka, kilkanaście minut, a potem decydują, czy chcą się znowu zobaczyć. Jeśli tak, w niedługim czasie dochodzi do t’naim – uroczystych zarę­czyn. „Bywa, że nie miłość jest w takim związku najważniejsza. Istotą kontraktu małżeńskiego jest wypełnienie powinności wyrastających z prawa i tradycji” – tłumaczy Grupińska.

Powinności jest w judaizmie dokładnie 613, wyartykułowanych w żydowskim prawie reli­gijnym (248 nakazów i 365 zakazów). Jednym z 248 micwot jest zalecenie małżeństwa i posia­dania dzieci. Ideałem jest rodzina wielodzietna, więc chasydzi często mają nawet kilkanaścioro potomków.

 

Statek miłości

O takiej liczbie prezydent Tajwanu Ma Jing-Cu może tylko pomarzyć. I westchnąć z nostalgią, wspominając czasy, kiedy odpo­wiedzialny za związki był meiren – zawodowy swat. To do niego należały negocjacje między rodzinami i ocenianie bazi – dopasowania kan­dydatów. Współcześnie w Tajpei dla wielu osób dzień pracy trwa 11 godzin, a związki i dzieci nie należą do priorytetów. W tej sytuacji (i pod groźbą drastycznego spadku przyrostu natu­ralnego) od Tajwanu po Singapur rolę swata postanowił przejąć… rząd.

500 chłopaków i dziewczyn tłoczy się na dziedzińcu kampusu uniwersyteckiego Tamsui. To pierwszy dzień programu oficjalnie nazwa­nego Expatriate Youth Summer Formosa Study Tour to Taiwan, a nieoficjalnie – Statkiem Mi­łości. Miesięczna podróż emigrantów po ro­dzinnym Tajwanie dofinansowana przez rząd ma przywrócić im poczucie przynależności do rodzimej kultury. Odbywają się kursy mandaryńskiego i tradycyjnego rzemiosła. Jednak częstym skutkiem ubocznym są flirty, związki, a nawet małżeństwa. Kerry Liou, dyrektor pro­gramu z ramienia rządu Tajwanu, komentuje w artykule dla „New York Times”: „Z uwagi na młody wiek większości uczestników nie zachęcamy do romansów w trakcie wycieczki. Jednak mile widziane jest utrzymywanie przez nich kontaktu po powrocie do krajów, w któ­rych obecnie mieszkają”.

Tym, którzy pozostają w kraju, z pomocą (finansową) przychodzi bank centralny Tajwa­nu, sponsorując wycieczki dla pracowników prywatnego i publicznego sektora. Wspólne zwiedzanie, randki w luksusowych hotelach i wyjazdy integracyjne mają ułatwić poznanie odpowiedniego partnera.

Singapur nie pozostaje w tyle. Kilkanaście agencji randkowych uzyskało aprobatę Ministerstwa Rozwoju Młodzieży i Sportu. Inicjatywy takie jak Social Development Network – instytucja działająca od 1984 roku jako oficjalny rządowy „swat” – mają ułatwić zawieranie znajomości na zajęciach tańca lub przez speed dating. Od niedawna ta organizacja promuje „miłosne po­darunki”. Znasz singla? Możesz mu podarować voucher o wartości 10 dolarów do wydania na randce albo na opłacenie członkostwa na jed­nym z portali randkowych.

Są jednak miejsca, gdzie dobieranie się w pary opiera się wpływom nowych technologii.

Panie wybierają panów

Tak jak wśród Wodaabe, nomadycznego ludu zamieszkującego niedostępne zakątki pustyni Sahel w Nigrze. Nieznane jest tam po­pularne stwierdzenie „wygląd to nie wszystko”. W języku fula, którym posługują się Wodaabe, najważniejszym słowem jest boodal, czyli fizyczne piękno. Ideałem jest smukła sylwetka, regularne rysy twarzy podkreślone wyraźnym makijażem: nakładanym na całą twarz podkładem z ochry i symetryczną linią biegnącą wzdłuż linii (długiego i wąskiego) nosa. Równie istotne są lśniące, białe zęby wyeksponowane ciemną „pomadką” ze zwęglonych kości czapli lub skóry kameleona i podkreślone tym samym barwnikiem oczy. Z czym więc nie rozstaje się prawdziwy mężczyzna? Oczywiście z luster­kiem – tylko dzięki niemu może sprawdzać, czy z twarzą wszystko w porządku. Bo w kulturze Wodaabe to nie kobiety, lecz mężczyźni muszą aspirować do ideału. Od tego zależy nie tylko powodzenie u płci przeciwnej, ale status w ca­łej społeczności. Najpiękniejsi na świecie – jak sami o sobie mówią – muszą trzymać fason przez cały rok, ale szczególnie w trakcie jedne­go tygodnia pod koniec pory deszczowej, kiedy plemiona rozproszone po pustyni gromadzą się, by celebrować wielkie święto Gerewol.

 

Cały festiwal piękności trwa tydzień, a każdy dzień zaczyna się tak samo: o świcie mężczyźni wyciągają swoje lusterka i godzinami wcierają w skórę barwniki, splatają włosy w długie warko­cze, wtykając w nie strusie pióra, poprawiaj ą ko­lorowe muszle i amulety (chronią przed urokami rzucanymi przez konkurentów). Gdy słońce jest już w zenicie, panowie prezentują swoje umie­jętności przed żeńskim gremium w trakcie rytu­alnego tańca yaake – stojąc w szeregu nadymają policzki, wywracają oczami, skaczą i potrząsają warkoczami przez wiele godzin do rytmu wy­stukiwanego na bębnach. Ukryte w cieniu liści palmowych dziewczęta z obojętną miną przyglą­dają się tym popisom. Ale spokój jest pozorny: w tym czasie oceniają i wybierają najpiękniej­szych mężczyzn. Ci wyselekcjonowani będą mogli wybrać sobie dowolną dziewczynę, nawet zamężną. Romans, który rozpoczął się w trakcie Gerewol, nie jest tabu i może trwać nawet całe życie. Dla mężczyzn jest to również coroczne przypomnienie o tym, że nie mogą spoczywać na laurach – kobieta ma przecież święte prawo porzucić męża dla przystojniejszego adoratora.

Sztuka targowania

W bliższej nam części świata, w Bułgarii, grupa półkoczowników z grupy Kalajdżów spo­tyka się na wielkim targu św. Teodora. Urządza­ne co roku, w pierwszą sobotę Wielkiego Postu święto służy jednemu – znalezieniu żony.

To też jedna z niewielu okazji, gdy licząca prawie 20 tys. osób społeczność gromadzi się w tym samym miejscu. Pozostałą część roku mężczyźni z tej romskiej zbiorowości wędrują po całej Bułgarii, sprzedając wyrabiane przez siebie garnki, patelnie i kotły. Kotlarze z gru­py Kalajdżów w sztuce targowania są więc niezwykle wprawieni. A przy negocjacjach o rękę przyszłej żony też trzeba zachować zimną krew. O cenie decyduje rodzina: za dziewczy­nę trzeba zapłacić od 7,5 do 11 tys. dolarów, czyli prawie dwa razy więcej, niż wynosi śred­nie roczne wynagrodzenie w Bułgarii. Cena najpiękniejszych może być o wiele wyższa. Wszystkie ustalenia dokonywane są między rodzinami, a spotkania młodych odbywają się tylko w obecności kogoś dorosłego.

„Społeczność romska w Europie jest bar­dzo zróżnicowana, ale nadal w niektórych grupach finałem negocjacji małżeńskich po­zostaje transakcja finansowa, przez Kełderaszów i Lowarów nazywana daro” – mówi Marta Godlewska-Goska z Instytutu Etnologii i Antropologii Kulturowej Uniwersytetu Warszawskiego. „Często w tym kontekście mówi się o kupowaniu żony. To błąd. Daro nie jest transakcją handlową, ale zabezpieczeniem bytu dziewczyny w nowej rodzinie, gwarancją jej do­brego traktowania. U mieszkających w Polsce Lowarów i Kełderaszów takie transakcje należą do przeszłości, wśród członków grupy Polska Roma zwyczaj ten nie był praktykowany”.

Wełko Krustiew, etnograf z Bułgarskiej Akademii Nauk cytowany przez „New York Times”, twierdzi, że „mężczyzna nie kupuje so­bie żony, ale jej dziewictwo”. Istotnie, w tej kul­turze – gdzie za mąż wydawane są dziewczyny w wieku od 16 do 20 lat – najważniejsza jest reputacja córki i jej rodu symbolizowana przez dziewictwo pierworodnej. „Jednym z pod­stawowych kryteriów przy wyborze żony dla chłopaka w przypadku małżeństwa aranżo­wanego jest jej reputacja. Dotyczy to zarówno dziewczyny, jak i jej rodziny, gdyż małżeństwo to przede wszystkim związek dwóch rodów. Dziewczyna powinna być dziewicą, ale pod uwagę bierze się o wiele więcej czynników i dziewczęta mogą odmówić związania się z ubiegającym się o ich rękę chłopakiem” – mówi Godlewska-Goska.

Mimo przywiązania do tradycji coraz czę­ściej młode pokolenie buntuje się przeciwko dawnym zwyczajom, a statystyki pokazują, że ponad połowa młodych Romów wolałaby wybierać swoich partnerów bez pośrednictwa rodziców. Jednak póki co zawsze mogą skorzy­stać z innych uznanych w większości romskich społeczności form zawierania małżeństwa – wspólnej ucieczki lub… porwania.