Tam, gdzie drzemie siła. Historia Marii Kossak

Maria Kossak – malarka, Polka z pochodzenia,  Niemka z przeznaczenia. Autorka życiowej drogi,  która przypada niewielu, choć uczy czegoś uniwersalnego: siebie trzeba szukać u siebie, a nie na antypodach.

„Ten fotel to symbol rodziny, na której się opiera człowiek. Nie tylko pochodzisz z tej rodziny, ale należysz do niej i coś jej zawdzięczasz” – mówi Maria Kossak.

Berlin. Dzielnica Kreuzkölln – połączenie hipsterskiego Neukölln i modnego Kreuzbergu. Maria Magdalena Kossak ma tutaj swoją pracownię malarską. Przestrzeń trochę nie z tego świata, pachnąca farbami i mirrą, w odcieniach bieli i złota. Na ścianach wiszą obrazy, kompozycje abstrakcyjne i portrety, niektóre nieukończone. Jeden z nich przedstawia Marię Pawlikowską-Jasnorzewską siedzącą na rozłożystym fotelu. 

Maria Kossak ma 34 lata. Ukończyła z wyróżnieniem sztuki wizualne na berlińskim Uniwersytecie Sztuk Pięknych, gdzie zwróciła uwagę profesorów i krytyków łączeniem analogowych i cyfrowych sposobów tworzenia obrazu. Kilka lat temu otrzymała też stypendium w Sydney. Teraz jej prace wzbogacają wiele prywatnych kolekcji, a jeden z jej autoportretów, zainspirowany obrazami Gustava Klimta, został zakupiony przez Schwules Museum w Berlinie.

Do tego, by docenić, że sporo zawdzięcza rodzinie, musiała dojrzeć. Odnaleźć wcześniej sztukę, o której mówi, że to ta dziedzina, w której należy do siebie. „Dla mnie to był kanał do świata, ale też zwierciadło, okazja do przyjrzenia się sobie. Moje obrazy zaczynają od pewnego momentu żyć własnym życiem. Promieniują na świat, ale potem wracają do mnie, dając poczucie przynależności” – mówi. Bo jak się okazuje, poczucie przynależności buduje więź z samą sobą.

 

Odrzucenie

Początek lat 80. Maria Helena zabiera dwuletnią córkę do Berlina. Ucieka przed komuną i nieudanym związkiem. Poznaje Waltera. Na świat przychodzą Anna i Wanda. Na pozór wszystko się układa, ale Maria Helena nie bardzo odnajduje się w nowym świecie. Nie walczy też o pozycję swojej najstarszej córki w rodzinie. Walter widzi ją w roli opiekunki młodszych sióstr, a Maria Helena niespecjalnie się przeciwstawia. Odcięta od świata, który opuściła, jest przeciążona stawianiem oporu znęcającemu się psychicznie nad rodziną mężem, zmęczona codziennymi obowiązkami. Część z nich naturalnie zresztą spada na Marię Magdalenę.

Ta historia z imionami jest ważna. Kobiety w rodzinie z pokolenia na pokolenie dostawały imię Maria, różniło je drugie imię. Pierwsze automatycznie wpisywało je w rolę. Staroświecką – miały być aniołem domu, czyli kimś mądrym i łagodnym. Jako dziewczynka ciągle słyszy od mamy: „Jak ty wyglądasz! Dziewczynce nie wypada! Rób, jak ci każą! Co to za mina! Mówiłam, że masz się uśmiechać!”. A ona dorasta i widzi, że w świecie jest inaczej. Dziewczyny, które poznaje w szkole, wiedzą od dzieciństwa, że kobiety muszą dbać o siebie, wyznaczać innym granice, zarówno fizyczne, jak i psychiczne. I może by czym prędzej brała z nich przykład, gdyby nie to, że domowy chłód jest właściwie rozżarzonym ogniskiem wobec tego, co zastaje w szkole. To szkoła w Wannsee, jednej z najbogatszych dzielnic Zachodniego Berlina. Enklawa ludzi materialnie uprzywilejowanych, a ona nie tylko że z Polski, ale i dużo biedniejsza. Bywa, że dzieciaki przywiązują ją do wiaty przystankowej i okładają, wykrzykując „polnische Putze”, czyli polska sprzątaczka.

 

Chciałoby się wtedy przytulić do mamy, ale mama jest zdystansowana, emocjonalnie nieobecna. „W mojej rodzinie nie tłumaczono niczego. Nie mówiło się o sprawach uczuciowych, nie podejmowało skomplikowanych tematów. Byłam odcięta od własnej historii. Dorastałam w atmosferze skrajnych emocji. Z jednej strony była podtrzymywana etykieta, a z drugiej nie było możliwości porozumienia z rodziną”. Mama, owszem, rozmawia z nią, ale o sobie. Ma ją za przyjaciółkę, partnerkę, matkę nawet. Na nią przelewa frustrację wywołaną nieudanym małżeństwem. Maria musi uciekać do siebie.

 

Pozory nie mylą

W rodzinnym pokoju Maria ma niewiele mebli. W ukochanej białej komodzie trzyma nieliczne ubrania. W brązowej szafce – ze sklejki, ale za to zamykanej na kluczyk, potajemnie nazywanej „Schatzschrank” (szafka na skarby) – chowa wszystko to, czego nikt nie może zobaczyć: od potajemnie kupionego „Bravo” i czekolady z Aldi, po rysunki i pamiętnik z ważnymi cytatami z książek. Ma też stare radio, które w nocy daje ciepłe punktowe światło. Włącza je przed snem. Pali się dioda, cicho szumi muzyka. Czuje się wtedy odrobinę bezpieczniej.

No, ale z pokoju trzeba niestety wyjść. Jakoś dogadać się z rówieśnikami, coś zrobić, by nie przywiązywali jej do wiaty. Mama nie pomaga, pomaga Szekspir. Jako nastolatka czyta go w oryginale. Znajduje azyl – poezję i język angielski. Ta pasja pomaga w budowaniu poczucia wartości.

To się przyda, kiedy pójdzie do liceum. Już nie jako ta gorsza z Polski, tylko dziewczyna, która czytuje Szekspira. Zna świetnie angielski, bez akcentu mówi po niemiecku. Już nie przedstawia się „Marysia”, mówi o sobie „Marija”, bo tak brzmi jej imię w Berlinie. Nie jest wprawdzie bogata, ale wykorzystuje doświadczenie pilnowania sióstr i zatrudnia się jako niania. Zarabia własne pieniądze, kupuje ciuchy, co prawda w second handzie, ale oryginalne i stylowe. No i uczy się pyskować po niemiecku, tak jak koleżanki. W szkole nie jest może gwiazdą, ale z pewnością też nie pośmiewiskiem. „Zrozumiałam, że ludzi wcale nie interesuje, kim naprawdę jesteś. Zwracają uwagę na powłokę” – mówi. Może to gorzka lekcja, ale cenna.

Nie poprzestaje jednak na pozorach. Zaczyna od Szekspira, ale dalej brnie w literaturę, a przy okazji w sztukę. Za prace z niemieckiego dostaje najwyższe noty. Piszą o niej w szkolnej gazecie. Zaczyna się orientować, że ma talent. Nie sądzi jednak, by miał stać się jej sposobem na życie. „Studia plastyczne? One są dla artystów, a ja byłam zwykłą dziewczyną. Czułam się jak kopciuszek. Brakowało mi odwagi i pewności siebie”.

 

Miłość rodzi zawiść

Był trzy klasy wyżej, a co ważniejsze – miał ciemne loki i zielone oczy. Wyglądał jak posąg Dawida dłuta Michała Anioła. Niezależnie od pory roku chodził na bosaka i wdrapywał się na drzewa. „Teraz ma firmę pielęgnującą drzewa, więc wciąż się na nie wdrapuje” – śmieje się Maria.

 

Równie mocno jak drzewa kochał sztukę. Krótko po maturze zdradził Marii, że wybiera się na Uniwersytet Sztuk Pięknych (UDK). „Chyba wtedy po raz pierwszy w życiu poczułam coś takiego jak zawiść – przyznaje Maria. – Chodziłam rozemocjonowana przez jakiś czas. Byłam zła i zdenerwowana; w końcu zmęczona własnymi myślami przyznałam, że pragnę tych studiów najbardziej w świecie. Zdecydowałam się złożyć papiery”.

Egzaminy na UDK trwały tydzień i należały do najtrudniejszych. Co roku zgłaszało się około 1000 kandydatów, ale przyjmowano ledwie garstkę. Trzeba było przejść gęste sito wieloetapowych testów. „Dobrze przeszłam przez pierwszy etap. Ale myśl o tym, że nie uda mi się dostać na studia, napawała mnie lękiem. Panikowałam. Codziennie dzwoniłam i zamęczałam sekretariat pytaniami, czy jest już lista przyjętych. Chciałam to wszystko rzucić. Uwierzyłam, że gdyby mnie nie przyjęli, byłaby to klęska mojego życia” – przyznaje Maria.

Przyjęli. I to za pierwszym podejściem. Ucieczki Były dwie i każda przyniosła inną wiedzę. Pierwsza, przed rozpoczęciem studiów. Z posągowym Dawidem jednak się nie układa (związek się nie udał; chłopak na studia dostał się, ale kilka lat po Marii), wyjeżdża więc do Izraela i Egiptu. Dzięki zarobionym w kibucu pieniądzom zwiedza Jerozolimę i Kair. Sztuka Bliskiego Wschodu przemawia do niej jak żadna wcześniej. „Metaforyka światła i złota pojawiająca się na każdym kroku Jerozolimy. Obraz słońca ściąganego w ciemność w kulturze starożytnego Egiptu. Kontrasty, które tam zobaczyłam, pozwoliły mi spojrzeć na własne życie z dystansu. Zrozumiałam, że moje życie jest podobne: żyję w ciemności, bo zostałam przypisana do roli obcego, innego, ale niosę w sobie promyki tego światła wiecznego, które przez sztukę mam możliwość ściągnąć na ziemię”.

Wie już, że sztuka jest właściwym wyborem, więc wraca do Berlina studiować. Tymczasem – rozczarowanie. Jeśli o kolegach z liceum myślała, że liczą się dla nich pozory, to tutaj zobaczyła, co to naprawdę znaczy. „Uczelnia artystyczna to świat zbudowany na pozach i ego. Mało tam miejsca na współpracę czy natchnienie. Wielu udaje kogoś, kim nie jest. Poza tym wcale nie poszukiwano talentu indywidualnego, tylko tych, którzy utalentowanie powielą pewne schematy. A ja byłam myśląca, krytyczna, szukałam własnej drogi – to nie było mile widziane. Profesorowie skupiali się na tworzeniu własnego mitu i swojej karierze. Najczęściej wygrywali ci, którzy umieli się przepychać łokciami albo iść na daleko posunięte kompromisy” – mówi.

No więc znów ucieka. Zdobywa roczne stypendium w Australii. Wierzy, że gdzie jak gdzie, ale po drugiej stronie świata to już na pewno rozpocznie nowe życie. Mija parę dni, instaluje się w podnajętym pokoju u Australijczyka o romantycznym nazwisku Breeze (czyli „wietrzyk”) w dzielnicy domków wiktoriańskich w Sydney. Zaczyna poznawać miasto. Często przemierza trasę statkiem z przystanku East Balmain w kierunku opery (Circular Quay) aż do Bondi Beach nad Pacyfikiem. Krajobraz jak z bajki – świetne plenery, by zacząć w głowie kręcić zupełnie nowy film o swoim życiu.

Ale w Australii nic takiego się nie staje. Spacery pod eukaliptusami czy jogging przy Sydney Harbour Bridge działają tylko na początku. Prędko okazuje się, że pewne myśli przewijają się jak stara taśma: chora matka, złamane serce, brak wiedzy o rodzinnej historii. „Wtedy zrozumiałam, że nie da się uciec od samej siebie. Cóż z tego, że jestem tysiące kilometrów z dala od domu, skoro wszystkie moje zmartwienia i myśli przyjechały wraz ze mną”.

 

Pamiątki rodzinne

Przeleżały ponad dwie dekady w białej komodzie, trzeba było ustalić, jaka jest ich historia. Mają wygrawerowaną datę 15 lutego 1906 roku. Sztućce przechowywane w zamszowym pudełku przetrwały z górą wiek. Obok leżał pierścionek. Przedmioty stają się dla Marii kompasem własnej historii.

 

Do Australii wyjechała w nadziei, że ucieknie przed rodziną i poczuciem odrzucenia. Tam jednak zrozumiała, że to niemożliwe. Postanowiła się skonfrontować z rodzinną tradycją. Zaczyna szukać, pytać, docierać. Mąż jej prababki został uwolniony przez esesmana od śmierci w obozie w Oranienburgu. Pomogły wspólne wakacje na Kaszubach, gdzie siostra męża babci poznała człowieka, który później został nazistowskim funkcjonariuszem, i dzięki któremu – powołując się na tę znajomość – mogła wyciągnąć pradziadka Marii z obozu.

Maria dowiedziała się ponadto, że wiele kobiet w jej rodzinie było utalentowanych i wykształconych. Córka prababki skończyła ASP w Warszawie, inne kobiety zarządzały majątkami, jeździły konno, płynnie mówiły w europejskich językach. „Równocześnie od rodziny ciągle słyszałam, że taka, jaka jestem, nie jestem w porządku. Gdy miałam 28 lat, słyszałam na przykład, że drugi pociąg dla tej panny już odjechał. Popychano mnie, jak wiele kobiet, ku małżeństwu. Najlepiej z bogatym mężczyzną”.

Stuletnie sztućce i pierścień z różowego złota i platyny z diamentem prababki działają jak amulet. „Skoro takie drogocenne rzeczy przetrwały obydwie wojny światowe i komunę, a kiedyś należały do mojej prababki, też Marii, przetrwam i ja” – stwierdza. I buntuje się. „Zdecydowałam się na przecięcie toksycznych relacji rodzinnych. Musiałam to zrobić, żeby zachować zdrowie psychiczne. W pewnym momencie ciężko zachorowałam – mówi Maria. Już jako nastolatka miała poważne problemy zdrowotne, które wynikały z poważnego uszkodzenia wątroby, spowodowanego zatruciem rtęcią. – Lekarz, analizując wyniki badań, powiedział, że z taką wątrobą nie dożyję trzydziestki”. Chora wątroba zaburzyła funkcjonowanie innych organów, w tym tarczycy. „Symptomy ukrywałam, jak tylko mogłam. Nie było znikąd wsparcia. Ani od bezradnych lekarzy, ani z domu. Mama zbyła mnie suchym: »Chora wątroba – cóż, ja mam też złe wyniki«”.

To przelało czarę goryczy. Maria zrozumiała, że aby wyjść na prostą, sama musi się zatroszczyć o swój los. W nadziei znalezienia konstruktywnych wzorców zaczęła penetrować rodzinne historie i tradycje. To pozwoliło jej po ludzku odsunąć się od rodzinnej teraźniejszości.

 

Między biegunami

Obok Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej ważny jest dla niej Gustav Klimt. Pociąga ją umiejętnością łączenia kontrastów przez metodę portretowania ciała w sposób realistyczny, a duszy poprzez ornament. Elementy sprzeczne niby są rozdzielone, a jednak tworzą jedność. Zupełnie jak w jej życiu.

Drogę twórczą wybrała, sytuację rodzinną opanowała, ale dla Polki, która w wieku dwóch lat opuściła ojczyznę, chce tego czy nie, do rozpracowania jest jeszcze Polska. Wypierała się jej w liceum, by przypodobać się rówieśnikom. Dziś już nie musi. Berlin pozwala mieć skomplikowaną biografię. „Z czasem przekonałam się, że nie warto zamykać się w klatkach czy kliszach narzuconej obcości. Spotykam wielu ludzi, którzy idą własną drogą: w galeriach, w Klubie Polskich Nieudaczników, na wieczorach autorskich w polsko-niemieckiej księgarni buch|bund. Chodzę na wystawy, biorę udział w dyskusjach. Interesuję się innymi. Fascynują mnie ci, którzy są pomiędzy”.

Maria angażuje się w prace stowarzyszeń i fundacji działających na rzecz porozumienia polsko-niemieckiego. „Byłam jedną z sześciu założycielek inicjatywy »Zwischen in Polen«. Chodzi nie tylko o Polskę, ale o to, co jest między biegunami życia ludzkiego” – mówi i dodaje, że to nie kwestia abstrakcyjnego rozumienia kultury czy narodu, ale pochylenia się nad indywidualnymi historiami.

Maria z dumą pokazuje duży stół – symbol zadomowienia. Może teraz przyjmować gości. I choć od pewnego czasu mieszka sama, nie czuje się samotna. „Szukam w życiu ludzi otwartych, którzy mnie akceptują, wspierają i mają samoświadomość na tyle rozwiniętą, że czuję z nimi porozumienie. Może dlatego, że ja sama musiałam wyznaczyć sobie swój własny tor życia – mówi. – Teraz moim priorytetem jest znalezienie własnego szczęścia. Wiem, że częścią tej drogi jest połączenie różnych części własnej tożsamości; także tych, które – gdy byłam dzieckiem – bardzo mnie obciążały. Czuję jednak, że w ich połączeniu drzemie duża siła”.


Maria Magdalena Kossak  artystka urodzona w 1982 r. w Warszawie. Od 1984 r. mieszka w Berlinie. Studiowała sztuki wizualne na berlińskim Uniwersytecie Sztuk Pięknych (UDK). W 2006 r. otrzymała roczne stypendium dla uzdolnionych na uniwersytecie w Sydney. W 2008 r. ukończyła z wyróżnieniem studia malarstwa i fotografii także na UDK. Obecnie mieszka i pracuje w Berlinie, w dzielnicach Neukölln i Kreuzberg.

Więcej:drogi