Śmierdzący problem

Prawie co drugi człowiek nie ma dostępu do ubikacji. Ich brak to nie tylko setki milionów ton trujących odchodów, ale także straty dla gospodarki, liczone w miliardach dolarów

Jeszcze 160 lat temu widok osób załatwiających się na londyńskiej ulicy nikomu nie przeszkadzał. Podobnie jak fakt, że ludzkie odchody lądowały w Tamizie. Zmieniło się to latem 1858 roku, kiedy poziom rzeki opadł niżej niż zwykle. Smród był taki, że trzeba było zawiesić posiedzenie zdziesiątkowanego omdleniami parlamentu. Pierwsza ustawa uchwalona po wznowieniu prac Izby Gmin dotyczyła budowy miejskiej kanalizacji, która w ciągu trzydziestu lat wyeliminowała regularne w stolicy Imperium epidemie cholery. Dziś, zgodnie z przyjętą przez ONZ definicją, ustęp staje się nim dopiero wtedy, gdy oprócz otworu w podłodze ma także dach. Standard nie wydaje się specjalnie wyśrubowany, ale i tak spełniany jest tylko w najzamożniejszych zakątkach globu. Miliony ludzi na świecie żyje bowiem tak, jakby od wielkiego smrodu w Londynie nic się nie zmieniło.

Tabu toaletowe

Każdy z nas od urodzin do śmierci „produkuje” ok. 6 ton odchodów. Aż 40 proc. z tej kupy nieczystości ląduje nie w kanalizowanych toaletach, tylko wprost pod gołym niebem, gdzie swoje potrzeby fizjologiczne załatwiają biedni mieszkańcy Indii, Chin, Afryki i innych ubogich regionów świata.  Według  danych  ONZ  jest  ich 2,6 mld, z czego aż miliard to mieszkańcy miast. „W Afryce mamy niekontrolowaną eksplozję demograficzną. Wielkie miasta kontynentu – Abidżan, Lagos, Dar es Salaam, Kinszasa – są przeludnione. Brakuje w nich infrastruktury sanitarnej, za to zagrożenie epidemiologiczne szybko wzrasta” – mówi dr Błażej Popławski, afrykanista z Uniwersytetu Warszawskiego. 

Podobnie jest w Indiach. W Bombaju mężczyźni wychodzą na plaże, licząc, że ocean obmyje potem wybrzeże. Inni używają „fruwających toalet”, czyli plastikowych toreb, które nocą odnoszą na śmietnik. W wielu stanach Indii widok kobiet z kasty niedotykalnych ze skrzynkami na głowach należy do codzienności – to one zajmują się tam zbieraniem ludzkich kup. Problemy sanitarne często pogłębiają wojny – w Iraku, po bombardowaniach, nieczynne kanalizacje stały się źródłem epidemii cholery. 

Na domiar złego, nawet w tych miastach, które są skanalizowane, tylko około 10 proc. fekaliów trafia do oczyszczalni. Koszt ich wybudowania jest zbyt duży, dlatego pozostałe 90 proc. kończy w rzekach. Przykładów niskich standardów higieny nie trzeba zresztą szukać daleko. W aspirującej do partnerstwa z Unią Europejską Mołdawii prawie połowa ludności nie ma dostępu do toalet – wynika z danych ONZ i Światowej Organizacji Zdrowia. 

Skutki tych braków są opłakane. Na całym świecie prawie 135 mln ludzi rocznie choruje na infekcje pasożytnicze wywołane wdepnięciem bosą stopą w ludzką kupę. Brak higieny wywołuje też biegunkę, która codziennie zabija 5 tys. dzieci poniżej piątego roku życia. „To tak, jakby każdego dnia rozbijało się 10 jumbo jetów z małymi dziećmi” – mówi Olav Kjorven, zastępca sekretarza generalnego ONZ i dyrektor Programu Narodów Zjednoczonych na rzecz Rozwoju, apelując jednocześnie o „złamanie tabu, które każe milczeć na temat toalet”.

I nie chodzi tu wyłącznie o nieprzyjemne zapachy, wygody czy estetykę. Brak przyzwoitych toalet przynosi też wymierne straty gospodarcze, pogłębiające biedę w i tak biednych regionach. 

Koszty kobiecego wstydu

Bank Światowy policzył, ile kraje Trzeciego Świata tracą z powodu braku podstawowego systemu sanitarnego. W Beninie, gdzie mieszka 8 mln ludzi i brakuje miliona toalet, załatwianie się na świeżym powietrzu przynosi 75 mln dolarów strat każdego roku. W dużych państwach jest jeszcze gorzej – w Nigerii brak infrastruktury sanitarnej kosztuje 3 mld dolarów rocznie, czyli 1,3 proc. tamtejszego PKB. W skali całego kontynentu straty te wynoszą aż 6 mld dolarów. Spowodowane są przede wszystkim epidemiami, zmniejszeniem dochodów z handlu i turystyki oraz zatruciem wody.

Sam czas poświęcony na poszukiwanie dyskretnego miejsca przynosi w Afryce 550 mln strat rocznie. Kobiety, które z reguły częściej opiekują się dziećmi, starcami i chorymi, tracą go więcej. Dodatkowe koszty generuje nawet osobisty wstyd przed chodzeniem za potrzebą. W Indiach wiele kobiet robi to tylko raz na dobę i przed świtem, bo wtedy łatwiej znaleźć bezpieczne, ustronne miejsce. Wstydzą się chodzić do pozbawionych toalet szkół, nie chcąc narażać się na śmiech czy napastowanie kolegów. Ekonomiści wyliczyli, że ich nieobecność w szkołach odbija się na gospodarce. Produkt narodowy brutto rośnie bowiem o 0,3 proc., kiedy analfabetyzm kobiet spada o 1 proc.

Mimo że z pozoru dostęp do toalet na Zachodzie jest równy, to i tam kobiety są w gorszej sytuacji niż mężczyźni. Kto nie widział kolejek do damskich ubikacji, podczas gdy mężczyźni wchodzą do swoich bez  problemu? Dopiero na początku XXI wieku architekci pojęli, że należy dać kobietom więcej przestrzeni w ubikacjach. W Nowym Jorku i kilku innych stanach USA to już nakaz. Wszystkie nowo powstające tam bary, restauracje i sale koncertowe muszą mieć dwa razy więcej toalet przeznaczonych dla kobiet niż dla mężczyzn.

Pułapka błędnego koła

 

W 2002 roku na Szczycie Ziemi ustalono, że do 2015 roku liczba osób bez dostępu do infrastruktury sanitarnej powinna zmniejszyć się o połowę. Dziś już wiemy, że nie ma na to szans. Tam, gdzie toalety powinny się pojawić, ani mieszkańcy, ani władze lokalne nie mają środków na inwestycje w kanalizację i szamba. Koszt wybudowania 23 mln toalet, których brakuje w Afryce, wynosi mniej więcej dwa razy tyle, co koszt wzniesienia wieżowca Burdż Chalifa w Dubaju albo niecała połowa budżetu obronnego Polski. W skali świata to niewiele, ale dla krajów, w których największym problemem jest brak wody, już nie. 

Przykład Zambii, której rząd po kolejnej epidemii cholery postanowił wydać dwa miliony dolarów na program oczyszczania ścieków i kampanię społeczną pokazującą związek między higieną, a rozprzestrzenianiem się chorób, to wyjątek. W większości  państwa afrykańskie przeznaczają nikły ułamek swoich chudych budżetów na poprawę sytuacji sanitarnej swoich mieszkańców.

„Kampanie społeczne i programy edukacyjne są mniej spektakularne niż budowa 23 mln toalet, ale przynoszą większy efekt, zmieniając ludzkie nawyki” – mówi dr Andrzej Popławski. „Kampanie te mogą przyczynić się też do wykształcenia polityki odpowiedzialności sanitarnej u politycznych i samorządowych liderów Afryki”.

Instytucje międzynarodowe pomagają w stawianiu toalet pod warunkiem częściowego finansowania inwestycji przez lokalną społeczność. Wkład ten ma być dowodem na to, że jest ona świadoma problemu. Wiele społeczności świadomość tę ma, nie dysponuje jednak pieniędzmi i koło się zamyka. Cały proces toczy się więc bardzo powoli.

„Budujemy latryny w szkołach, gdzie pomagamy też prowadzić zajęcia z higieny dla dzieci. Zachęcamy także do kopania latryn, dostarczamy narzędzia i materiały. Naszym priorytetem jest jednak zapewnienie dostępu do wody pitnej, bo to jest największa potrzeba regionu” – mówi Agnieszka Egan, koordynatorka programu Polskiej Akcji Humanitarnej w Sudanie Południowym.

W Europie zmiany również nie zachodziły błyskawicznie. Standardy WC wyznaczyła francusko-niemiecka firma Villeroy & Boch, która od 1870 r. zaopatrywała publiczne łaźnie i toalety w łatwo zmywalne płytki. W 1899 roku zaczęła produkować ceramikę przemysłowo, co sprawiło, że stała się dostępna dla szerszych warstw społecznych. Upowszechnienie toalet w domach nastąpiło jednak dopiero w latach 60. XX wieku. Dziś za najbardziej zaawansowany pod względem technologii toalet kraj uchodzi Japonia. Ostatni tamtejszy krzyk mody to sterowane komputerowo muszle klozetowe z teleskopowym podmywaczem, który wysuwa się i dostosowuje temperaturę wody do preferencji użytkownika. 

Tymczasem ludzie żyjący w krajach rozwijających się potrzebują zapewnienia im podstaw higieny i godności w postaci zwykłych, pozbawionych dodatkowych luksusów sanitariatów. Gdyby się to udało, śmiertelność dzieci spadłaby tam nawet o dwie trzecie.