Śmierć przyszła tunelem

Trudno w to uwierzyć! W 20 minut peruwiańscy komandosi uwolnili 71 zakładników, przetrzymywanych 126 dni przez terrorystów w rezydencji ambasadora Japonii

Jest ciepły wieczór 17 grudnia 1996 roku. Lima, stolica Peru. W rezydencji ambasadora Japonii odbywa się właśnie uroczyste przyjęcie z okazji urodzin cesarza. Stawili się przedstawiciele rządu peruwiańskiego, korpus dyplomatyczny, elita polityczno-biznesowa kraju. Razem z obsługą przyjęcia, niemal tysiąc osób. Specjalnym gościem wieczoru jest oczywiście Mutsue Inomoto. Pani Inomoto przybyła wraz z mężem do Peru w 1934 r. Ich syn, urodzony już w Limie Alberto Fujimori, jest prezydentem Peru.

Dochodzi godzina 20.00. Pod sąsiadującą z rezydencją willę podjeżdża karetka. Nikt nie zauważa, że wysiada z niej aż 14 sanitariuszy. Po godzinie 20.00 goście ambasadora raczą się jeszcze przekąskami, a w kuchni kilkunastu kucharzy kończy przygotowywać danie główne. Za murem oddzielającym ambasadę i willę, przy której zatrzymała się karetka, „sanitariusze” rozmieszczają ładunki wybuchowe. O godzinie 20.19, kiedy kelnerzy mają wkroczyć na salę z daniem głównym, potworny wybuch wstrząsa okolicą. Przez dziurę w uszkodzonym wybuchem murze na teren ambasady wpada 14 uzbrojonych po zęby terrorystów z organizacji MRTA.

Kiedy w 1990 roku Alberto Fujimori obejmował w kraju władzę, poza kryzysem ekonomicznym musiał uporać się z szalejącym terrorem. Dwie radykalne organizacje: Świetlisty Szlak (SL) oraz Rewolucyjny Ruch imienia Túpaca Amaru (MRTA) odpowiadały za śmierć dziesiątków tysięcy ludzi. Fujimori zabrał się ostro do roboty. Bezwzględna polityka eliminacji przywódców rebelii przyniosła spodziewane efekty. W 1996 roku akcje terrorystyczne były już rzadkością, a liderzy obu grup siedzieli w więzieniach. Wydarzenia 17 grudnia 1996 roku stanowiły więc dla władz wielkie zaskoczenie.

Późnym wieczorem, jeszcze tego samego dnia, terroryści wypuścili kobiety, w tym matkę prezydenta. Nie zdawali sobie najwyraźniej sprawy z tego, jak ważną kartą przetargową dysponowali. Postawili jednak ultimatum. Jeżeli do południa następnego dnia rząd nie uwolni ich przetrzymywanych towarzyszy, zabiją jednego z peruwiańskich ministrów. Fujimori nie ugiął się, a terroryści nie odważyli się spełnić obietnicy. Co więcej, zaczęli wypuszczać kolejne grupy zakładników. Do Bożego Narodzenia wolnych było już 225 osób, do końca stycznia w rękach terrorystów pozostało „tylko” 72 zakładników. Fujimori obiecywał 14 porywaczom bezpieczny wyjazd na Kubę, jeśli zwolnią zakładników, oni zaś upierali się przy swoich postulatach.

Od razu po ataku na rezydencję zapadła decyzja o uformowaniu oddziału specjalnego. Wybrano 140 wyróżniających się policjantów, marynarzy i żołnierzy. Wydaje się, że Fujimori od początku był zwolennikiem rozwiązania siłowego. Dotychczasowa koncepcja walki z terrorystami opierała się bowiem na zasadzie, że się z nimi nie negocjuje. Sztabowcy opracowujący plany musieli wziąć pod uwagę nieudane akcje odbicia zakładników w parlamencie w Managui w 1978 i w Sądzie Najwyższym w Kolumbii w 1985 roku. W obu wypadkach wojsko popełniło błędy, w wyniku których zginęły dziesiątki ludzi. Musiano też przeanalizować spektakularną porażkę amerykańskich sił specjalnych, które próbowały w 1993 roku wkroczyć na farmę Waco w Teksasie, gdzie religijny fanatyk David Koresh zgromadził swoich wyznawców. Zginęli wtedy wszyscy cywile. Peruwiańczycy podeszli jednak do sprawy bez kompleksów.

CHAVÍN DE HUÁNTAR

Jest wczesne popołudnie 22 lipca 1997 roku. Dziennikarze obserwujący rezydencję spokojnie kończą lunch. Jest ich w Limie 2000. Rozlokowali się po apartamentach w budynkach, z których dobrze widać teren ambasady. Właściciele zbili już na ich wynajmie fortuny.

Sześciu terrorystów siedzi z zakładnikami na pierwszym piętrze rezydencji. Pozostała ósemka, jak co dzień o tej porze, gra na parterze w salonie w piłkę. Godzina 15.23. Potężny wybuch wstrząsa okolicą. Dziennikarze rzucają się do kamer i lornetek. W salonie zarywa się podłoga. Eksplodują ładunki zamontowane pod spodem. Na miejscu ginie 6 terrorystów. Dziennikarze przecierają oczy ze zdumienia, widząc, jak ogród rezydencji zapełnia się komandosami, którzy wyskakują z dziur w ziemi. Powietrze wypełnia gryzący dym i proch. Godzina 15.24. Minutę po wybuchu komandosi są w budynku. Terroryści stawiają zaciekły opór. Już kilka minut później przez taras na pierwszym piętrze ewakuowane są pierwsze grupy zakładników. Godzina 15.51. Operacja Chavín de Huántar zakończyła się sukcesem. Nie żyje 14 terrorystów. Uratowano 71 zakładników, niestety jeden zginął od zabłąkanej kuli. W akcji straciło życie dwóch komandosów, dziewięciu zostało rannych.

SYNDROM LIMSKI

 

Fujimori zawsze przypisywał sobie pomysł operacji, polegający na przedostaniu się do rezydencji podziemnymi tunelami. Nazwa operacji – Chavín de Huántar miała nawiązywać do słynnego przedinkaskiego stanowiska archeologicznego w Andach, słynącego właśnie z licznych tuneli. Była to także polemika z terrorystami na symbole. Túpac Amaru, ich patron, był inkaskim buntownikiem, straconym przez Hiszpanów w XVIII wieku (czytaj s. 16). Kultura Chavín de Huántar uchodziła zaś za pierwszą państwowość na obszarze Peru.

By jednak atak z podziemi okazał się skuteczny, niezbędne było perfekcyjne przygotowanie wywiadowcze. Tajne służby obserwowały każdy ruch terrorystów, tworząc ich szczegółowy plan dnia. Poza tym do rezydencji udało się dostarczyć gitarę dla jednego z zakładników i biblię, w których ukryto mikrofony. Dzięki temu funkcjonariusze mogli na bieżąco śledzić sytuację w środku.

Tunele zaczęły powstawać już w styczniu. Kopali je z sąsiednich rezydencji sprowadzeni specjalnie górnicy. Tunele znajdowały się na głębokości aż pięciu metrów po to, by zminimalizować hałas wierteł. Jeden z zakładników – japoński dyplomata usłyszał podejrzane burczenie i podzielił się tą informacją w liście do rodziny, który napisał w swoim ojczystym języku. Niewinnie wyglądająca kartka z niezrozumiałym przekazem nie wzbudziła podejrzeń terrorystów. Dowódcy operacji zareagowali natychmiast. By zagłuszyć pracę górników, zaczęli więc urządzać przed rezydencją koncerty orkiestr wojskowych i organizować przeloty helikopterów.

Równocześnie z tunelami wybudowano w jednym z ośrodków wojskowych makietę rezydencji i prowadzących do niej wykopów w skali 1:1; właśnie tam oddział specjalny ćwiczył dzień w dzień, przez trzy miesiące, różne warianty ataku. Przyjęto model izraelsko- amerykański, polegający na eliminacji zagrożenia dla zakładników. Żołnierze mieli oddawać 3 precyzyjne strzały w dwie sekundy, nie strzelać seriami i nie używać granatów.

Z upływem czasu morale terrorystów słabło. Młodsi z nich zaczęli okazywać swoim ofiarom współczucie i zrozumienie. Psychologowie nazwali tę sytuację „syndromem limskim”. Jest to odwrotność „syndromu sztokholmskiego”, który polega na emocjonalnym uzależnieniu ofiary od prześladowcy. Co ciekawe 6 marca, kiedy terroryści dowiedzieli się o tunelach, zareagowali bardzo spokojnie. Wydali oświadczenie, że rząd dąży do rozwiązania siłowego, i przenieśli zakładników na pierwsze piętro. Nie zdawali sobie sprawy, że ułatwiają sprawę komandosom. Wtedy właśnie sztabowcy wybrali wariant ataku zaczynający się od odpalenia ładunków, podłożonych pod salonowym „boiskiem” podczas „meczu”.

Sceptycy upatrują sukcesu operacji Chavín de Huántar bardziej w zmęczeniu porywaczy oraz działaniu „syndromu limskiego” niż w kunszcie samych komandosów. Tak czy inaczej, oba te fakty świadczą o doskonałym taktycznym przygotowaniu całej operacji. Przedłużające się negocjacje uśpiły po prostu czujność terrorystów.

WEJŚCIE ZBIRA

Z operacją związana jest ponura tajemnica. Po latach okazało się bowiem, że nie wszyscy porywacze zginęli w ataku. Niektórzy zostali rozstrzelani po aresztowaniu. Żołnierze jednostki, która została nazwana na cześć operacji Chavín de Huántar, protestowali przeciw takim doniesieniom. Kilku z nich postawiono nawet zarzuty.

Dzięki śledztwu opartemu na relacjach świadków i przesłuchaniach żołnierzy udało się ustalić, że tuż po komandosach do akcji weszli agenci tajnych służb, złowrogiego SIN. To oni właśnie dokonali egzekucji tych, którzy przeżyli akcję. Pojawiły się także sugestie, że jedyna ofiara wśród zakładników – sędzia Giusti zginął także z rąk zbirów z tajnej policji. Był bowiem mocno krytyczny wobec Fujimoriego.

Pomimo tych mrocznych wątków i uwag sceptyków, operacja Chavín de Huántar może uchodzić za jedną ze wzorcowych, porównywalną z odbiciem izraelskich zakładników na lotnisku w Entebbe w Ugandzie czy samolotu Air France w Marsylii. Stworzono przecież od podstaw jednostkę, opracowano oryginalny plan z myślą o bezpieczeństwie zakładników, a samą akcję przeprowadzono z chirurgiczną precyzją.