Sposób na Goliata. Jak pokonywać pozornie silniejszych przeciwników?

Nie potrzebujesz nieograniczonych funduszy, aparycji Jamesa Bonda ani wszystkich kolorów w palecie. Żeby rozgromić silniejszego przeciwnika, wystarczy jedno: ze swoich atutów – choćby najskromniejszych – musisz zrobić jak najlepszy użytek!
Sposób na Goliata. Jak pokonywać pozornie silniejszych przeciwników?

Kto nie pamięta tej historii? Zamiast stoczyć walną bitwę, Filistyni wystawiają do walki swego najpotężniejszego wojownika Goliata. Wśród Hebrajczyków przez 40 dni nie znajduje się nikt, kto chciałby się z nim zmierzyć. Ale oto zgłasza się młody pasterz Dawid. Kręci procą, wypuszcza kamień, który uderza przeciwnika w czoło. Gdy kolos pada, dzie­ciak chwyta jego miecz i odcina mu głowę. Izraelici triumfują, Dawid staje się bohaterem, a później królem.

Relacja z rzeczywistych wydarzeń? Raczej przy­powieść ku pokrzepieniu serc, służąca temu, by powiedzieć: Filistyni są bogatymi mieszkań­cami miast, żeglarzami, militarną i technolo­giczną potęgą, ale my, prości pasterze, wygra­liśmy z nimi, bo po naszej stronie jest Bóg.

Malcolm Gladwell w swojej najnowszej książce „Dawid i Goliat. Jak ska­zani na niepowodzenie mogą pokonać gigantów” widzi to zupełnie inaczej: Da­wid zwycięża, bo ani on nie jest tak słaby, jak zwykliśmy myś­leć, ani jego rywal nie jest tak mocny, jak się powszechnie wydaje. Co do nas: stając oko w oko z Goliatem – czy jest nim tok­syczny szef, czy choroba, czy de­bet na karcie kredytowej – zwykle umniejszamy swoje możliwości i siły. Za to wyolbrzymiamy potęgę przeciw­nika. A choćby faktycznie był wielkim mocarzem, zapominamy o jednym: że inteligencją, sprytem i wolą walki możemy odwrócić koło Fortuny. Z pozornie bezna­dziejnej sytuacji zawsze jest jakieś wyjście.

 

Nie daj się zwieść pozorom

Określenie „walka Dawida z Goliatem” to meta­fora nieoczekiwanych triumfów odnoszonych przez słabszych nad kimś znacznie silniejszym. Dlaczego z góry zakładamy, że Dawid jest na przegranej pozycji? – zżyma się Gladwell. Pewnie dlatego, że to młokos, niewyrośnięty pastuszek, a Goliat jest wielkim, silnym i doświadczonym wojownikiem. Poza tym ma lśniącą zbroję, miecz, oszczep i dzidę, a Dawid tylko procę.

W świetle badań biblistów i historyków starożytności przewaga Dawida jest jednak ewidentna. Zacznijmy od jego procy – to nie dziecięca zabawka, tylko niebezpieczna broń w ręku sprawnego woja. Jeśli włożymy do niej, jak ówcześni żołnierze, kawałki siarczanu baru, mogą one lecieć z prędkością 35 m na sekundę, dużo szybciej niż piłka bejsbolowa uderzona przez najlepszego miotacza. Takie pociski trafiały – często zadając śmierć – na odległość 180 m. Właśnie procarze decydowali wielokrotnie o zwy­cięstwie nad piechotą w różnych rodzajach bitew.

To, że Dawid jest pasterzem, stanowi jego atut, nie sła­bość. Całe życie używa procy do obrony stada przed lwami i wilkami. Jako ósmy syn prostego człowieka ma nikłe szanse odziedziczenia jakiegokolwiek majątku, za to od najmłod­szych lat musi wykonywać najuciążliwsze prace domowe. W tym tkwi jego siła.

„Trudne początki mogą być zapowiedzią imponujących sukcesów” – twierdzi Bartłomiej Stolarczyk, trener asertywności z 10-letnim stażem i autor bestsellerowego po­radnika „Naucz, jak mają cię traktować”. Nie zawsze tak myślał. Pochodzi z niezbyt majętnej rodziny. Jako nasto­latek żywił przekonanie, że nigdy nie wybije się ponad po­ziom określony przez pochodzenie. Nawet idąc na studia, nie spodziewał się od życia za wiele. Zwłaszcza że to taki niepraktyczny kierunek – socjolingwistyka z bośniackim jako językiem podstawowym.

Kiedy zaczął widzieć przyszłość w jaśniejszych barwach? Pewnego razu usłyszał na warsztatach historię o kimś, kto kupił na wsi dom z całym bogactwem inwentarza. Stał się m.in. właścicielem psa, którego już jako szczenię przywiązano do budy. Znajomy oswobodził czworonoga, ale co się okazało? Zwierzak poruszał się tylko w obszarze wyznaczanym wcześ­niej przez łańcuch. Dopiero długie spacery po łąkach, polach i lasach sprawiły, że zaczął korzystać z wolności. „Wtedy do­tarło do mnie, że moim łańcuchem są przekonania: pierwszy milion trzeba ukraść, na układy nie ma rady, jak nie masz bo­gatego tatuśka, do niczego w życiu nie dojdziesz” – tłumaczy Stolarczyk. Dziś śmieje się z dawnej filozofii: „Ograniczone zasoby to wielka szkoła zaradności i… empatii. Gdyby rodzi­ce sprezentowali mi biuro, czy jako trener umiałbym wejść w buty tych, którzy zawsze mieli pod górkę?”.

 

Momentem przełomowym był wyjazd na projekt naukowy do Sarajewa w 2002 roku. Akurat mijało 10 lat od wybuchu wojny i w tamtejszym społeczeństwie pojawiła się potrze­ba wzajemnego przebaczania. Któregoś dnia na podwórko przed budynkiem, w którym mieszkał Stolarczyk, wjechała ciężarówka. Sąsiedzi znosili do niej broń – karabiny, grana­ty, pociski i inne śmiercionośne żelastwo. Obserwował to z siódmego piętra i nie mógł się nadziwić: jeszcze niedawno ci ludzie być może strzelali do siebie, a teraz chcą budować wspólną przyszłość.

„Zacząłem się zastanawiać nad istotą konfliktu, jego źró­dłami i sposobami rozwiązywania” – ciągnie opowieść Sto­larczyk. „Już wiedziałem, co w życiu będę robił. Zapisałem się na dwa kursy – trenerski i z asertywności”.

Ale czy łatwo wyplenić stare przekonania? Długo miał w głowie, że wystąpienia publiczne nie są dla niego. Pierwszy rok w roli trenera wspomina jako horror. Przed każdym kur­sem, warsztatem, prezentacją nie spał ze strachu. O dziwo, uczestnicy nie widzieli u niego tremy. Przeciwnie: chwalili za luz, z jakim prowadzi zajęcia. Dlatego się nie poddawał. „Trzy książki i 500 szkoleń później jestem innym, spełnionym czło­wiekiem” – uśmiecha się Bartłomiej Stolarczyk. „Pomyśleć, że wszystko zaczęło się od nieszczęsnej socjolingwistyki, w której widziałem tylko balast, nie skrzydła”.

 

Bądź nieprzewidywalny

„Opanowanie nerwów to połowa sukcesu. Reszta to przej­mowanie inicjatywy i postępowanie wbrew schematom, uni­kanie przewidywalnych działań” – uważa generał Roman Polko, który dwa razy stał na czele elitarnej jednostki specjal­nej GROM i z jej żołnierzami zdobywał platformy wiertnicze na wodach Zatoki Perskiej. Nigdy nie zapomni incydentu z mi­sji pokojowej pod egidą Organizacji Narodów Zjednoczonych w byłej Jugosławii w roku 1992. Dowodził polską kompanią. Na jego granicznej pozycji w Bogovolji toczyły się rozmowy dowództwa „niebieskich hełmów” ze sztabowcami bośniac­kich jednostek i lokalnymi władzami o zawieszeniu walk na okres żniw. Nagle otoczyli ich Serbowie. „Byli uzbrojeni o niebo lepiej niż my. Mieli moździerze, karabinki snajperskie, karabiny maszynowe, czołgi i żołnierzy z bojowym doświad­czeniem, które było udziałem niewielu moich podwładnych” – wymienia generał. „Nasza sytuacja, choć byliśmy wojskami ONZ, nie wyglądała dobrze. Trzeba było kombinować”.

Zauważył, że atakujący Serbowie za bardzo koncentrowali się na obiekcie, w którym trwały negocjacje, a zapomnieli zabezpieczyć własne tyły. „Od frontu ich nie pokonamy, ale gdyby zajść od tyłu? Krótkie planowanie i decyzja o okrąże­niu agresorów i… wtargnięciu do ich okopów. Czynnikiem gwarantującym zwycięstwo ma być zaskoczenie i doprowa­dzenie sytuacji do takiego absurdu, aby Serbowie sami się wycofali” – kontynuuje Polko.

Kilkanaście minut później budynek nadal otaczali Ser­bowie, ale obok nich, na tej samej pozycji ogniowej pojawili się chłopcy z biało-czerwonymi emblematami na mundu­rach. „Zamiast konfrontacji i eskalacji napięcia w serbskich okopach zaczęły się zwykłe rozmowy szeregowych żołnierzy – serbskich i polskich. O pogodzie, dziewczynach i wódce” – relacjonuje generał. Ich oficerowie rozłożyli ręce. Porozu­mienie udało się podpisać. Zawieszenie broni obowiązywało do końca żniw. „Ze zwyciężaniem jest jak z grą w pokera: nie trzeba mieć najmocniejszych kart. Wystarczy, jeśli innych przekonasz, że je masz” – wskazuje Roman Polko.

 

Płyń pod prąd

Zdaniem Malcolma Gladwella jesteśmy w błędzie co do Dawida, ale mylnie oceniamy również Goliata. Wiele szczegółów w Biblii zaprzecza wizerunkowi groźnego wojownika. Choćby to, że porusza się wolno i z pomocą giermka. Kolejne zaskoczenie – długo zajmuje mu zauważenie Dawida, a gdy go wreszcie dostrzega, nie reaguje na to, że ten nie szykuje się do walki wręcz, nie ma nawet miecza. Czyżby nie rozumiał, co się dzieje? I ta dziwna uwaga pod adresem Dawida: „Czy jestem psem, że przychodzisz do mnie z kijami?”. Kijami? Chłopak ma tylko jeden kij.

W społeczności medycznej od lat pojawiają się spekula­cje, że z Goliatem jest coś nie tak. Przerasta swoich współ­czesnych o głowę. Czy tego odstępstwa od normy nie da się wyjaśnić schorzeniem o nazwie akromegalia, za które od­powiada guz na przysadce mózgowej powodujący nadpro­dukcję hormonu wzrostu? Z przypadłością wiążą się specy­ficzne skutki uboczne – rosnąc, guz przysadki uciska nerwy wzrokowe, przez co osoby z akromegalią często cierpią na krótkowzroczność lub widzą podwójnie.

 

Dlaczego nie rozumiemy, że to, co jest źródłem siły Goliata, jest też źródłem jego największej słabości? Wszyscy skupiają się na posturze, pancerzu i broni olbrzyma – i przeszacowują jego wartość bojową. Tylko Dawid ocenia go właściwie.

Woodsowi wystarczą tanie kije

Po tym, jak dr Suess użył w książce „Kot Prot” zaled­wie 236 różnych słów, jego redaktor założył się z nim, że nie stworzy dziełka, w którym pojawi się jedynie 50 różnych wyrazów. Autor wygrał zakład, pisząc „Kto zje zielone jajka sadzone”, jedną z najlepiej sprze­dających się pozycji dla dzieci w historii. Anegdotę przytacza Austin Kleon w po­radniku „Twórcza kradzież. 10 przy­kazań kreatywności” na poparcie tezy, że nadmiar czasu, pieniędzy i innych zasobów zabija pomysłowość. Jego receptą na impas twórczy jest nałożenie sobie ograniczeń. „Napisz piosenkę podczas przerwy obiadowej. Namaluj obraz jednym kolorem. Załóż firmę bez kapitału zakładowego. Nakręć iPhone’em film z kilkorgiem znajo­mych. Zbuduj urządzenie z samych części zamiennych” – radzi amery­kański pisarz i grafik.

Natomiast Jason Fried i David Heinemeier Hansson w książce „Rework” piszą o ludziach, którzy nadmiernie przywią­zują wagę do narzędzi, zamiast do tego, jak je dobrze wykorzystać. Wszyscy ich znamy. To projektanci, którzy używają udziwnionych czcionek i skomplikowa­nych filtrów w Photoshopie, a tak na­prawdę nie mają nic do powiedzenia. I fotograficy, którzy przyzwoitego zdjęcia nie zrobią, za to bez końca rozprawia­ją o wyższości tradycyjnych aparatów nad cyfrowymi. A także początkujący golfiści, którzy kupują zestawy kijów za kilka tysięcy złotych. Tymczasem nie o sprzęt chodzi, tylko o charakter, osobowość i umiejętności. Jeśli Tigerowi Woodsowi damy zagrać tanimi kijami, i tak nas rozgromi.

Pozorom nie dała się zwieść również Katarzyna Lorenc, wiceprezes firmy doradczej 4business&people. Z jakim Go­liatem przyszło się jej zmierzyć? Był nim autorytet lekarzy, którzy zaoferowali kobiecie komfortowe trwanie w chorobie, gdy ona postanowiła wyzdrowieć raz i na zawsze. Kiedy mó­wiła, jak chce tego dokonać, panowie w białych fartuchach tylko uśmiechali się z wyższością. Ale od początku.

Rok 2006. Rutynowe badanie lekarskie kończy się diagno­zą, która zwala naszą bohaterkę z nóg: przewlekłe zapalenie tarczycy, a bardziej fachowo – choroba Hashimoto. Na czym polega? Organizm sam sobie robi krzywdę. Układ immuno­logiczny, który normalnie zwalcza bakterie i wirusy, po roz­regulowaniu atakuje własne komórki. Jak się z tym walczy? Terapią hormonalną. „Choroba nie jest dokuczliwa, chyba że chce się zajść w ciążę, lecz uchodzi za nieuleczalną” – wy­jaśnia Lorenc. Kolejni specjaliści próbują oswoić ją z myślą, że do końca życie będzie musiała przyjmować pigułki. „Co to, to nie” – odpowiada. „Trzydzieści parę lat to zbyt młody wiek, by się uzależniać od medycyny i farmacji”. Na temat Hashimoto czyta wszystko, co wpada jej w ręce. W sieci, na forach internetowych szuka ludzi, którzy pokonali chorób­sko. Znajduje dwóch Amerykanów. Oczyszczanie organizmu połączyli z drakońską dietą – i udało się. Chce pójść w ich ślady – ku zdziwieniu medyków, którzy nawet nie ukrywają, co myślą o tej metodzie. Znajomi, bliscy radzą słuchać eks­pertów. Kto w końcu wie lepiej – lekarz czy pacjent?

„Z jednej strony moje »czucie i wiara«, z drugiej »mędrca szkiełko i oko«. Wiadomo, jakie podejście ludzie uznają za absurdalne, a jakie za słuszne, gdy chodzi o życie i zdrowie” – stwierdza menedżerka. Stawia jednak na swoim. Opróżnia lodówkę i jedzie do hipermarketu, ale z „dozwolonych” arty­kułów (ma uczulenie na mleko, pszenicę, miód i jabłka) znaj­duje tylko jajka. Na szczęście na targu jest wszystko – owoce, warzywa i moc innych produktów, które jej nie szkodzą. Na nowo uczy się gotować. Przekonuje się do smaku pasztetów z ciecierzycy. Pilnuje tego, co, w jakiej ilości i o której go­dzinie wolno jej jeść i pić, a efekty nie każą na siebie długo czekać. „Po trzech miesiącach badanie: wyniki w granicach normy. Po kolejnych trzech jeszcze większa poprawa. Pół roku później endokrynolog nie zauważa u mnie nawet śladów choroby Hashimoto” – cieszy się bizneswoman.

Jak nie siłą, to sposobem

Trevor i Ernest Dupuy, historycy wojskowo­ści, przeanalizowali 42 bitwy. Okazało się, że 38 zwycięstw odnieśli ci, którzy atakowali. W 24 przypadkach triumfowali, choć dyspono­wali mniejszymi siłami. Prawie co trzecią wojnę wygrywa słabszy kraj, ale w przypadku stosowania partyzanckich strategii ten odsetek rośnie z 28,5 proc. do 63,6 proc. – wyliczył politolog Ivan Arreguin-Toft, analizując mię­dzynarodowe konflikty zbrojne na przestrzeni ostatnich 2 tys. lat. Przykładem może być wojna w Afganistanie (1979-1989) – wielka armia radziecka nie pokonała mobilnych oddziałów mudżahedinów, które działały z za­skoczenia i na granicy tego, co nazywamy terroryzmem.

Jak przypomina gen. Roman Polko w książce „Roz­GROMić konkurencję”, mistrzami niekonwencjo­nalnych metod walki byli Mongołowie – gdy dumni europejscy rycerze przystępowali do bitwy w pełnej zbroi, pod rozwiniętymi chorągwiami, prowadząc „honorowy” atak frontalny, oni używali forteli, pod­stępów, byle złamać morale i wywieść przeciwnika w pole. Taktykę uzależniali od sytuacji. Raz były to trujące dymy i upozorowane odwroty (Legnica 1241), innym razem – płonące wielbłądy rozbijające atak słoni bojo­wych (Delhi 1398), jeszcze innym – zmiana koryta rzeki (Ankara 1402).

 

Reżim żywieniowy dał jej coś jeszcze. Nigdy nie wróciła do siebie sprzed diagnozy. I nie chodzi tylko o to, że zrzuciła 10 kilogramów. Z osoby stosującej strategię zadaniową, dzia­łającej zrywami, stała się człowiekiem zdyscyplinowanym, zorganizowanym, uważnym, co pomaga jej w pracy i życiu prywatnym. „Słuchać medycznych autorytetów czy narażać się na śmieszność, wybierając detoksykację organizmu i die­tę? Czasem warto zaryzykować. Nie zawsze rację mają ci, za którymi stoją dyplomy, powaga nauki i wieloletnia praktyka” – podsumowuje Katarzyna Lorenc.

Jaka z tego lekcja? Wszyscy dostrzegamy ogromną dyspro­porcję sił między Dawidem a Goliatem. Tylko nieliczni widzą, że jest to dysproporcja na korzyść Dawida. Jak ujął to Malcolm Gladwell: „Giganci nie są tak silni i potężni, jak się nam wyda­je. Czasem młody pasterz ma w kieszeni procę”.