Negro Project, Doktor Śmierć. Te eksperymenty mogą przerazić. Naukowcy szukali sposobów na przeludnienie

Pomysły udoskonalania ludzkości rodziły się już w czasach, kiedy nikt nie słyszał o inżynierii genetycznej. Sir Francis Galton, daleki kuzyn twórcy teorii ewolucji Karola Darwina, jeszcze w XIX wieku zaproponował podział na tych, którzy powinni i nie powinni się rozmnażać.
Negro Project, Doktor Śmierć. Te eksperymenty mogą przerazić. Naukowcy szukali sposobów na przeludnienie

Bomba ludnościowa

Zaczęło się od anglikańskiego duchownego i ekonomisty Thomasa Malthusa, który dostrzegł związek między przyrostem demograficznym a poziomem zamożności społeczeństwa. W wydanej w 1798 roku „Rozprawie o prawie ludności” dowodził, że liczba ludności na Ziemi rośnie szybciej niż ilość dostępnej żywności. Skutkiem powiększającej się różnicy musi być nędza i głód, zaś jedyna droga do dobrobytu prowadzi przez zmniejszanie rozrodczości. Malthus nawoływał do wstrzemięźliwości moralnej – późnego zawierania małżeństw i abstynencji seksualnej do momentu, gdy rodzice będą w stanie zapewnić  dzieciom odpowiedni poziom życia.

Teorię Malthusa podważył rozwój nauki i techniki. Okazało się, że zależność jest odwrotna – im społeczeństwo stawało się zamożniejsze, tym mniej rodziło się dzieci. Gdy już powszechnie uznano, że Anglik się mylił, w 1968 roku nową „bombę ludnościową” zdetonował Amerykanin Paul R. Ehrlich, biolog z Uniwersytetu Stanforda. W książce o takim właśnie wybuchowym tytule przedstawił unowocześnioną wersję teorii Malthusa, zwracając uwagę na ogromny przyrost demograficzny w tzw. krajach Trzeciego Świata. Ehrlich wieszczył, że jeśli nie wprowadzi się radykalnych metod kontroli urodzin, już za 15–20 lat dojdzie do ogólnoświatowej klęski głodu oraz niekończących się wojen o wodę, ziemię i surowce.

 

Zabójcza woda

Dziewięć lat później Paul Ehrlich z żoną Anne i cenionym fizykiem Johnem Holdrenem opublikowali książkę „Ecoscience” (Ekonauka), w której już nie tylko przepowiadali globalny kataklizm, ale i proponowali środki zapobiegawcze. Oprócz propagowania antykoncepcji, legalizacji aborcji, kar finansowych za posiadanie zbyt wielu dzieci rozważali możliwość dodawania do żywności i wody pitnej środków powodujących bezpłodność. Zastrzegali co prawda, że „tego rodzaju sterylizator nie istnieje i nie wydaje się, aby mógł powstać w niedalekiej przyszłości”, ale i tak wywołali burzę. To wtedy zaczęły się pojawiać teorie spiskowe o podtruwaniu żywności w celu depopulacji Ziemi. Podejrzliwość jeszcze wzrosła, gdy prezydent Obama powołał Johna Holdrena na swego doradcę do spraw nauki. Oczywiście nie po to, by potajemnie czynić ludzi bezpłodnymi. Takie pomysły zostały potępione i przez polityków, i przez naukowców. Co nie zmienia faktu, że ich autorami nie byli nawiedzeni „spiskolodzy”, lecz cieszący się międzynarodową renomą uczeni.

W ich gabinetach wciąż rodzą się idee pobudzające do snucia nowych, przerażających wizji przyszłości. Profesor Eric Pianka z uniwersytetu w Austin (Teksas), autor 18 książek naukowych, w tym fundamentalnego podręcznika akademickiego „Evolutionary Ecology” (Ekologia ewolucyjna), w 2006 roku odbierał nagrodę za swe osiągnięcia. Wygłaszając z tej okazji referat na zamkniętej dla osób postronnych uroczystości, powiedział, że jeśli ludzkość chce przetrwać, 95 proc. populacji powinno zostać wyeliminowane, najlepiej przez zarazy typu Ebola. Zszokowany wiceprezes Teksańskiej Akademii Nauk prof. Forrest Mims ujawnił to w piśmie „The Citizen Scientist”. Sprawą zajęło się FBI.

 

Pianka najpierw próbował zaprzeczać, potem tłumaczył, że został źle zrozumiany. Świadkowie potwierdzili jednak prawdziwość stawianych mu zarzutów. W wywiadzie dla telewizji NBC tak podsumował swoje poglądy: „Mam dwoje wnucząt i chcę, żeby odziedziczyły bezpieczną planetę. Niestety, przeludniliśmy ją i może się zacząć naturalny proces przywracania równowagi przez bakterie i wirusy. Nie twierdzę, że jakaś zaraza powinna przetrzebić ludzkość. Twierdzę, że jest nas za dużo”.

Bardziej humanitarne rozwiązanie zaproponował niedawno prof. Matthew Liao, bioetyk z Uniwersytetu w Nowym Jorku. Jego zdaniem należy chronić i Ziemię, i jej mieszkańców. By pogodzić te dążenia, nie trzeba eliminować ludzi – wystarczy ich zmienić przy użyciu metod inżynierii genetycznej. Zmodyfikowany według sugestii prof. Liao przedstawiciel naszego gatunku miałby być niższy o 15 centymetrów i lżejszy o tyleż kilogramów, dzięki czemu potrzebowałby mniej żywności. A ponieważ najbardziej wyniszczająca dla środowiska jest hodowla zwierząt, powinien odczuwać wstręt do mięsa. Krótko mówiąc, ludzkość ma skarleć i przejść na wegetarianizm.

Dobrze urodzeni

Pomysły udoskonalania ludzkości rodziły się już w czasach, kiedy nikt nie słyszał o inżynierii genetycznej. Sir Francis Galton, daleki kuzyn twórcy teorii ewolucji Karola Darwina, jeszcze w XIX wieku zaproponował podział na tych, którzy powinni i nie powinni się rozmnażać. Jego idee podchwycił Amerykanin Charles Davenport, założyciel Biura Ewidencji Eugenicznej. Zatrudnieni w nim ankieterzy gromadzili dane drzew genealogicznych amerykańskich rodzin, tworzyli rejestry więźniów, pacjentów zakładów psychiatrycznych, dzieci z sierocińców, szkół dla niewidomych i głuchoniemych. Zebrane dane służyły do wyselekcjonowania ludzi obciążonych dziedzicznie oraz dotkniętych przypadłościami nabytymi.

Tych pierwszych zaliczono do grupy, która nie powinna mieć dzieci. Biuro nie dysponowało oczywiście narzędziami, którymi mogłoby zmusić kogokolwiek do powstrzymania się od uprawiania seksu. Ale szybko znaleziono sposób. W 1907 roku w stanie Indiana uchwalono pierwszą ustawę pozwalającą na przymusową sterylizację ze względów eugenicznych. Wkrótce podobne przepisy wprowadziły 32 amerykańskie stany. Jak podaje Edwin Black, autor książki „The War Against the Weak” (Wojna przeciw słabym), w majestacie prawa okaleczono co najmniej 64 tysiące osób.

Niemal tyle samo przymusowych lub wymuszonych podstępem sterylizacji dokonano w zaledwie 5-milionowej Szwecji. W tym kraju zrezygnowano z selekcji dopiero w 1975 roku, gdy media zaczęły opisywać dramatyczne losy ofiar skandynawskiej eugeniki.

 

Negro Project

W odróżnieniu od takich ekoekstremistów jak Pentti Linkola, dla których rakiem toczącym Ziemię jest cała ludzkość, eugenicy traktowali jak nowotwór jedynie jej część. Rodziło to podejrzenia o rasizm. Oczywiście oficjalnie temu zaprzeczano, ale doktor Davenport pisał w materiałach dla współpracowników: „mamy w kraju poważny problem z Murzynami – rasą, której poziom intelektualny pozostaje daleko za rasą kaukaską” (biali i Żydzi – przyp. red.). Zalecał najszybsze rozwiązanie tego problemu, bo „w przeciwnym razie nasze wnuki będą musiały prosić o azyl w Nowej Zelandii”.

 

Wtórowała mu feministka Margaret Sanger, założycielka ruchu na rzecz planowania rodziny, która w 1939 r. zainicjowała tzw. Negro Project (Projekt Murzyn) mający doprowadzić do radykalnego ograniczenia rozrodczości czarnoskórych Amerykanów. Jego efektem była nienotowana wcześniej liczba usuwanych ciąż. Jeszcze dziś Afroamerykanki stanowiące 15 proc. kobiecej populacji USA dokonują niemal 60 proc. odnotowywanych w oficjalnych statystykach aborcji.

Takie wskaźniki dostarczają dodatkowego paliwa zwolennikom teorii spiskowych przypisujących białym podstępne wyniszczanie czarnych. To oczywiście bzdura, ale nie do końca wyssana z palca. U jej podstaw leży wydarzenie, które nazwano „najbardziej nieetycznym eksperymentem medycznym w historii USA”.

Eksperyment Tuskegee

„Tuskegee jest naturalnym laboratorium. Niska inteligencja populacji murzyńskiej, bieda, powszechna rozwiązłość seksualna przyczyniają się do rozprzestrzeniania syfilisu i powstrzymywania się przed jego leczeniem” – pisał do kierownictwa publicznej służby zdrowia w uzasadnieniu wniosku o dotację na „przełomowe” badania dr Taliaferro Clark.

Ponad 80 proc. mieszkańców 10-tysięcznego miasteczka Tuskegee w stanie Alabama stanowili Murzyni. W większości bezrobotni lub zarabiający grosze analfabeci, których nie było stać na leczenie. Szerzyła się gruźlica, infekcje i – co szczególnie interesowało doktora Clarka – kiła. Oficjalnym celem eksperymentu, zaplanowanego na 6–9 miesięcy, było pozyskanie materiału badawczego. W rzeczywistości naukowcom chodziło o coś zupełnie innego. Mieszkańcom powiedziano, że cierpią z powodu „złej krwi”, ale jeśli dobrowolnie wezmą udział w badaniu, otrzymają pomoc. Tym, którzy dodatkowo zgodzili się na przeprowadzenie po śmierci sekcji zwłok, wypłacono premię w wysokości… jednego dolara i obiecano pokrycie kosztów pogrzebu.

Zwerbowano 600 osób. Wyłącznie mężczyzn, bo u nich łatwiej niż u kobiet dostrzec objawy kiły w pierwszym jej stadium. 399 było zarażonych, pozostali stanowili grupę kontrolną.

Wszystko wyglądało jak testowanie na ochotnikach eksperymentalnej terapii. Tyle że ekipa doktora Clarka nie zamierzała nikogo leczyć, po prostu obserwowała postępy choroby, od zarażenia do śmierci. Pacjentom nie podawano ani znanych wcześniej leków, ani stosowanej od lat 40. penicyliny. Następca Clarka doktor Raymond Vonderlehr wyreklamował nawet w czasie II wojny światowej kilkudziesięciu młodych mężczyzn od służby wojskowej. Bo w armii by ich wyleczono, co zniweczyłoby trwające od 1932 roku badania. Zapowiadany na kilka miesięcy eksperyment trwał… 40 lat. W momencie jego zakończenia żyło już tylko 74 uczestników, 40 zaraziło swoje żony, urodziło się 19 zakażonych syfilisem dzieci. Beznamiętną obserwację umierających ludzi przerwano dopiero w 1972 r., gdy sprawę ujawniła reporterka dziennika „Washington Star”. Skonfundowane władze – bo program finansowano ze środków publicznych – wypłaciły ofiarom i ich rodzinom 10 milionów dolarów odszkodowania.

 

Doktor Śmierć

Wydarzenia w Tuskegee mocno wryły się w pamięć Afroamerykanów. Natychmiast pojawiły się też teorie spiskowe, których autorzy twierdzili, że wirusa HIV również wytworzono świadomie, aby zmniejszyć populację czarnoskórych mieszkańców USA. Szybko podchwycono je w Afryce.

Szczególnie niesławną rolę odegrał doktor Wouter Basson z RPA. Gdy w 1999 roku stanął przed sądem, prasa nadała mu przydomek „Doktor Śmierć”. Z zeznań świadków wynikało, że prowadził m.in. prace nad bronią chemiczną i biologiczną oddziałującą wyłącznie na czarnoskórych. Wytworzone substancje testował na żywych ludziach. Johan Theron, oficer tajnych służb ochraniających „Project Coast”, zeznał, że w 1983 roku Basson kazał mu przywiązać do drzewa trzech czarnych więźniów, których następnie posmarowano jakimś żelem. Ofiary doznały poparzeń, ale przeżyły. Według Therona wywieziono je śmigłowcem i wrzucono do morza. Proces „Doktora Śmierć” – zakończony umorzeniem z powodu błędów formalnych prokuratury i braku niezbitych dowodów – szeroko opisywały afrykańskie media. A fantastyczne opowieści o poszukiwaniu przez naukowców broni, która zagraża jedynie osobom o określonych cechach, znowu zyskały pożywkę. Wtedy było to jeszcze niewykonalne, ale nie dzisiaj. Profesor Malcolm Dando w książce „Biotechnology, Weapons and Humanity” (Biotechnologia, broń i ludzkość) twierdzi, że w tajnych laboratoriach wytworzono już prawdopodobnie zmodyfikowane genetycznie mikroorganizmy, które atakują wyłącznie ludzi z określoną sekwencją genów w DNA, na przykład decydującą o kolorze skóry.