Strach przed wielkim grzybem

Prezydent Truman, mimo sprzeciwu doradców, w krótkim przemówieniu radiowym poinformował rodaków: Związek Radziecki ma bombę atomową

Moskwa nie zaprzeczyła, a oficjalny komunikat radzieckiej agencji TASS dawał do zrozumienia, że dla komunistycznego imperium wyprodukowanie broni jądrowej nie stanowiło problemu i dysponuje nią od dawna. Nie wiadomo czemu miała służyć ta propagandowa zagrywka. Wiadomo natomiast, że po Hiroszimie Stalin uznał za absolutny priorytet złamanie amerykańskiego monopolu atomowego. Zadanie nie było proste i wbrew temu, co sugerowała propaganda radziecka, dla wyniszczonego wojną i zapóźnionego technologicznie państwa stanowiło ogromny problem. Za jego wykonanie Kreml gotów był jednak zapłacić każdą cenę.

Według późniejszych szacunków CIA, przy realizacji stalinowskiego programu atomowego pracowało od 330 do 480 tysięcy ludzi. Ponad połowa w kopalniach uranu we wschodnich Niemczech, Polsce, Czechosłowacji i ZSRR, około 50–60 tys. na budowach różnych obiektów, 20–30 tys. przy samej produkcji. Kluczową rolę odgrywało ok. 8 tysięcy naukowców i bliżej nieznana liczba szpiegów, wykradających atomowe sekrety Ameryki. Robotnicy co trzy miesiące podpisywali zobowiązania o dochowaniu tajemnicy, ale nie ufano im i po zakończeniu prac wywożono na Syberię. Taki złożony system zabezpieczeń sprawił, że wiadomość o przeprowadzonej 23 sierpnia 1949 roku próbnej eksplozji spadła na Amerykanów jak grom z jasnego nieba i wywołała wstrząs porównywalny z atakiem na Pearl Harbor.

Jeszcze w lipcu szef CIA kontradmirał Roscoe Hillenkoetter zapewniał prezydenta, że nie stanie się to wcześniej jak za trzy-cztery lata. Wybuch na poligonie w Kazachstanie zburzył poczucie bezpieczeństwa, jakie dawała Amerykanom wiara w odstraszającą moc broni, którą tylko oni dysponowali. Wystarczyły przecież zaledwie dwie bomby, by zmusić do kapitulacji fanatycznych Japończyków. W szybko rozbudowywanym arsenale widzieli więc skuteczną zaporę przed ekspansją komunizmu. W pierwszych powojennych latach bomba atomowa nie wzbudzała lęku, lecz entuzjazm. Poza garstką naukowców, którzy najpierw ją zbudowali, a potem przerażeni swoim dziełem domagali się przerwania prac, nie protestował nikt.
 

ATOMOWE BIKINI

Przymiotnik „atomowy” pełnił podobną rolę jak obecnie określenie „super” i był nagminnie wykorzystywany w reklamach. Austriacki pisarz i dziennikarz Robert Jung doliczył się ponad 200 przedmiotów zachwalanych za jego pomocą, od samochodów z „atomowym” silnikiem po proszki do prania usuwające brud z „atomową skutecznością”. Do języka komentatorów sportowych weszły, używane do dziś, wyrażenia typu „atomowe uderzenie”, „atomowy strzał”. Najdalej posunęli się francuscy projektanci mody.

W 1946 r. Jacques Heim i Louis Reard zaprezentowali pierwsze dwuczęściowe kostiumy kąpielowe. Heim reklamował swój produkt jako „najmniejszy strój na świecie” i przez analogię do najmniejszej cząstki materii nazwał go „atome”, Reard posłużył się nazwą amerykańskiego poligonu nuklearnego na Pacyfiku – Bikini. W piorunującej mocy bomby atomowej dostrzegli więc nawet swoisty seksapil. Ta beztroska skończyła się wraz z odkryciem przez amerykańskie samoloty zwiadowcze opadu radioaktywnego po eksplozji w ZSRR. Ludzie nagle uświadomili sobie, że broń, która miała zapewnić im bezpieczeństwo, stała się śmiertelnym zagrożeniem. Tydzień po ujawnieniu tej przygnębiającej prawdy Mao Zedong ogłosił zwycięstwo komunizmu w Chinach. Dziesięć miesięcy później wojska Korei Północnej uderzyły na Południe. Wydawało się, że komuniści przystąpili ostatecznie do decydującej rozgrywki o panowanie nad światem. – W zależności od sytuacji na polu walki podejmiemy wszelkie niezbędne kroki – mówił 30 listopada 1950 r. na konferencji prasowej prezydent Harry Truman. – Z użyciem bomby atomowej włącznie? – zapytał dziennikarz. – Z użyciem każdej broni, którą dysponujemy – odpowiedział amerykański przywódca.

Na tę ripostę błyskawicznie zareagowała Moskwa, ostrzegając, że nie cofnie się przed wykorzystaniem swego potencjału atomowego „dla obrony pokoju i socjalizmu”. Atmosferę dodatkowo podgrzali wydawcy magazynu „Bulletin of Atomic Science”, którzy na okładce przedstawili symboliczny zegar atomowy ze wskazówkami, przesuniętymi z 8 na 3 minuty przed godziną 12.00. Koniec świata wydawał się bliski. Amerykanie z taką gorliwością gromadzili zapasy żywności, że doszczętnie opróżnili tysiące sklepów. Ceny artykułów spożywczych w ciągu kilku dni wzrosły o ponad 10 proc. Na stacjach benzynowych zabrakło paliwa. W gazetach pojawiły się instrukcje pokazujące jak zbudować schron.
 

JACHTEM W STRONĘ ŻYCIA

W czasie gdy osoby mniej zamożne ustawiały się w kolejkach po cukier, mąkę i zapałki, milionerzy zasypywali zamówieniami stocznie jachtowe, licząc, że w razie zagrożenia schronią się na Karaibach. Z USA psychoza strachu przeniosła się do Europy. Bogaci mieszkańcy dużych miast masowo kupowali domy na prowincji, zwłaszcza w górach. Tłumy chętnych do ucieczki w bezpieczniejsze miejsca składały podania o wizy państw Ameryki Południowej. By uspokoić nastroje, władze amerykańskie wydały kilka oświadczeń wyjaśniających, że źle odczytano intencje prezydenta, który nie zapowiadał użycia broni jądrowej, lecz jedynie rozważał różne możliwości przebiegu konfliktu koreańskiego. Wkrótce zdymisjonował też dowodcę sił zbrojnych ONZ w Korei gen. Douglasa MacArthura, zdeklarowanego zwolennika wykorzystania atomu.

 

Gdy emocje trochę opadły, przystąpiono do przywracania wiary w bombę A. Najbardziej spektakularnym wydarzeniem tej kampanii była bezpośrednia transmisja telewizyjna z próbnego wybuchu na pustyni w Nevadzie. Największą z dotychczasowych eksplozji dziennikarze obserwowali z odległości 16 km, a telewidzowie z domowych foteli. W komentarzach z jednej strony wskazywano na rosnącą potęgę amerykańskiego potencjału jądrowego, z drugiej starano się oswajać z nim opinię publiczną. Do prasy zaczęły też przeciekać informacje o pracach nad supernastępczynią bomby atomowej, która ponownie zapewni Stanom Zjednoczonym przewagę nad ZSRR. Pierwsze testy przeprowadzano w ścisłej tajemnicy na atolu Eniwetok. W roku 1954 wszystko stało się jasne – nową bronią o setki razy większej sile rażenia była bomba wodorowa. Zamiast uspokojenia, jej eksplozja wywołała jednak powszechny strach. Okazało się bowiem, że Rosjanie już także nią dysponują, a co gorsza – naukowcy utracili kontrolę nad przeprowadzanym eksperymentem.

ŚMIERĆ CZAI SIĘ WSZĘDZIE

Japoński kuter „Szczęśliwy Smok” znajdował się ponad 60 mil od niebezpiecznej strefy. Rybacy nie wiedzieli nic o wybuchu na Eniwetok, dlatego w osłupieniu patrzyli, jak na głowę sypią się im białe płatki. Początkowo wzięli je za śnieg, potem zorientowali się, że to popiół. Gdy po kilku dniach dopłynęli do portu Yaizu, wszyscy byli skrajnie wyczerpani. Po przewiezieniu do szpitala lekarze stwierdzili objawy choroby popromiennej. Tej wiadomości nie dało się ukryć przed dziennikarzami. Amerykanie po dwóch tygodniach przyznali, że rybacy są ofiarami ich eksperymentu, jednak zapewniali, że ucierpieli w wyniku przypadku – nagłej zmiany kierunku wiatru.

Prawda była jednak zupełnie inna: siła eksplozji zaskoczyła konstruktorów bomby i okazała się mniej więcej 2–3 razy większa niż przewidywali. Informacje o pomyłce również zaczęły przeciekać do prasy, wzbudzając grozę. Albert Einstein ostrzegał, że „wyścig zbrojeń przybiera formę histerii, a na horyzoncie coraz wyraźniej pojawia się widmo powszechnej zagłady”. W głośnym artykule dziennikarze John i Stewart Alsop straszyli swoich czytelników: „Sięganie do najgłębszych tajemnic natury w celu stworzenia narzędzia zagłady może się skończyć czymś tak potwornym, że nawet sobie tego nie wyobrażamy”. Ale wyobraźnia została już uruchomiona i podsuwała coraz bardziej makabryczne scenariusze. Wielcy i mali tego świata ulegali narastającej psychozie strachu, podsycanej przez poszukiwaczy zapowiedzi nadciągającej apokalipsy. Prasa informowała o odkryciu śladów skażenia radioaktywnego w deszczu, który spadł w Japonii i Australii, dziennik „The New York Times” pisał o odnalezieniu ich nawet w tak niezwykłych miejscach jak smary samochodowe w Indiach. Określenie „skażenie radioaktywne” brzmiało wystarczająco groźnie, by nikt nie dociekał, jaki musi osiągnąć poziom, by stało się niebezpieczne. Ludzie wszędzie widzieli czyhającą śmierć – w wodzie, powietrzu, ziemi i chronili się przed nią, jak potrafili. Masowo wykupywali gumowe płaszcze, sądząc, że zabezpieczą ich przed promieniowaniem tak jak przed bronią chemiczną, oraz gogle i klisze fotograficzne, które miały ochronić oczy przed atomowym rozbłyskiem. W metalowych zbiornikach i termosach gromadzili zapasy wody.

Oliwy do ognia nieustannie dolewali naukowcy. Genetyk Alfred H. Sturtevant pisał: „Doszedłem do nieuchronnego wniosku, że z powodu dotychczasowych wybuchów urodzi się znaczna liczba ludzi niedorozwiniętych”. Potem dostarczał argumentów potwierdzających tę tezę i przekonywał, że u 1800 amerykańskich noworodków wykrył schorzenia spowodowane przez promieniowanie. Jeszcze bardziej przemawiały do wyobraźni rewelacje zoologa Curta Sterna, który w obrazowy sposób wyjaśniał, że każdy mieszkaniec Ziemi nosi w kościach radioaktywny stront i w tarczycy radioaktywny jod, a ilość tych śmiercionośnych substancji będzie rosła po każdym następnym wybuchu.

Kropkę nad i postawił fizyk atomowy Ralf Lapp, który obliczył, że „przy utrzymaniu dotychczasowej częstotliwości próbnych eksplozji, najpóźniej w roku 1970 radioaktywne skażenie atmosfery przekroczy najwyższy umożliwiający przeżycie poziom”. Jakby tego było mało, w 1957 r. Amerykanie dowiedzieli się, że ich przewaga militarna nie tylko zniknęła, ale role się odwróciły i Rosjanie objęli prowadzenie w wyścigu zbrojeń. Komunikat o wystrzeleniu pierwszego radzieckiego sputnika wywołał powszechną panikę, choć inaczej odebrali go zwykli ludzie, a inaczej przywódcy polityczni i stratedzy wojskowi. „Na dole” krążyły plotki o kosmicznej broni, która może emitować śmiercionośne promienie. „Na górze” zaś zrozumiano, że rakiety, które wyniosły satelitę, mogą również przenieść w dowolne miejsce na Ziemi bomby (głowice) atomowe. I to wielokrotnie szybciej niż bombowce, co uniemożliwi skuteczną obronę. Krótko mówiąc, Rosjanie teraz naprawdę mogli dosięgnąć terytorium USA.

AMERYKA SCHODZI POD ZIEMIĘ

Skoro zagłada miała przyjść z nieba, jedynym sensownym sposobem uchronienia się przed nią wydawało się zejście pod ziemię. W całych Stanach zaczęło się więc wielkie kopanie. Obecnie nie sposób nawet w przybliżeniu określić liczby wybudowanych schronów, ale z pewnością były to dziesiątki, jeśli nie setki tysięcy. Wtedy też to było trudne. Wzorcowy schron rodzinny był wyłożony od wewnątrz metalowymi płytami, na jego obowiązkowe wyposażenie składały się łóżka, pojemniki na wodę i żywność (koniecznie w metalowych puszkach), akumulator lub zapas baterii, latarka. Autorzy poradników typu „Jak przeżyć wojnę atomową” przypominali o konieczności umieszczenia w nim zegara i zabawek dla dzieci.

W telewizji i radiu prowadzono zacięte dyskusje, czy w rodzinnym bunkrze można udzielić schronienia mniej przezornym sąsiadom, czy też ze względu na ograniczony zapas tlenu i prowiantu lepiej tego nie robić. Dla mniej zamożnych budowano schrony publiczne, większość w piwnicach budynków, ale mnóstwo obiektów przypominających włazy do kanałów pojawiło się na skwerach i w parkach. Tablice informowały, jak do nich dotrzeć. Jednocześnie podjęto zmasowaną akcję instruktażową. Nakręcono około 10 tysięcy filmów, pokazujących jak się zachować w razie ogłoszenia alarmu. Największą popularność zrobiły kreskówki dla dzieci, z żółwiem Burtem i dybiącą na jego życie małpą w głównych rolach. Burt wychodził z tych pojedynków zwycięsko, gdyż na widok odpalanego lontu wykonywał pad na ziemię i krył się pod swoją skorupą.

 

ayne Loader, Kevin Rafferty i Pierce Rafferty w 1982 r. zmontowali te obrazy w pełnometrażowy dokument „Atomic cafe”. Dziś jego fragmenty śmieszą internautów w portalu YouTube, ale pół wieku temu wzbudzały grozę. Bo jaką inną reakcję mógł wywołać widok dzieci kulących się pod ławkami, pasażerów autobusu wchodzących pod siedzenia, traktorzystów wskakujących pod swoje maszyny czy przechodniów rzucających się na jezdnię? Autorzy tych propagandówek zdawali sobie sprawę, że filmy mogą wywołać panikę, więc wzbogacali je o sceny przedstawiające spokojną siłę państwa i jego funkcjonariuszy – policjantów, którzy mimo wyjących syren regulują ruch i wskazują drogę do schronów, strażaków przygotowanych do akcji ratunkowej, żołnierzy gotowych do odparcia ataku.

Propagandę uprawiali też Rosjanie. „Komunista nie powinien mówić o zniszczeniu światowej cywilizacji ani o zagładzie ludzkości. Jak można przekonywać narody, że w razie wojny atomowej wszystko musi zginąć! To po co budujemy socjalizm, po co martwimy się o jutro? Czy nie lepiej już teraz każdemu dać trumnę?” – pytał w 1955 r. na plenum KC Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego minister spraw zagranicznych Wiaczesław Mołotow. Te retoryczne frazesy przekształciły się w wytyczne dla propagandy, które obowiązywały do upadku komunizmu, także w państwach satelickich, w tym w PRL. Zgodnie z nimi należało społeczeństwa straszyć imperialistycznym zagrożeniem, ale w sposób kontrolowany i z zapewnieniem, że – jak to ujął główny ideolog Michaił Susłow – „świat można uratować, jeśli narody wezmą w swoje ręce sprawę zachowania pokoju i będą go broniły aż do końca”.

Przyjmując taką strategię, Kreml osiągał jednocześnie kilka celów – ukrywał własne plany imperialne, manipulował zachodnią opinią publiczną, która w znacznej części stała się bardziej antyamerykańska niż antysowiecka, uzasadniał własnemu społeczeństwu i uzależnionym narodom potrzebę wyrzeczeń oraz maskował słabość gospodarki socjalistycznej. W czasie gdy w RFN realizowano program mający zapewnić bezpieczeństwo 50–70 proc. mieszkańców kraju, w Warszawie budowano schrony mogące pomieścić 30–40 tysięcy osób. Plany ewakuacyjne szczegółowo określały, kto będzie mógł z nich skorzystać – dygnitarze państwowi i partyjni, dyrektorzy firm o znaczeniu strategicznym, specjaliści i naukowcy niezbędni do odbudowy kraju ze zniszczeń.

Wytwarzanie w takich warunkach psychozy atomowej byłoby dla reżimu bardziej niebezpieczne niż sama bomba. Dlatego straszono łatwiejszymi do odparcia przez bratni naród radziecki zagrożeniami i robiono to na tyle skutecznie, że na przykład Polacy rzeczywiście bali się niemieckich rewanżystów, natomiast bronią jądrową nie zaprzątali sobie zbytnio głowy. W szkołach i na ćwiczeniach obrony cywilnej pokazywano podobne filmy jak w USA, jednak ich odbiór był mniej histeryczny. Amerykanie ze śmiertelną powagą oglądali instruktaż nakazujący osobom, które wybuch bomby zastał na pikniku, natychmiastowe nakrycie się kocami. A w Polsce po podobnych projekcjach opowiadano sobie dowcipy w stylu „co należy zrobić w razie ataku atomowego? Położyć się na ziemi, nakryć prześcieradłem i zachowując spokój powoli czołgać w stronę cmentarza”. Jednak cyniczna gra Kremla działała na Europejczyków, i to żyjących po obu stronach żelaznej kurtyny, jak szczepionka uodparniająca. Ludzie na tyle oswoili się z zagrożeniem, że je ignorowali i na co dzień zajmowali się nim niemal wyłącznie eksperci rozbrojeniowi. Aż nagle stało się coś, czego nikt nie przewidział – psychozie atomowej ulegli władcy ZSRR.

 

IMPERIUM SIĘ BOI

Po objęciu prezydentury przez Ronalda Reagana stetryczała ekipa Leonida Breżniewa ubzdurała sobie, że Ameryka przygotowuje niespodziewany atak atomowy. Za sprawę życia i śmierci uznała więc zdobycie informacji o jego terminie, miejscu i skali. Na polecenie szefa KGB Jurija Andropowa rozpoczęto gigantyczną operację szpiegowsko- militarną RIJAN (skrót od rakietno- -jadiernoje napadienije – atak rakietowoatomowy). Brało w niej udział co najmniej 200 tys. osób, na jej potrzeby zwerbowano m.in. oficera kontrwywiadu CIA Aldricha Amesa, który wyrządził Agencji największe w jej historii szkody (zdemaskował ponad 30 agentów i 100 tajnych operacji). Zapowiedź zainstalowania w Europie rakiet Pershing II i pocisków samosterujących Cruise wywołała na Kremlu już prawdziwą panikę. Oficerowie informowali polityków, że wystrzelone z baz w Niemczech dolecą do Moskwy w ciągu 6 minut, co nie wystarczy na podjęcie jakichkolwiek działań obronnych. Sięgnięto więc po wszelkie możliwe środki, by zablokować sprowadzenie amerykańskich rakiet.

Wspierana przez dyplomację i agenturę sowiecka machina propagandowa pokazała swą skuteczność i wywołała w zachodniej Europie większe poruszenie niż w czasie wojny koreańskiej i kryzysu kubańskiego. Tłumy autentycznie przerażonych demonstrantów nie zdawały sobie sprawy, kto jest rzeczywistym inspiratorem tych protestów. Rosjanie nie oszczędzali na niczym – jeden ze zdemaskowanych przez CIA agentów zeznał, że bez pytania centrali o zgodę wydać mógł w razie konieczności milion dolarów. Najwyższą cenę za tę rozszalałą histerię zapłaciło 269 pasażerów koreańskiego samolotu, który 1 września 1983 r. zboczył z trasy i został zestrzelony nad Sachalinem przez radzieckie myśliwce. Absurdalny rozkaz o otwarciu ognia do łatwo rozpoznawalnego Boeinga 747 był następstwem histerii, jaka ogarnęła już także dowództwo wojskowe.

W listopadzie 1983 r. na świecie zrobiło się naprawdę niebezpiecznie, gdyż rutynowe NATO-owskie manewry uznano na Kremlu za wstęp do inwazji. Aż do tej chwili Zachód nie zdawał sobie sprawy z wielkiej psychozy, jaka ogarnęła sowieckie kierownictwo. Były analityk CIA Peter Pry ujawnił w autobiograficznej książce, że dopiero po rozpoczęciu manewrów „Złoty Łucznik” zorientowano się w sytuacji, bo Moskwa zaczęła wysyłać do swoich placówek dyplomatycznych informacje o ogłoszeniu alarmu bojowego w bazach amerykańskich, co interpretowała jako zapowiedź rozpoczęcia inwazji w ciągu doby. Radzieckie jednostki wojskowe postawiono w stan gotowości, piloci w bazach na terenie NRD czekali na rozkaz do startu w zatankowanych samolotach. Gdy w roku 1985 władzę przejął Michaił Gorbaczow, skończyła się zimna wojna, a wraz z nią zniknął wielki strach. Na Ziemi pozostało jednak nadal co najmniej 35 tysięcy bomb i głowic atomowych.

Kazimierz Pytko