Tajemnicza śmierć studentów Górze Umarłych na Uralu. Co tam się wydarzyło?

Od ponad pół wieku nikt nie potrafi rozwikłać zagadki śmierci studentów na uralskiej Górze Umarłych. Doszło do wypadku, mordu, a może…

Powstały setki artykułów w gazetach, dziesiątki naukowych opracowań, filmy dokumentalne i fabularne, a nawet gra komputerowa. Jednak po 58 latach od wydarzeń na Górze Umarłych nikt nie jest w stanie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego w nocy z 1 na 2 lutego 1959 r. na Uralu zginęła grupa studentów i absolwentów Politechniki Uralskiej w Jekaterynburgu (wtedy Swierdłowsk). Tajemnicza śmierć do dziś rozpala wyobraźnię badaczy, dziennikarzy, ale także zwykłych Rosjan. Nie ma miesiąca, by w rosyjskich dziennikach nie ukazał się tekst przedstawiający nowe rewelacje w tej sprawie. Dlaczego dramatyczny finał przygody życia 9 młodych obywateli ZSRR jest jedną z największych tajemnic? Czy stoi za tym wojsko eksperymentujące z nową bronią? Rdzenni mieszkańcy, którym nie spodobali się studenci? UFO? Potwór Menk – lokalny odpowiednik yeti? Oficjalnie śledztwo w ZSRR pod-sumowano stwierdzeniem: „zginęli w wyniku działania siły wyższej”…

 

PRZEKLĘTA GÓRA, PRZEKLĘTA WYPRAWA

Początek mroźnego stycznia 1959 r. był wyjątkowo ekscytujący dla 23-letniego Igora Diatłowa. Ten zapalony podróżnik postanowił zorganizować ekspedycję, której celem miało być zdobycie szczytu w północnym pasmie Uralu – Otortenu (1234 m).

Trasa – ze względu na korzystne warunki pogodowe i niewielki, jak na tamten rejon, mróz (czyli ok. –20 st. C za dnia i –30 st. w nocy) – nie jawiła się jako nader skomplikowana. Nie organizatorowi i zaprawionym już w wypra-wach członkom ekipy. Młodego Rosjanina nie była w stanie powstrzymać nawet zła sława, jaką nad Otortenem roztoczyli rdzenni mieszkańcy Mansowie, nadając mu tajemniczą i niepokojącą nazwę „Nie idź tam”.

Plan był prosty: wyruszyć na nartach z miejscowości Wiżaj, dotrzeć do góry Cholat Siahl (autochtoni nazywali ją „Górą Umarłych”), by ostatecznie, po przebyciu 10 km, stanąć na Otortenie. Miała to być jedynie dwutygodniowa rozgrzewka przed bardziej wymagającą i ambitną wyprawą na Arktykę. 

Wśród dziesięcioosobowej grupy znajdują się studenci i absolwenci kilku wydziałów Politechniki Uralskiej, w tym dwie kobiety. Jest również Aleksander Zołotariew, doświadczony 37-letni przewodnik, który wraz z Diatłowem zadbał o dobre przygotowanie całej wyprawy. Jej początek zaplanowano na 23 stycznia. Tego właśnie dnia popołudniem miłośnicy zimowych podróży docierają pociągiem do miasta Iwdiel, by rankiem wsiąść w ciężarówkę i do-jechać do ostatniej zamieszkanej w tym rejonie wioski Wiżaj. Entuzjazm Rosjan zostaje jednak na chwilę zmącony, bo jeden z uczestników wyprawy Jurij Judin musi zrezygnować ze względu na reumatyczny ból nogi. Choroba okazuje się dla niego zarazem zbawieniem i… przekleństwem. „Gdybym mógł zadać Bogu tylko jedno pytanie, to zapytałbym, co stało się z moimi przyjaciółmi” – mówił po latach Judin, który niemal całe swoje dorosłe życie poświęcił na badanie tajemniczej śmierci towarzyszy. Jego dochodzenie nie przyniosło większych rezultatów. Niedoszły uczestnik wyprawy zmarł w kwietniu 2013 r., nie poznawszy prawdy (a może nie ujawniając jej?) o mrożących krew w żyłach wydarzeniach sprzed ponad 50 lat.

 

OSTATNIE ZDJĘCIA

Igor Diatłow, Zina Kołmogorowa, Lud-miła Dubnina, Aleksander Kolewatow, Georgij Krywoniszczenko, Rustem Słobodin, Aleksander Zołotariew, Jurij Doroszenko oraz Nikołaj Thibeaux-Brignolle z uśmiechem na ustach pożegnali się z chorym kolegą.  Zostało to  uwiecznione na jednej z fotografii dokumentujących przebieg ekspedycji. Diatłow zdążył jeszcze poinformować Judina, by nie denerwował się, jeśli wyprawa potrwa trochę dłużej niż początkowo zakładano.

Najprawdopodobniej do 31 stycznia grupa poruszała się po szlakach wykorzystywanych przez Mansów, docierając w okolice rzeki Auspia, gdzie pozostawiła prowiant, by skorzystać z niego w drodze powrotnej z Otortenu. Jeszcze 1 lutego (jak wynika z dziennika prowadzonego przez młodych Rosjan) wyprawa idzie nie najgorzej – znajdują się pod Cholat Siahl, co jednak oznacza, że nieznacznie – być może z powodu chwilowego załamania się pogody – zboczyli z trasy. Również ten moment został udokumentowany na fotografiach: widać na nich rozbite na otwartej przestrzeni namioty. Rosjanie jedzą – jak się później okaże – swój ostatni posiłek i zasypiają.

To ostatnia pewna i sprawdzona informacja, jaka dotyczy tej wyprawy. Dlaczego obóz nie został rozbity przy pobliskim lesie, mogącym ochronić narciarzy przed gwałtownymi podmuchami wiatru? Niestety, to chyba najmniej skomplikowane zagadnienie dotyczące tragedii, jaka rozegrała się w nocy 2 lutego. Na kolejne dziesiątki czy nawet setki pytań do dziś nikt nie odpowiedział.

 

ATAK PANIKI

Przed wyjazdem z Jekaterynburga studenci zapowiedzieli znajomym i rodzinom, że 12 lutego prześlą im telegram o szczęśliwym zakończeniu ekspedycji. Kiedy tego nie zrobili, zaniepokojeni brakiem jakiegokolwiek sygnału bliscy 20 lutego proszą ratowników o rozpoczęcie akcji poszukiwawczej. Dołącza do nich wojsko. Przez 6 dni wspólnymi siłami przeczesują zbocza Cholat Siahl, by ostatecznie natrafić na kompletnie zdewastowane obozowisko.

Namiot, w którym spali studenci, był rozdarty od środka i przywalony śniegiem. Wokół niego leżały porozrzucane ubrania i buty zaginionych. Odbite w śniegu ślady stóp, które prowadziły od namiotu, wskazywały, że uciekano z niego w popłochu – jedni boso, inni w samych skarpetach, ktoś w jednej tylko walonce. Tymczasem, gdy młodzi Rosjanie wybiegali półnadzy z obozowiska, na zewnątrz było około –30 st.!

Śledczy ustalili, że do dziwnego zdarzenia, które wywołało panikę w szeregach grupy, doszło między godz. 21.30, a 23.30. Przerażeni członkowie ekspedycji mieli w sytuacji zagrożenia rozpruć namiot nożem, a następnie ruszyć w dół, w kierunku lasu. Po przebyciu ok. 300 m, stojąc przy jednym z cedrów, rozpalili ognisko, zapewne wpatrując się w stronę opuszczonego obozowiska. Przynajmniej jedna osoba wspięła się także na drzewo, by mieć bardziej dokładne rozeznanie w terenie.

Najbliżej rozpalonego ogniska znaleziono ciała Doroszenki i Krywoniszczenki odziane jedynie w bieliznę. Poza poparzonymi dłoń-mi (najprawdopodobniej od prób rozniecenia ognia), nie mieli poważniejszych obrażeń ciała. Następnie ratownicy znajdują zwłoki Diatłowa, który wraz z Rustem Słobodinem i Zinaidą Kołmogorową podjęli próbę powrotu do obozu. Lekarze jednoznacznie orzekli, że przyczyną ich śmierci było wyziębienie organizmu, czyli hipotermia. Jedynie u Słobodina stwierdzono pęknięcie kości prawej skroni, a przy ciele Kołmogorowej odnaleziono ślady krwi.

Gdzie podziała się reszta podróżników? Tę zagadkę rozwikłano dopiero w maju 1959 r., kiedy to pod grubą warstwą śniegu, w odległości ok. 70 m od ogniska, znaleziono ciała 4 osób. Zołotariew, Dubinina, Kolewatow oraz Thibeaux-Brignolle, nie mogąc doczekać się współtowarzyszy, ruszyli w dół zbocza. Na swojej drodze nie zauważyli jednak wąwozu, co spowodowało, że grupa spadła kilka metrów w dół i została uwięziona w czeluści. Najprawdopodobniej jako ostatni umiera Kolewatow.

 

POTRĄCENI PRZEZ SAMOCHÓD I… NAPROMIENIOWANI?

Gdy ciała wszystkich uczestników lądują na stołach patologów w Swierdłowsku, pojawiają się kolejne zagadki. Choć lekarze uznają, że przyczyną śmierci studentów była hipotermia, Dubininie brakuje… języka. To właśnie wtedy okazuje się też, że dziewczyna i Zołotariew mają połamane żebra, a u Thibeaux-Brignolle stwierdzono rozbitą czaszkę. Dr Borys Wozrożdenny, badający ciała studentów, miał enigmatycznie stwierdzić: „Obrażenia wyglądały tak, jakby spowodował je wypadek samochodowy. Nie mógł ich spowodować ani człowiek, ani zwierzę”.  Choć czwórka turystów wpadła do jaru, nikt nie potrafił odpowiedzieć na pytanie, czy powstałe obrażenia były adekwatne do tego zdarzenia.

Sprawę mimo dziesiątek pytań zamknięto wraz z końcem maja z adnotacją, że zadziałały „siły natury”. Rodziny zmarłych na własną rękę próbowały wyjaśniać, co się tam wydarzyło. Jednak za czasów ZSRR wyniki obdukcji i dokumentację medyczną utajniono. Niektórzy rosyjscy badacze i publicyści jak Anatolij Guszczin po latach twierdzą, że u zmarłych stwierdzono poważne uszkodzenia wzroku. Z kolei Lew Iwanow, który jako jeden z pierwszych zajął się sprawą, uważa, że ciała narciarzy były napromieniowane.

Dokumentacja została częściowo odtajniona w latach 90., ale nadal nie rozwiązano zagadki wydarzeń na Górze Umarłych. Tymczasem ujawniono zeznania lidera innej grupy turystów, którzy tej samej nocy obozowali około 50 km na południe od narciarzy. Z jego zeznań wynika, że jego grupa zobaczyła… dziwne pomarańczowe kule unoszące się na niebie w okolicach Cholat Siahl.

 

MANSOWIE ALBO YETI

Przez ponad pół wieku nagromadziło się co najmniej kilka hipotez – poczynając od tych racjonalnych, aż po teorie dosłownie i w przenośni oderwane od ziemi. Pierwsza z nich zakładała, że turystów zabili Mansowie, oburzeni tym, że młodzi ludzie naruszyli ich święty obszar. Jednak na miejscu nie odnaleziono śladów należących do osób trzecich, zabrakło także dowodów ewentualnej walki. Poza tym rdzenni mieszkańcy Uralu – zajmujący się głównie rybołówstwem, myślistwem oraz rolnictwem – nigdy nie byli agresywni wobec Rosjan. Częściej sami uciekali się do samobójstw niż atakowania „najeźdźców”.

Należało również wykluczyć zejście lawiny. A może to sprawka „Śnieżnego człowieka” przemierzającego rosyjskie pasma górskie? Taką tezę postawił Michał Trachtengerc, hominolog (nieoficjalna dziedzina nauki, zajmująca się poszukiwaniem dowodów na istnienie yeti). Jego zdaniem obrażenia, jakie odkryto podczas sekcji zwłok narciarzy, dowodziły, że padli ofiarą istoty o ogromnej zwierzęcej sile. Skoro yeti mógł dokonać mordu, to sprawcami zbrodni równie dobrze mogli okazać się… kosmici. O rzekomej działalności UFO miały świadczyć właśnie relacje o „ognistych kulach” grupy młodych Rosjan, znajdujących się feralnej nocy w odległości ok. 50 km od obozowiska Diatłowa i jego ekipy. Kule zaobserwowano również w trakcie śledztwa, w marcu oraz kwietniu. Milicjantom o dziwnym zjawisku opowiadali także Mansowie.

 

TO ZEMSTA AMERYKANÓW!

Wynikiem tych doniesień była kolejna teoria. Mówiła o tajnych wojskowych eksperymentach. Jakich? Hipotezy stawiane przez członków rodzin narciarzy zakładały, że na górze mogły odbywać się testy broni atomowej (co miałyby potwierdzać ślady promieniowania na ubraniach studentów), rakiet lub broni hiperdźwiękowej. Jak jednak wytłumaczyć fakt, że klisze w aparacie, którym Diatłow dokumentował wyprawę, pozostały nietknięte?

Tu z odpowiedzą spieszy Aleksiej Ratkin, autor książki „Death in the footsteps”. Jego zdaniem, przynajmniej troje narciarzy było agentami KGB. Mieli spotkać się z grupą tajniaków z CIA działających na terenie ZSRR i – pod pozorem przekazania radioaktywnych próbek – zdekonspirować ich! Przedstawiciele amerykańskiego wywiadu rzekomo zorientowali się w zamiarach Rosjan i zamordowali ich, co tłumaczyłoby tuszowanie sprawy przez kilkadziesiąt lat. 

Kolejny badacz, a zarazem członek ekipy ratunkowej Jurij Jarowoj, przez lata szukał odpowiedzi na pytania dotyczące przyczyn tragedii. Gdy w 1980 r. zadeklarował chęć ujawnienia zgromadzonych materiałów, zginął w wypadku samochodowym. Fakt ten podziałał jak woda na młyn na zwolenników szalonych teorii.

 

TAJEMNICZE DŹWIĘKI, KTÓRE ODBIERAJĄ ROZUM

Jedną z ostatnich, niepodszytych spiskami, hipotez przez 5 lat sprawdzał producent filmowy i pisarz Donnie Eichar, wspierany przez pracowników naukowych z Amerykańskiej Narodowej Służby Oceanicznej i Meteorologicznej (NOAA). W książce „Dead Mountain: The Untold True Story of the Dyatlov Pass Incident” za śmierć studentów obwinił… infradźwięki. Według niego ukształtowanie terenu oraz wiatr miały utworzyć ścieżkę tzw. wirów von Karmana. Powstają, kiedy podmuchy wiatru napotykają na przeszkodę w postaci wysokiego wzniesienia. W takich okolicznościach mogą tworzyć się drgania w powietrzu, mające tak niską częstotliwość, że co prawda nie słyszymy ich, ale odczuwamy. Infradźwięki mogą powodować duszności, problemy ze snem lub… napady skrajnego strachu. Podobne zjawiska można zaobserwować m.in. na Gibraltarze. Zdaniem Eichara infradźwięki w połączeniu z odczuciem klaustrofobii, powodowanej przez pobyt w namiocie, po prostu chwilowo „odebrały rozum” turystom, co skończyło się dla nich tragicznie.

Choć teoria Eichara wydaje się najbardziej sensowna, czy jednak tłumaczy obrażenia, jakich doznała część uczestników ekspedycji? Na to pytanie próbują cały czas odpowiedzieć rodziny zmarłych i rosyjscy badacze tworzący Fundację Diatłowa, regularnie organizujący konferencje poświęcone tragedii. Podczas jednej z nich  złożyli oświadczenie, w którym zaznaczyli, że nadal nie posiadają dokumentów z FSB, ministerstwa obrony, a także Rosyjskiej Agencji Kosmicznej, choć o nie występowali.

Co w zdarzeniu jest prawdą, a co mitem? Do dziś trudno to rozstrzygnąć, jednak o tajemnicy lutowej nocy 1959 r. nieustannie przypomina jedna z przełęczy, która nosi nazwisko Diatłowa.