Święty kaktus z Peru daje zdrowie i wizje

Na początku czuję się nieco ospały. W głowie kołaczą się myśli, mam wrażenie, że każda zaczyna żyć własnym życiem. Po chwili pojawiają się wizje, a ciało robi się miękkie. Czuję niewyobrażalną błogość i silną potrzebę nawiązywania transcendentalnego kontaktu z każdą rośliną z ogrodu peruwiańskiego szamana – curandero.

Dziesięć dni wcześniej wraz z dwoma poszukującymi przygód towarzyszami koczowaliśmy na lotnisku w Bogocie. Między automatem z colą a sklepem wolnocłowym spędziliśmy dobę. Nie dość, że spóźniliśmy się na samolot, to jeszcze członek naszej ekipy przeziębił się. Zaczął marudzić: „Po cholerę nam ta meskalina?”

Mój przyjaciel, w odróżnieniu ode mnie, nie zaczytywał się za młodu w książkach Carlosa Castanedy. Ten peruwiańsko-amerykański pisarz barwnie opisywał halucynogenne tripy, jakie odbywał po spożyciu szamańskich wywarów z tajemniczych świętych kaktusów. Za mistyczne wizje odpowiadała właśnie meskalina – jeden z najwcześniej poznanych przez naukę naturalnych psychodelików. Ten związek chemiczny odkrył pewien niemiecki chemik – Arthur Heff- ter. W 1897 roku badacz wyizolował meskalinę z peyotlu – kaktusa namiętnie konsumowanego przez meksykańskie plemię Indian Huicholi.

W Polsce o meskalinie zrobiło się głośno parę dekad później dzięki Witkacemu, który miał wyjątkową słabość do odmiennych stanów świadomości. Z meskaliną eksperymentował też Aldous Huxley, autor „Nowego wspaniałego świata”. Doświadczenia opisane w „Drzwiach percepcji”, biblii każdego szanującego się hippisa, dotyczą przygody pisarza z inną – również zawierającą meskalinę – rośliną. Ata występuje głównie w peruwiańskich Andach. Czyli akurat tam, dokąd planowaliśmy dotrzeć.

Witamy w Huancabambie!

Zapuszczeni niczym pustelnicy dotarliśmy do celu naszej podróży. Była nim Huancabamba, położona na wysokości prawie 2000 m n.p.m. mieścina w północnej części

Andów. Bardziej niż brudne T-shirty czy efektowne brody irytowało nas tylko jedno – coraz bardziej przeziębiony, marudzący kolega.

W Huancabambie natknąć się na jasnoskórego gringo jest równie trudno jak znaleźć kosz na śmieci. Najczęściej spotykanym środkiem transportu są oblepione setkami tandetnych lampek moto- -taksówki. Mimo średnio reprezentatywnego wyglądu to miejsce często odwiedzane nie tylko przez mieszkańców Peru, ale i całej Ameryki Południowej.

Powodem są położone o dwie godziny drogi stąd laguny – tradycyjna kąpiel w nich ma ponoć właściwości oczyszczające. Wejście do lodowatej wody jest też pierwszym etapem ceremonii meskalinowej – pradawnego rytuału, którego głównym bohaterem jest potężny kaktus San Pedro.

Lagun jest 15, każda ma inną funkcję i różni się leczniczą mocą. Ich siła pochodzi od zamieszkujących je dusz dawnych, potężnych mieszkańców tych ziem. Z lagun korzystają nie tylko pielgrzymi, ale i curanderos – szamani, którzy podczas kąpieli w zimnej wodzie przechodzą zawodową inicjację. Najlepszym dniem do jej przeprowadzenia jest 24 czerwca – dzień narodzin św. Jana Chrzciciela. Ta konkretna data stanowi jeden z tysięcy przykładów typowego dla andyjskich tradycji łączenia dawnych pogańskich wierzeń z chrześcijaństwem.

Każdy z curanderos ma swoje ulubione miejsce pracy przy jednej z lagun. Szaman Francisco Guerrero, którego poznaliśmy w Huancabambie, na co dzień przyjmuje pacjentów w domu. Tylko czasem jeździ do świętych wód. Tym razem zgodził się pomóc naszemu dogorywającemu przyjacielowi.

 

Lecznicza kąpiel

W towarzystwie curandero udaliśmy się do laguny Negra położonej na wysokości 5000 m n.p.m. Nad brzegiem wody szaman rozkłada mesę (stół) – w tym przypadku jest to tkanina, na której ustawia w odpowiedniej kolejności magiczne przedmioty. Mamy tu varas – drewniane kije wypełnione magiczną mocą, które służą do ochrony przed złymi siłami; metalowe szpady, odpierające ataki nieprzyjaznych maleros oraz kamienie utożsamiane z miłosnymi urokami. Obok magicznych narzędzi są też elementy typowo chrześcijańskie – od pozłacanego krucyfiksu po kiczowate malowidła świętych. Ogromną rolę odgrywają muszle, w których umieszcza się roztwór z tytoniu – uczestnicy ceremonii muszą wciągnąć go nosem. Ten rytuał nosi miano shingady – ma zapewnić pacjentowi siłę i wzmocnić jego duszę w walce ze złem.

Większość śmiałków krztusi się, charcze, zalewa łzami i wymiotuje już po pierwszej małej porcji płynu. Jednak najgorsze dopiero przed nami.

Podczas gdy curandero wznosi pochwalne pieśni i prośby do zamieszkujących wodę pradawnych sił, my – rozebrani do rosołu – musimy siedmiokrotnie zanurzyć się w lodowatej wodzie laguny Negra. Zanim telepiąc się z zimna naciągniemy na ramiona ponczo, szaman oklepuje nas dwoma szablami, oczyszczając z wszelkiego plugastwa. Następnie częstowani jesteśmy kolejną porcją płynnego tytoniu. Nasz chory towarzysz nie wytrzymuje tej próby, pada na ziemię i wymiotuje. Z ust wycieka mu cała płynna zawartość płuc. To niesamowite, ile świństwa ma w sobie osoba borykająca się z poważnym przeziębieniem… Po chwili opatuleni po czubek nosa w przetarte koce raczymy się rumem z ziołami.

Alkohol jest bardzo ważnym elementem rytuałów w tej części Andów – to forma ofiary składanej przodkom. My już swoją złożyliśmy, teraz gotowi jesteśmy na spotkanie ze świętym Piotrem.

Święty Piotr na haju

Trichocereus pachanoi, zwany kaktusem świętego Piotra, jest jednym z najczęściej spotykanych w Peru kaktusów. Strzelista, dorastająca nawet do czterech metrów roślina już przeszło 3000 lat temu znana była preinkaskim plemionom zamieszkującym północną część kraju. Charakterystyczne kaktusowe ornamenty ozdabiały tkaniny, ceramiczne naczynia oraz płaskorzeźby wykonane przez artystów ludu Chavin, Nazca oraz Mochica. Roślina ta to potężne magiczne lekarstwo – z niej przygotowuje się huachumę, napój o silnych właściwościach psychodelicznych, pod osłoną nocy pity przez chorych oraz samego curandero. W ten sposób, balansując na granicy świata realnego oraz magicznego, szaman jest w stanie nie tylko zdiagnozować chorobę, ale i pacjenta uleczyć.

Dziś już wiemy, że to meskalina stoi za psychodelicznymi efektami działania trichocereusa pachanoi. „To roślina, przez którą diabeł oszukuje Indian (…) Ci, którzy ją piją, tracą świadomość i wyglądają jak trupy. (. ) Pod wpływem tego napoju Indianie śnią o tysiącach nonsensów i wierzą, że to prawda” – tak o zwyczaju rytualnego spożywania huachumy pisał w 1653 roku jezuicki misjonarz o. Benrabe Cobe. Kościół, który na początku z zacietrzewieniem walczył z tym pogańskim zwyczajem, w końcu musiał ulec – szamanizm oraz tradycja przyjmowania psychoaktywnego napoju była tu tak mocno zakorzeniona, że nawet siłą nie dało się nakłonić mieszkańców podbitego imperium do porzucenia „diabelskich praktyk”. Za to Indianie nie mieli nic przeciwko ubraniu swoich ceremonii w chrześcijańskie szaty – Pachamama stała się Najświętszą Dziewicą, na mesach zagościły pozłacane krzyże, a huachuma zaczęła być bardziej znana jako… San Pedro.

 

Niebieski wytrych

Zanim wlaliśmy sobie do gardeł kaktusową ciecz, curandero długo okadzał nas tytoniem i poił rozgrzewającym alkoholem. W międzyczasie, wyśpiewując melodyjne inkantacje, prosił dusze gentiles o pomoc w uzdrowieniu naszego chorego przyjaciela i zapewnienie nam ochrony podczas podróży po Peru. W końcu dostaliśmy swoją porcję magicznego wywaru.

San Pedro ma trudny do określenia smak: jest lekko słonawy o delikatnej metalicznej nutce. Na efekt trzeba czekać od dwóch do czterech godzin. Później czas przestaje już grać rolę. Początkowy natłok myśli ustępuje, a głowę wypełnia tylko błoga pustka.

Z transu po kolei wyrywa każdego z nas szaman Francisco. Siedząc w absolutnych ciemnościach naprzeciw wpatrzonych we mnie świecących oczu, staję się książką, którą curandero czyta, wyciągając na wierzch wszystkie niepasujące do jej treści fragmenty. Szaman przeprowadza swoisty rodzaj wiwisekcji – no bo jak inaczej nazwać zabieg, podczas którego ktoś bezoperacyjnie rozkłada pacjenta na czynniki pierwsze i nie tylko wylicza mu uszczerbki na zdrowiu, ale i niczym doskonały psychoanalityk wyciąga na wierzch wszystkie jego traumy, obawy i niedoskonałości? Na koniec przedstawia cały plan kuracji opartej na roślinnych ekstraktach i jeszcze raz prosi, teraz namacalnie wręcz obecnych, gentiles oraz Pachamamę o pomoc w leczeniu.

A może to tylko napędzane meskaliną omamy? Na nic racjonalne tłumaczenia – muszę zdać się na to, co mówi czarownik. Otóż wszyscy curanderos znają odpowiedź na pytania dotyczące mechanizmów działania huachumy. „San Pedro ma duszę, przybierającą często formę jasnowłosego mężczyzny lub kobiety. Ta duchowa postać pomaga szamanowi w poznaniu i dosłownym »prześwietleniu« pacjenta. Mimo że dla przybysza z Europy większość z andyjskich wierzeń może brzmieć jak zabobon, osobiście postawiłem na nogi wielu ciężko chorych pielgrzymów, przy których wasz kolega to drobiazg” – tłumaczy maestro.

Biznes is biznes

Wygląda na to, że wiara czyni cuda. A za wiarą najczęściej stoją olbrzymie pieniądze… Przyjeżdżający do Peru poszukiwacze psychodelicznych wrażeń oraz schorowani bogacze, desperacko upatrujący w „świętych roślinach” remedium na swoje dolegliwości, zawsze szukają odzianego w piórka, rdzennego szamana. Tylko czy autentyczny curandero ma swoją stronę internetową i pobiera opłaty rzędu 1000 dolarów za parę dni opieki nad pacjentem? Dziś trudno jest znaleźć szamana, który zgodnie z dawnymi zwyczajami przyjmowałby od swoich gości zapłatę w żywych kurczakach, starych ubraniach czy ofercie odchwaszczenia ogródka, jeśli chory jest biedny. Z drugiej strony równie ciężko spotkać przybysza, który decyduje się na udział w ceremonii po to, aby faktycznie się leczyć. „Obcokrajowcy przyjeżdżają tu, aby zobaczyć tysiąc kolorów nieba. Doświadczyć barwnych, wirujących obrazów, spadających gwiazd, odbyć podróż na Księżyc… Tego właśnie pragną, wtedy czują się szczęśliwi. Za tę czystą iluzję płacą duże pieniądze. Po wszystkim wracają do siebie – równie chorzy i tak samo zmęczeni życiem jak wcześniej” – tłumaczy Francisco Guerrero, jeden z huancabambiańskich curanderos.

Im więcej żądnych psychodelicznych uniesień turystów, tym więcej „plastikowych szamanów”, zapewniających swym klientom pląsy z tęczowymi jednorożcami. Nie ma jednak co rozpaczać – skoro huachuma nie ugięła się przed dzierżącymi krzyże i arkebuzy hiszpańskimi konkwistadorami, istnieje spora szansa, że przetrwa także i chwilowy najazd podążających za modą, uzbrojonych w grube portfele turystów.

Po kilkudniowej przygodzie z andyjskim znachorem ruszyliśmy w dalszą podróż – tym razem przeszło dwa tysiące kilometrów na południe Andów – do miejsca, gdzie San Pedro przyjmowany jest na prywatnych imprezach z DJ-ami grającymi psychodeliczny trans. Na ten pomysł wpadł nasz tryskający zdrowiem przyjaciel, który jeszcze dwa dni wcześniej nadawał się do szpitala.


Szamani i magowie

Aby dostać się do lagun, najpierw należy znaleźć odpowiedniego szamana. Curandero to osoba zajmująca się leczeniem, wykorzystująca magię do diagnozowania chorób, dawania pacjentowi duchowej ochrony i zdejmowania uroków. Te ostatnie rzucane są przez maleros lub brujos, czyli magów, wyspecjalizowanych w posługiwaniu się niewidzialnymi siłami przeciw innym osobom. Maleros, z wiadomych względów, nigdy nie byli specjalnie lubiani, więc mimo że istnieją do dziś i nierzadko mają pełne ręce roboty, raczej starają się żyć w ukryciu. Dawne kroniki spisane przez hiszpańskich przybyszów mówią o całej gamie innych operujących magią mistrzów, z których każdy miał inną specjalizację – i tak na przykład mosoco był magiem, który śpiąc na przedmiocie należącym do pacjenta, widział w swych snach jego przyszłość; tinquichi zajmował się rzucaniem miłosnych uroków, a huacaricuc wróżył za pomocą świnki morskiej. Zresztą tradycja wykorzystywania tych sympatycznych gryzoni jako (dosłownie) radiograficznych urządzeń do diagnozowania chorób jest do dziś żywa i często stosowana przez mieszkańców andyjskich mieścin.