Skarby świecą w ciemności

Garnce ze złotymi monetami, skrzynie z klejnotami od zawsze pobudzały wyobraźnię. W dawnych czasach wierzono, że stają się widoczne dopiero nocą i dlatego na poszukiwania najczęściej wyruszano o północy.

24 maja 1988 r. przy ulicy  Daszyńskiego w Środzie Śląskiej robotnicy pogłębiali dół pod fundamenty. Nagle trafili na gliniane skorupy, wśród których połyskiwały monety i biżuteria. Do wykopu rzucił się kto żyw. Ludzie wydzierali sobie złoto z rąk, zabierali do domu, niektórzy potem nim handlowali. Tak wyglądało odkrycie Skarbu Tysiąclecia – jednego z najcenniejszych, jakie w XX w. odnaleziono w Europie. Na Skarb Średzki, który odzyskano m.in. wskutek licznych rewizji w prywatnych mieszkaniach, składały się: korona zwieńczona orłami, kolista zapona z kameą (jedna z największych na świecie), zdobione zawieszki, bransolety, trzy ozdobne pierścienie, 39 złotych monet i kilka tysięcy srebrnych. Klejnoty należały prawdopodobnie do Blanki de Valois, pierwszej żony Karola IV. Cesarz zastawił je u Żyda w Środzie Śląskiej. Kiedy na Śląsku wybuchła epidemia dżumy, oskarżeni o jej przywleczenie Żydzi ukryli majątek. Również klejnoty Blanki zostały schowane, zaś Żyd, u którego je zastawiono, zginął.

Jedna z największych akcji ukrywania, a co za tym idzie – poszukiwań skarbów wiąże się z końcem II wojny światowej na Dolnym Śląsku. Teoretycznie najbezpieczniejszy w tym czasie rejon Niemiec, wciąż omijany przez walki, był świetnym miejscem na czasowe przechowanie muzealiów, złota, depozytów i prywatnych kolekcji. Kluczową rolę w tej sprawie miał odegrać Günther Grundmann, do 1945 r. Konserwator Zabytków Prowincji Dolnośląskiej. To on zajął się zabezpieczeniem zabytków ruchomych przed nalotami i zakusami zbliżającej się Armii Czerwonej. Do 21 czerwca 1944 r. Grundmann wysłał 80 transportów do skrytek w dolnośląskich zamkach i pałacach. Oprócz tego wciąż przychodziły transporty z okupowanej Polski. Od skarbów mogło zakręcić się w głowie. W Cieplicach przechowywano zawartość skarbca katedry na Wawelu, Wilanowa, Łazienek, Muzeum Narodowego w Krakowie; w Brzezicy 20 tys. zabytkowych książek; w Ramułtowicach 10 sal wypełniono archiwaliami, wreszcie w Warmątowicach zgromadzono kilkadziesiąt tysięcy monet pochodzących z Miejskich Zbiorów Sztuki we Wrocławiu. W Zagórzu Śląskim radzieccy żołnierze odnaleźli po wojnie kolekcję polskich obrazów. Płk Moskwin rozkazał podkomendnym spakować je, a następnie wysłać do Leningradu. I tak 163 malowidła w złoconych ramach, książki, szkice i rysunki pojechały w 213 wielkich pakach na wschód. Do skrzyń trafił m.in. „Stańczyk” Jana Matejki i „Wyjazd Jana III Sobieskiego z Wilanowa” Brandta. Część z nich powróciła do Polski, ale dla nas najciekawsze są te, których nie odnaleziono.

Jeden z najcenniejszych zaginionych zabytków to „Portret młodzieńca” Rafaela. Pod koniec wojny przywiózł go do pałacu w Sichowie Hans Frank, gubernator Generalnej Guberni. Jego syn wspominał potem w swojej książce, że widział obraz u chłopa w Alzacji – możliwe, że został następnie sprzedany jakiemuś kolekcjonerowi. Wiele osób wierzy mimo to, że pozostał w okolicach Sichowa, bo z każdym rokiem opowieści o skarbach obrastają nowymi legendami. 

ZŁOTO WROCŁAWIA

[Biały jar, woj. dolnośląskie, pow. jeleniogórski]

W 1953 roku pracownicy wrocławskiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego aresztowali Herberta Klose, oficera niemieckiego Prezydium Policji we Wrocławiu. W czasie przesłuchań Klose zeznał, że w 1944 roku uczestniczył w ukrywaniu depozytów mieszkańców Wrocławia oraz złota z dolnośląskich banków. Według zatrzymanego walory te, zamknięte w 56 hermetycznych skrzyniach ważących od 50 do 300 kilogramów, zostały zdeponowane w miejskim Prezydium Policji. Część z nich w styczniu 1945 roku wyjechała z  Wrocławia w kierunku Karkonoszy. W Karpaczu skrzynie zapakowano na wozy konne i skierowano w rejon Małego Stawu. Klose miał po drodze wypadek – spadł z konia i stracił przytomność – był więc w stanie opowiedzieć historię ukrycia tylko do tego momentu. Wskazywał jednak na „rejon pod Śnieżką”. 

Prowadzone później przez wielu eksploratorów poszukiwania pozwoliły na wytypowanie potencjalnych miejsc ukrycia skrzyń. Jednym z nich miał być Biały Jar „u podnóża Śnieżki”. Mimo że brakowało śladów, na początku lat 80. XX wieku oficerowie resortu spraw wewnętrznych i Ministerstwa Obrony Narodowej podjęli zakrojone na szeroką skalę poszukiwania nazistowskiego złota. Badania nie przyniosły wprawdzie żadnych efektów, ale eksploratorzy spędzili trochę czasu w naprawdę pięknych „okolicznościach przyrody”. Poszukiwania prowadzono w Białym Jarze, w okolicach Domku Myśliwskiego oraz Małego Stawu, nad którym stoi jedno z najbardziej urokliwych sudeckich schronisk – Samotnia. 

Choć coraz częściej pojawiają się głosy, że „Złoto Wrocławia” to tylko legenda, skarb do dziś rozbudza wyobraźnię. Tym bardziej że ma leżeć w jednym z najpiękniejszych zakątków Polski. 

SKARB ZBÓJA MELCHIORA

[Dolina Baryczy, woj. dolnośląskie, pow. oleśnicki]

Miał wyjątkowo paskudny charakter. Rabował i mordował bez wyboru, nie oszczędzając nawet kobiet w ciąży. Nie zawsze w grę wchodziły wielkie sumy. Koło Nowego Stawu zabił pewnego Polaka za jednego talara i osiemnaście groszy. 

 

Melchior Hedloff urodził się 1606 roku w Kuźnicy Kąckiej koło Międzyborza. W młodości brał udział w krwawej wojnie trzydziestoletniej, ale gdy wrócił z niej do domu, monotonne życie zaczęło mu bardzo doskwierać. Zajął się więc tym, co wychodziło mu najlepiej: kłusował, kradł, a z czasem tak się rozhulał, że zaczął zabijać. Działał na terenie dzisiejszej Doliny Baryczy, której lasy były w tych czasach niedostępne. Mnóstwo stawów i zagubionych łąk idealnie nadawało się na kryjówkę. Z czasem wokół Melchiora zaczęli się skupiać inni zbóje, do bandy należały również jego żona i córka. Hedloff wzbudzał lęk w całej okolicy, nawet wśród swoich kolegów po fachu. Ofiary siekł turecką szablą, strzelał do nich z dwóch muszkietów, z którymi się nigdy nie rozstawał. Każde morderstwo upamiętniał nacięciem na kolbie albo lufie. Był przy tym dokładny, nacięcia różniły się w zależności od stanu, zawodu i płci zabitych. Pojawiały się nawet plotki o tym, że Melchior zjada ciała swoich ofiar. 

Miarka przebrała się w 1653 roku. We wrześniu książę oleśnicki Sylwiusz Wirtemberski zebrał szlachtę całego księstwa i postanowił raz na zawsze rozprawić się z zuchwałą bandą. Melchiora udało się pojmać dopiero na początku listopada, ukrywał się we wsi Łąki koło Sułowa. Został oskarżony o zamordowanie 251 osób, w tym m.in. stu Polaków, sześciu Żydów, pięciu szlachciców i dziesięciu ciężarnych kobiet. Dowodem koronnym był arkebuz, na którym zbój skrupulatnie oznaczał swoje ofiary. 19 lutego 1654 roku po wyjątkowo okrutnych torturach Melchior Hedloff został stracony w Oleśnicy. Jeden z jego muszkietów znajduje się dzisiaj w warszawskim Muzeum Wojska Polskiego. Broń nosi ślad 31 równych nacięć, widać również, że używano jej intensywnie i że była naprawiana. Opowieściom o dziejach Melchiora towarzyszą domniemania na temat zgromadzonych przez niego łupów. Ukrywał je w Dolinie Baryczy, głównie na Wzgórzach Twardogórskich. Podejrzana jest także góra Zbójnik, najwyższe wzniesienie Dolnego Śląska poza Sudetami. Jeśli wierzyć legendzie, skarby są rozproszone, czyli trudno w tym wypadku liczyć na jedno duże znalezisko.

GÓRA HITLEROWSKIEGO ZŁOTA

[Ślęża, woj. dolnośląski, pow. wrocławski]

Górująca nad Sobótką niedaleko Wrocławia Ślęża to eksploracyjny klasyk. Magiczna góra od wieków była bohaterką legend, ale medialną karierę zaczęła robić po 1945 r. Pojawiły się wówczas informacje, że pod koniec II wojny światowej Niemcy ukryli w starych sztolniach na zboczach Ślęży skrzynie z nieznaną bliżej zawartością. Więźniów, którzy pracowali przy wnoszeniu i ustawianiu ładunku, zlikwidowano i na zawsze pozostawiono w podziemiach. Wiadomo, że 16 stycznia 1945 r. na Ślęży skończyły się jakieś prace, być może związane z wysadzeniem i maskowaniem wejść do tuneli. W latach 70. XX wieku do redakcji TVP nadszedł list od Mariana  Orłowskiego z Głogowa, który w 1945 r. rozpoczął pracę w pobliżu Ślęży. Podczas wycieczki na górę spostrzegł dziwne rumowisko, które wyglądało jak celowe maskowanie wysadzonego wcześniej wejścia do tunelu. Nadawca listu skojarzył to z zasłyszanymi opowieściami o ukrywanych na Dolnym Śląsku niemieckich depozytach. Wspominał również o wymordowaniu całej rodziny niemieckiego leśnika, który mieszkał u podnóża Ślęży. Uważał, że leśniczy mógł być świadkiem niemieckiego transportu i z tego powodu został zabity. 

List zapoczątkował całą serię bardziej lub mniej oficjalnych badań. W 1979 roku Okręgowa Komisja Badania Zbrodni Hitlerowskich wraz z Urzędem Wojewódzkim we Wrocławiu usiłowali dostać się do wskazanej sztolni, dwa lata później do działania przystąpiła ekipa MON i WSW. W tym samym roku podobne akcje ponawiano kilkakrotnie m.in. z udziałem Wojewódzkiego Ośrodka Archeologiczno-Konserwatorskiego i z wykorzystaniem aparatury Zakładów Badawczo-Projektowych Miedzi „Cuprum” oraz Wojskowego Instytutu Techniki Inżynieryjnej. Wyniki wydawały się obiecujące, ale badań nie kontynuowano. To, czy Ślęża skrywa skarb, pozostaje tajemnicą. 

SKARB INKÓW

[Niedzica, woj. małopolskie, pow. nowotarski]

Wszystko zaczęło się w XVIII wieku, gdy Sebastian Benesz de Berzeviczy, szlachcic węgierskiego pochodzenia, wyruszył z rodzinnego Podola w świat, do nowo odkrytych krajów na drugiej półkuli. Berzeviczy zaciągnął się na hiszpański statek, którym dotarł do Peru, gdzie poślubił inkaską księżniczkę. Zrodzona z tego związku córka Umina została żoną ostatniego potomka królewskiego rodu Inków – Tupaca Amaru. Kiedy zaczęły narastać prześladowania ze strony hiszpańskich władz, Sebastian Berzeviczy uciekł do Europy razem z córką, zięciem i wnukiem Antoniem. Ruszył za nimi pościg i w Wenecji Hiszpanie zamordowali męża Uminy. Sebastianowi z córką i wnukiem udało się zbiec przez Węgry do zamku w Niedzicy, który należał do krewnego rodziny Berzeviczych. Już w Polsce zginęła Umina, zamaskowani zabójcy wbili jej sztylet w serce. Legenda mówi, że powodem prześladowania była odmowa wyjawienia Hiszpanom miejsca ukrycia inkaskich skarbów. Sebastian w trosce o życie wnuka wezwał do zamku Radę Emisariuszy Inków. W jej obecności małego Antonia zaadoptował Wacław Benesz, bratanek Sebastiana. On też w stosownym czasie miał ujawnić chłopcu rodzinną tajemnicę związaną ze skarbem Inków. Podobno jego część trafiła do Polski, depozyt miał być przeznaczony na sfinansowanie planowanego w Peru powstania przeciwko Hiszpanom. Dokument sporządzony został w formie kipu – zapisu węzełkowego stosowanego przez dawnych Indian Ameryki Południowej. Odnalazł go w 1946 r. w zamku w Niedzicy Andrzej Benesz, potomek Antonia. Skarbu jednak nie udało się odszukać. Miał zostać ukryty w Pieninach, choć prawie na pewno nie na zamku w Niedzicy. Pewne ślady zdają się wskazywać, że mogły to być podziemia zamku Tropsztyn.

SKARB GENERAŁA SAMSONOWA

[Wielbark, woj. warmińsko-mazurskie, pow. Sszczycieński]

Ten, kto odnajdzie słynny skarb Samsonowa, wzbogaci się o 200 mln złotych. W sierpniu 1914 r. dowodzona przez carskiego generała Aleksandra Samsonowa armia „Narew” została rozbita przez wojska niemieckie Paula von Hindenburga pod Tannenbergiem (obecnie Stębark). Rosyjski dowódca, nie widząc innego honorowego wyjścia, popełnił samobójstwo. Straty okazały się ogromne: ponad 30 tys. rosyjskich żołnierzy straciło życie, a 95 tys. dostało się do niewoli. Bez śladu przepadła również kasa, z której żołnierzom i oficerom wypłacany był żołd  – uważa się, że Samsonow dysponował sumą 300 tys. rubli w srebrze i złocie. 

 

Pieczę nad skarbem powierzono dwóm oficerom: generałowi Lebiediewowi i pułkownikowi Wiałowowi. Oddziały, którymi dowodzili, miały podjąć próbę wydostania się z okrążenia. Jednakże ci, którym się to udało, kasy ze sobą nie mieli. Czyżby skrzynia ze złotem została gdzieś dobrze ukryta? Jedna z teorii zakłada, że mogła zostać zakopana w miejscu, w którym odbyła się ostatnia narada oficerów sztabu Samsonowa – pod starym dębem przy leśniczówce Rokitka koło Wielbarka (dziś to leśnictwo nazywa się Karolinka). Ten trop potwierdzają zapiski jednego z oficerów armii „Narew”. 

W latach 30. XX w. pewien Polak, który służył w armii carskiej, twierdził, że został wyznaczony do ukrycia skarbu. Władze niemieckie obiecały mu jedną czwartą zawartości kasy, jeśli wskaże miejsce, w którym została zdeponowana. Polak zgubił się jednak w lesie i nie potrafił tego zrobić. Do dziś nikt nie trafił na ślad skarbu, choć szukał go nawet słynny „Pan Samochodzik”.

SKARB PODSIBIRSKIEGO

[Piechowice, woj. dolnośląskie, pow. jeleniogórski]

Na początku lat 90. XX w. na „skarbowej giełdzie” pojawił się Władysław Podsibirski, przedsiębiorca z Raszyna. Twierdził, że od świadka z Kielc wie, że w Piechowicach na Dolnym Śląsku, w podziemiach masywu góry Sobiesz, Niemcy ukryli skład złożony z 12 wagonów z dwiema lokomotywami.  W nocy z 7 na 8 listopada 1944 r. „Złoty Pociąg” wjechał w specjalnie wydrążony tunel po ułożonych wcześniej torach długości 400 m. Według relacji Podsibirskiego lokomotywa, która wtoczyła skład, miała z tyłu stalową płytę dopasowaną do wlotu podziemia. Następnie świadkowie zostali zlikwidowani, tory rozebrane, wjazd zasypano i zamaskowano. W tunelach pod górą Sobiesz zostały ukryte zasoby  wrocławskich banków, skarby Prus, a nawet Bursztynowa Komnata. Wokół skarbu zaczęło się kręcić wiele osób, aż wybuchła pierwsza afera. Władysław Podsibirski oświadczył, że dokumenty dotyczące ukrycia przywłaszczyli sobie funkcjonariusze Urzędu Ochrony Państwa. Nie zniechęciło to innych i w „śledztwo” angażowało się przez lata wielu poszukiwaczy, naukowców i prywatnych sponsorów. W 1994 r. Podsibirski uzyskał nawet od Stanisława Żelichowskiego, ówczesnego ministra ochrony środowiska, zasobów naturalnych i leśnictwa, obietnicę znaleźnego w wysokości 10 proc., jeśli przekaże stosowną dokumentację, a informacje okażą się prawdziwe. Do dzisiaj nie udało się odnaleźć „Złotego Pociągu”, choć wiele osób twierdzi, że zakłady zbrojeniowe, które działały w Piechowicach w czasie II wojny (produkowały m.in. torpedy), mogły częściowo funkcjonować pod górą Sobiesz. Zatem mogły też służyć jako skrytka.

SKARB ZYGMUNTA AUGUSTA

[Knyszyn, woj. podlaskie]

Zaginiony skarbiec Zygmunta Augusta ma być ukryty w studni. Polskiego króla znano z tego, że lubił gromadzić klejnoty i wyroby ze złota. W czasach jego panowania Rzeczpospolita Obojga Narodów była europejską potęgą, liczyli się z nią europejscy władcy i często hojnie obdarowywali króla, licząc na jego przychylność. Do zdobytego w ten sposób skarbu dochodził ogromny spadek, jaki król odziedziczył po ojcu. Według oceny przebywających na dworze Augusta nuncjuszy papieskich prywatny skarb króla wynosił milion złotych dukatów i był nawet większy niż zasoby papieża oraz republiki weneckiej. Wszystkie te bogactwa zostały złożone w Wilnie, a potem skarbiec trafił do Tykocina, gdzie Zygmunt August rozbudowywał zamek na swoją siedzibę. W tym samym czasie powstawał wielki drewniany dwór w Knyszynie, który miał zostać jedną z ulubionych rezydencji króla. 

7 lipca 1572 r. Zygmunt August zmarł i w knyszyńskim dworze rozpoczęła się grabież królewskiego majątku. Lwią część fortuny zrabowali Mikołaj i Jerzy Mniszchowie. Nie ma jednak pewności, że zagarnęli całość. Być może wierni królowi i państwu dworzanie ocalili część klejnotów. Jedna z legend mówi, że część królewskiego skarbu wrzucili do studni na terenie dworu, jednak drewniana budowla wkrótce po śmierci króla popadła w ruinę i dziś trudno określić, gdzie się znajdowała. 

Wiele osób podjęło poszukiwania studni ze skarbem, kierując się rysunkiem „Studnia Giżanki” Napoleona Ordy z 1875 roku. Uwieczniony jest na nim krajobraz północnego Podlasia, na tle którego widać m.in. studnię. Ale to akurat mylny trop. Przypuszcza się również, że być może ocalona część skarbów trafiła do podziemi knyszyńskiego kościoła. Zmumifikowane ciało Zygmunta Augusta leżało tam ponad rok, czekając na pochówek na Wawelu.

SKARB PUŁKOWNIKA CHMIELEŃSKIEGO

[Ostrężnik, woj. śląskie, pow. częstochowski]

Pułkownik Zygmunt Chmieleński alias Chmieliński był naczelnikiem województwa krakowskiego w powstaniu styczniowym i szefem sztabu generała Józefa Hauke-Bosaka. Pojmany przez carskie oddziały, został rozstrzelany. Jego bohaterstwo i talent dowódczy podkreślał nawet rosyjski generał, który skazał go na śmierć. W Muzeum Regionalnym w Złotym Potoku znajduje się raport adresowany do Rządu Narodowego w Krakowie, w którym Chmieleński opisuje, że podczas bitwy pod Janowem 6 lipca 1863 r. zdobył na wojsku carskim m.in. „pieniężny jaszczyk”, w którym znajdowały się zasoby carskiej armii. Wartość złota określił na 1 mln 200 tys. rubli. 

Skarb ukrył w pewnej odległości od skały, którą oznaczył napisem „CKN” od „Centralny Komitet Narodowy”. Ewakuował jednak stąd złoto do odległych o 4 km ruin zamku w Ostrężniku. Tam zdeponował je w grotach pod warownią. Obawiając się, żeby skrzynie „nie dostały się w ręce moskiewskiego śmiertelnego wroga”, zamierzał wywieźć je do klasztoru w Leśniowie. Nie udało się. Wozy grzęzły w piaszczystych leśnych drogach i nie były w stanie jechać dalej. W tej sytuacji Chmieleński podjął decyzję o ukryciu skarbu w lesie, w pobliżu karczmy zwanej przez okolicznych mieszkańców Czerwonką. W raporcie ujawnił: „Po drugiej stronie są dwie sosny na jednej sośnie będzie zerżnięta gałąź i trzy zaciosy. Ona jest matką lasu, więc obok tej sosny 7 kroków w stronę południową do wsi Czatachowa na ramie ludzkie głęboko zakopałem…”. W tym miejscu tekst się urywa. Po skarbie nie ma ani śladu. 

SKARBY ZAMKU CZOCHA

[Sucha, woj. dolnośląskie, pow. lubański]

 

Średniowieczny zamek Czocha koło Leśnej w 1909 roku kupił baron Ernest von Gütschow, drezdeński przemysłowiec. Urządził w nim wspaniałą bibliotekę w stylu Tudorów (25 tysięcy woluminów), w której znalazła się m.in. bezcenna pozycja „Vier Bücher von Menschlicher  Proportion”  Albrechta Dürera wydana w Norymberdze w 1528 roku. Komnaty wypełnił znakomitymi dziełami sztuki, zbierał broń, wyroby snycerskie i obrazy. Wszystko przetrwało w zamku do 1945 roku. 

Gütschow, opuszczając zamek pod koniec wojny, miał powiedzieć zarządcy, żeby wydał zwycięskiej armii wszystko, czego zażądają, bo i tak zostanie dużo więcej. To zagadkowe polecenie do dzisiaj spędza sen z powiek poszukiwaczom. Bo choć zamkowy skarbiec został odnaleziony po wojnie, a część ogromnej kolekcji rozkradziono, to ciągle nie wiadomo, co jeszcze drzemie ukryte przed oczami wścibskich. W 1945 roku polski Referat Kultury i Sztuki skatalogował tutejsze zbiory sztuki oraz książki. Opisano dokładnie każdy przedmiot: setki obrazów,  mebli,  porcelany, szkła, zabytkowej broni. Przy okazji spisywania skarbów wiele osób przywłaszczyło sobie ich część na własność. Wicestarosta Lubania „pożyczył” m.in. część cennej zastawy na przyjęcie sylwestrowe. Wiele mebli zabrali do swoich gabinetów komunistyczni kacykowie i polscy oficerowie. Niektóre eksponaty powędrowały na Kongres Intelektualistów we Wrocławiu. Zostały tam przywiezione na osobisty rozkaz Bolesława Bieruta, do którego gabinetu następnie trafiły. Ale co z resztą? Zamek kryje wciąż wiele tajemnic, ponieważ świadkowie twierdzą, że niegdyś znajdowały się w nim pomieszczenia, których dzisiaj nie sposób odnaleźć. Czocha słynie z tajemnych przejść, wejść ukrytych w ścianach i szafach. Jedna z najstarszych legend mówi o podziemnym tunelu, który prowadził z zamku do zameczku Rajsko, usytuowanego po drugiej stronie Zalewu Leśniańskiego. Pod Czochę – co znów potwierdzają polscy świadkowie, którzy jako dzieci pracowali w okolicy w czasie wojny – bardzo często przyjeżdżały ciężarówki. Co przywoziły?

Więcej:skarbyzłoto