Sztuka wybaczania. Trzy wielkie traumy Polaków

Trzy największe traumy z czasów II RP mocniej spoiły bardzo podzielony kraj

Łączenie kraju w jeden organizm państwowy po odzyskaniu przez Polskę niepodległości w 1918 r. musiało boleć. Trzy systemy prawne, elity wywodzące się z trzech różnych kultur politycznych, zrujnowana gospodarka i rolnictwo. W dodatku jedna trzecia obywateli rekrutująca się spośród mniejszości narodowych, zupełnie niezainteresowana odbudową niepodległej Rzeczypospolitej.

Śmierć Narutowicza

Jakby tych kłopotów nie było dość, w grudniu 1922 r. Zgromadzenie Narodowe przypadkiem wybrało na pierwszego prezydenta Gabriela Narutowicza. Dosłownie przypadkiem, bo ów specjalista od elektrowni wodnych był kandydatem marginalnej PSL „Wyzwolenie”, który obronił się jedynie dlatego, że w kolejnych turach głosowania za sprawą rozgrywek politycznych wyeliminowano dużo ważniejszych od niego polityków. W końcu na placu boju zostali: murowany faworyt, wystawiony przez endecję Maurycy Zamoyski oraz Narutowicz. Wspierający prawicę chłopi z PSL „Piast” znaleźli się w kropce – poparliby każdego kandydata prawicy, byle tylko nie nazywał się Zamoyski. Oddania głosu na posiadacza wielkich latyfundiów mieszkańcy wsi by im nie wybaczyli. Na Narutowicza zagłosowali więc ludowcy, lewica oraz mniejszości narodowe, a przez to endecję porażka zabolała podwójnie. „Jak śmieli żydzi [pisownia oryginalna – przyp. aut.] narzucić Polsce swego prezydenta?” – pytała dzień po wyborach na pierwszej stronie „Gazeta Poranna – 2 grosze”. Zaś na łamach „Rzeczpospolitej” prof. Stanisław Stroński perorował: „Naród, w którego żyłach płynie krew, a nie gnojówka, musi się wzburzyć”.

Faktycznie, w błyskawicznym tempie cały kraj ogarnęła histeria. Kiedy 11 grudnia 1922 r. miało się odbyć w sejmie ślubowanie Narutowicza, zamieszki ogarnęły centrum stolicy. Na ulicach biły się bojówki endeckie z pepeesowskimi, a statystowała im bezradna policja. Śmierć poniosła jedna osoba, ponad trzydzieści odniosło ranny. Pobito też dwóch posłów PPS: Ignacego Daszyńskiego i Bolesława Limanowskiego, a powóz wiozący prezydenta obrzucono śnieżkami i kamieniami. W samym parlamencie przedstawiciele lewicy i prawicy stoczyli popisową walkę na pięści. Amok, jaki po wyborze Narutowicza ogarnął dużą część społeczeństwa, sprawił, że planujący od dawna zamach na Piłsudskiego malarz Eligiusz Niewiadomski 16 grudnia 1922 r. na wystawie w Zachęcie wolał zastrzelić prezydenta. „Narutowicz był symbolem hańby! Tę hańbę moje strzały starły z czoła żywej Polski” – wyjaśniał podczas procesu morderca.

 

Jego zamach o mały włos nie spowodował wybuchu wojny domowej. W odwecie warszawscy przywódcy PPS wspólnie z kilkoma oficerami zaplanowali wymordowanie głównych polityków prawicy. Jedynie sprzeciw Piłsudskiego i Daszyńskiego zapobiegł eskalacji szaleństwa. Gdyby w tamtych dniach zamiast Narutowicza zginął Marszałek, wojna domowa zapewne stałaby się nieuchronna. Również trwanie na urzędzie znienawidzonego przez połowę obywateli Narutowicza nie rozładowywało nagromadzonych emocji. Paradoksalnie zabicie tego człowieka przyniosło ze sobą to, co doprowadzone do histerii społeczeństwo otrzeźwiło, a mianowicie uczucie wstydu. „Największy wróg Polski nie mógłby wymyślić czegoś, co by ją bardziej mogło poniżyć. Rodzina otrzymywała stosy listów kondolencyjnych, które to potwierdzają” – zapisała krewna prezydenta dr Józefa Kodisowa. Wystawionemu w trumnie na Zamku Królewskim ciału prezydenta oddały hołd setki tysięcy Polaków. Toczona nadal na łamach gazet wojna przestała przekładać się na zachowanie ulicy, a nawet elit. Na nowego prezydenta wybrano Stanisława Wojciechowskiego, tym razem bez gorszących scen i awantur. Co więcej, wszystkie partie ogłosiły po zaprzysiężeniu gotowość współpracy z głową państwa, choć przecież także Wojciechowskiego wybrano głosami lewicy, ludowców i mniejszości narodowych. Nagle politycy, którzy parli do otwartej konfrontacji, zaczęli dobrowolnie godzić się na przestrzeganie demokratycznych reguł.

Zamach majowy

Niestety słabość kolejnych rządów i ciągły kryzys gospodarczy szybko skompromitowały ustrój demokratyczny. Już na początku 1926 r. miały go dość elity, odczuwające rosnącą pogardę wobec „przypadkowego społeczeństwa”. Jak zanotowała Zofia Nałkowska w „Dziennikach”: „głosuje oto ciemny, głupi tłum, waży szale losów w zależności od tego, kto pierwej przeniknął w te chałupy z agitacją”. Także zwykli obywatele zaczęli odrzucać demokrację. W raporcie Komendy Policji Państwowej w Ostrowcu Wielkopolskim z początków roku 1926 można wyczytać, że ludzie: „twierdzą, że im jest zupełnie obojętnym, czy do steru przyjdą monarchiści lub też nastąpi dyktatura – obojętnie z jakiej strony”. Tak postępował proces gnicia państwa, a zamiast prób jego ratowania trwało oczekiwanie, kto siłą przejmie władzę – endecja czy raczej Marszałek.

 

Znamienne, że Piłsudskiego ostatecznie do działania zdopingował buńczuczny wywiad, jakiego nominowany na premiera Wincenty Witos udzielił dziennikarzowi Konradowi Wrzosowi. W pierwotnej wersji, wedle zapisu Macieja Rataja, Witos oświadczył m.in.: „Mówią, że Piłsudski ma za sobą wojsko, jeśli tak, to niech bierze władzę siłą… ja bym się nie wahał tego zrobić”. No i Piłsudski się nie zawahał. Dwa tygodnie później w wywiadzie dla „Kuriera Porannego” chwalił się: „żem zrobił coś podobnego do zamachu stanu i potrafił go zalegalizować i żem uczynił coś w rodzaju rewolucji, bez rewolucyjnych konsekwencji”. Faktycznie na początku wprowadzone w Polsce zmiany ustrojowe, umożliwiające sprawne zarządzanie krajem, poparła większość społeczeństwa. „Zostały stworzone warunki dla nowego życia” – zapisała z entuzjazmem w „Dzienniku” pisarka Maria Dąbrowska. Niezwykle łatwo wybaczono Marszałkowi śmierć 379 ludzi (głównie żołnierzy) zabitych podczas bratobójczych walk. Ich tragedię uznano za dopuszczalny koszt zmian, mających wedle zapewnień sanacji umocnić państwo.

Marszałek odchodzi

Oczywiście w ciągu kilku lat okazało się, że ograniczenie do minimum roli parlamentu i opozycji niczego nie rozwiązuje. Rządy stronników Piłsudskiego były niewiele lepsze od wcześniejszych. A mimo to czar legendy Marszałka nie zanikł. Jak wielkie miała znaczenie dla społeczeństwa, udowodniły kolejne dni po jego śmierci. Najlepiej chyba odczucia ogółu wyraził były sanacyjny minister sprawiedliwości Aleksander Meysztowicz, gdy na wieść o odejściu wodza wykrzyknął: „Co my teraz poczniemy bez niego, toż wszyscy zginiemy!”. Tradycyjnie wroga Piłsudskiemu „Myśl Narodowa” donosiła na pierwszej stronie 12 maja 1935 r.: „W dniu tym zszedł ze świata człowiek niepospolitej miary”. Zaś skłócony z sanacją poeta Antoni Słonimski odnotował: „Nie umawiając się, małymi grupkami, wszyscy w milczeniu szliśmy pod Belweder”. Zawsze bardzo racjonalny Stanisław Cat-Mackiewicz podsumowywał: „Piłsudski miał fanatycznych wielbicieli, którzy go kochali więcej niż własnych rodziców, niż własne dzieci, ale było wielu ludzi, którzy go nienawidzili, miał całe warstwy ludności, całe dzielnice Polski przeciw sobie, potężną nieufność do siebie. I oto nie znać było tego w dniu pogrzebu”. W Krakowie trumnę z Marszałkiem odprowadzało na Wawel ćwierć miliona ludzi. Bardzo podzielona w momencie odzyskania niepodległości Polska, po zaledwie kilkunastu latach dorobiła się społeczeństwa z mocnym poczuciem jedności. W dużej mierze sprawiły to przeżyte wspólnie tragedie.