To oni, a nie James Bond, mają licencję na zabijanie

Korzystają z niej od 75 lat. W tym czasie pojawiali się we wszystkich rejonach świata, od dżungli Malajów przez pustynie Afryki po wybrzeża Ameryki Południowej. Robili swoje i znikali. Komandosi SAS, elitarnej jednostki Wielkiej Brytanii.
To oni, a nie James Bond, mają licencję na zabijanie

Nie noszą dystynkcji. Znają się tak dobrze, że bez spoglądania na belki i gwiazdki wiedzą, kto jest kim. Innym ta wiedza jest niepotrzebna. Gdy więc narozrabiają w kantynie, mało kto próbuje interweniować, bo nie sposób ustalić czy ma się do czynienia z kapralem, czy kapitanem. Na pewno się nie przedstawią, gdyż wszystko, co ich dotyczy, okrywa tajemnica. A jeśli rzucą rutynowe „jestem z regimentu”, lepiej zejść im z drogi. Nie tyle z obawy przed narażeniem się wyższemu rangą, ile z troski o własne zdrowie. Bo ze starcia z komandosami Special Air Service raczej nie wychodzi się o własnych siłach.

David Stirling, pomysłodawca i twórca jednostki, miał instynkt walki zapisany w genach odziedziczonych po ojcu, generale brygady Archibaldzie Stirlingu. Już jako nastolatek potrafił z bratem podejść jelenia i zabić go nożem. Ale do armii wstąpił dopiero po wybuchu II wojny światowej. Wcześniej snuł plany zdobycia Mount Everestu lub zostania artystą. Skończyło się na wspinaczce w Alpach i krótkim pobycie na paryskim Montmartre. Hitler sprawił, że przeważyła rodzinna tradycja i 24-letni Stirling zaciągnął się do Gwardii Szkockiej.

Silny, wysoki (192 cm), bardzo sprawny  fizycznie, od pierwszych dni sprawiał problemy przełożonym. Chciał się bić, a nie tupać godzinami na placu
musztry. Regularnie uciekał z jednostki, by w okolicznych pubach napić się i pograć hazardowo w karty. Podczas jednej z nocnych eskapad usłyszał, że ppłk Robert Laycock organizuje jednostkę wojskową do zadań specjalnych. Natychmiast się zgłosił, został członkiem formacji nazwanej 8. Commando i już jako podporucznik w lutym 1941 r. popłynął do Egiptu. Tam, po nieudanym desancie na wybrzeżu Libii, Commando rozwiązano.

Stirling znów się nudził i włóczył po knajpach. Wracając po ciężkiej pijatyce do obozu, potknął się w ciemnościach, upadł na cierniste krzaki i omal nie stracił oka. Trafił do szpitala; groził mu sąd wojenny za złamanie dyscypliny i – jak chciał oskarżyciel – za celowe samookaleczenie.

Dla bitnego Szkota z generalskiej rodziny zarzut tchórzostwa brzmiał jak śmiertelna zniewaga. By rozwiać wszelkie podejrzenia, jeszcze przed wyleczeniem kontuzji zgadał się w kantynie z kapitanem Johnem „Jockiem” Lewesem, który organizował oddział spadochroniarzy. Ten duet miał odcisnąć trwałe piętno na całej brytyjskiej armii.

O KULACH DO GENERAŁA

Lewes był równie niespokojnym duchem jak Stirling. Urodzony w Indiach, wychowany w Australii, wykształcony w Anglii, w czasie studiów wyjechał do Niemiec, skąd wrócił jako zwolennik Hitlera. Imponował mu nazistowski militaryzm i porządek. Otrzeźwiał, gdy do Wielkiej Brytanii dotarły relacje o pogromach Żydów i zakładaniu pierwszych obozów koncentracyjnych.

Zmienił radykalnie poglądy, powołany do wojska zdecydował się w nim pozostać. W 1941 r. był już profesjonalnym spadochroniarzem. Stirling przekonał Lewesa, by włączył go do czteroosobowej grupy, która jako pierwsza wykona próbne skoki. No i stało się. Zbyt szybko pociągnął za linkę, czasza spadochronu zaczepiła o ogon samolotu i częściowo się rozpruła. Zdołał wylądować, ale uderzył w ziemię z taką siłą, że doznał urazu kręgosłupa. Znów znalazł się w szpitalu.

Ból i nudę zabijał myślami o stworzeniu własnej formacji komandosów. Nie miałaby to być jak dotychczas duża formacja powietrznodesantowa, lecz niewielkie, 4-osobowe zespoły przerzucane na tyły wroga. Nazywał je „cegłami” (brick), z których w zależności od potrzeb tworzono by większe „mury”. Każda „cegła” powinna być zdolna do samodzielnego działania, dlatego składałaby się z dowódcy, zwiadowcy, łącznościowca i sanitariusza.

Stirling spisał swoje przemyślenia i choć wciąż chodził o kulach, uciekł ze szpitala, by pojechać taksówką do głównej kwatery wojsk brytyjskich w Kairze.
Chciał osobiście przedstawić plan generałowi Auchinleckowi, głównodowodzącemu na Środkowym Wschodzie. Nie był umówiony, nie miał przepustki, więc
wartownik go nie przepuścił.

Uparty Szkot udał, że odchodzi, pokuśtykał do zakrętu i przeskoczył przez płot. Dostrzeżono go dopiero, gdy wbiegał do budynku. Zanim podniesiono alarm, wpadł do pierwszego pokoju. Pech chciał, że akurat tam urzędował major, któremu mocno zaszedł za skórę podczas służby w Gwardii Szkockiej. Rozpoznali się w mig, ale komandos był szybszy. Trzasnął drzwiami i utykając pognał dalej. Tym razem mu się poszczęściło. Tra ł na dowódcę 8. Armii generała Neila Ritchie.

Zasalutował, poprosił o wysłuchanie, przedstawił projekt. Generał wykazał zainteresowanie, następnie odwołał alarm i Stirling mógł spokojnie wrócić do szpitala. 

Tydzień później, w połowie lipca 1941 r., został wezwany do gen. Auchinlecka. Poszło lepiej niż oczekiwał – dostał pozwolenie na rekrutację 60 ochotników do wymyślonej przez siebie jednostki. Generał zaakceptował też proponowaną przez niego nazwę – Special Air Service Brigade (Brygada Specjalnej Służby Lotniczej), w skrócie SAS.

 

OPERACJA „FLAVIUS”

W LATACH 1976–1988 SAS UCZESTNICZYŁ W AKCJACH PRZECIWKO SKRZYDŁU TYMCZASOWEMU IRA, KTÓRE WYPOWIEDZIAŁO WIELKIEJ BRYTANII „WOJNĘ PARTYZANCKĄ”.

Komandosi zabili 31 terrorystów. Największą operację przeprowadzili w maju 1987 r., gdy angielski wywiad wytropił kryjówkę sprawców zamachu na jednego z sędziów. Pewni siebie Irlandczycy opracowali kolejny plan, tym razem zamierzali zaatakować posterunek policji w Loughgall. SAS przygotował zasadzkę. Terroryści nie zdążyli nawet podejść pod posterunek. W ciągu kilku minut komandosi, bez strat własnych, zastrzelili wszystkich, w sumie osiem osób. IRA poprzysięgła zemstę. Z informacji wywiadu wynikało, że chce jej dokonać w Gibraltarze, podczas parady Królewskiego Pułku Anglii. Gdy hiszpańska policja ustaliła, że troje Irlandczyków wjechało na teren brytyjskiej enklawy, w Londynie zaplanowano operację „Flavius”. Żołnierze SAS działali po cywilnemu. Jeden z nich zauważył zaparkowany na placu, gdzie miała się odbyć parada, samochód
renault z podejrzaną anteną. Podszedł do mężczyzny, który wysiadł z auta. Ten sięgnął do kieszeni, co wyglądało jak próba wyjęcia broni. Komandos strzelił. Towarzysząca Irlandczykowi kobieta zaczęła nerwowo grzebać w torebce. Też do niej strzelono. Odgłos wystrzałów zaalarmował trzeciego z domniemanych terrorystów, który zaczął uciekać. Chwilę później już nie żył. Śledztwo wykazało, że w renault nie było bomby, a żaden z  zastrzelonych nie miał przy sobie broni. Pod adresem SAS posypały się oskarżenia o nadużycie siły. Okazało się jednak, że w skrytce samochodu znajdowały się kluczyki do innego wozu, wyładowanego 64 kilogramami semteksu.

BOMBA LEWESA

Jako pierwszego zwerbował „Jocka” Lewesa. Kolejny był Robert „Paddy” Mayne, odsiadujący wyrok za pobicie po pijanemu dowódcy, który ośmielił się przerwać mu partię szachów. Pionierska rekrutacja SAS niewiele różniła się od naboru do filmowej „Parszywej dwunastki”. Stirlingowi zależało właśnie na takich zadziornych i twardych facetach. Podkreślały to także symbole nowej jednostki: naszywka na mundur w kształcie czarnej tarczy z uskrzydlonym mieczem i dewiza „Who Dares Wins” – „Kto się odważy, wygrywa”. Dla odróżnienia od innych formacji komandosi SAS mieli nosić berety w kolorze piaskowym.

W czasie gdy Stirling poszukiwał odpowiednich ludzi, Lewes opracowywał program szkoleniowy. Testował go na samym sobie, maszerując po pustyni. Za każdym razem wydłużał dystans, by określić granice wytrzymałości organizmu na wysiłek i brak wody. Przebytą odległość mierzył, przekładając co sto kroków kamyk z kieszeni do kieszeni. Nikomu nie mówił, dokąd wyrusza, by iść ze świadomością, że jeśli zgubi drogę albo podda się zmęczeniu, umrze, zanim zostanie odnaleziony. Mordercze marsze miały możliwie najbardziej przypominać warunki, w jakich znajdą się komandosi podczas prawdziwych misji bojowych. Taka forma szkolenia obowiązuje w SAS do dziś.

Lewes znajdował też czas na eksperymentowanie z materiałami wybuchowymi. Od efektów tej pracy zależało powodzenie planowanych akcji dywersyjnych.
Zgodnie z założeniami taktycznymi Sterlinga komandosi mieli być bowiem zrzucani kilkanaście kilometrów od celu akcji, by nie zostali przedwcześnie zauważeni. Resztę dystansu musieli pokonać pieszo. Tymczasem bomby, jakimi dysponowała armia brytyjska, były tak ciężkie, że nie zdołaliby ich przenieść.
Lewes poszukiwał zatem materiału, który byłby lekki, ale powodował duże zniszczenia i wywoływał pożar. Zdaniem saperów wynalezienie takiej substancji
w warunkach polowych było niemożliwe. A jednak metodą prób i błędów „Jock” tego dokonał.

Pożądane efekty dało zmieszanie w precyzyjnie określonych proporcjach plastiku (tzw. Nobel 808), termitu używanego w bombach zapalających i oleju napędowego. Zapłon następował po przepaleniu metalowego drutu umieszczonego w szklanej rurce z kwasem. Trwało to 15–30 minut i dawało komandosom czas na ucieczkę.

Ładunek z zapalnikiem ważył około pół kilograma, więc każdy uczestnik akcji mógł zabrać od ośmiu do dziesięciu „bomb Lewesa” – jak potocznie nazywano ładunek, który wszedł na stałe do uzbrojenia brytyjskich sił specjalnych.

 

OPERACJA „GRANBY”

ŻOŁNIERZE SAS BRALI UDZIAŁ W OBU WOJNACH W ZATOCE. PODCZAS PIERWSZEJ ZAJMOWALI SIĘ GŁÓWNIE LOKALIZOWANIEM I NISZCZENIEM WYRZUTNI RAKIET SCUD.

Pojawili się w Iraku kilka dni przed rozpoczęciem operacji „Pustynna Burza”, prawdopodobnie przylecieli do Kuwejtu jako pasażerowie ostatniego przyjętego na tamtejszym lotnisku samolotu. Dokładniejsze informacje o tym, co robili i czego dokonali, wciąż pozostają tajemnicą. Nieco światła na misję pod kryptonimem „Granby” rzuciła jedynie opisana przez jednego z uczestników epopeja oddziału „Bravo Two Zero”. Komandosi przerzuceni helikopterem z Arabii Saudyjskiej wylądowali zbyt blisko pozycji wojsk irackich. Ukryli się chcąc doczekać do nocy, ale dostrzegł  ich chłopiec pasący kozy, który pobiegł do swoich żołnierzy. Brytyjczycy zabrali broń, niewielki zapas żywności i rzucili się do ucieczki. W okolicy roiło się jednak od Irakijczyków, którzy ruszyli w pogoń dżipami. Gdy pojawił się wóz opancerzony doszło do walki. Oddział bronił się przez godzinę, potem zapadła ciemność. Pod jej osłoną przeszli forsownym marszem ponad 50 km. Dużo, ale za mało, by poczuć się bezpiecznie. Dowódca zdecydował, że powinni podejść do drogi i porwać samochód. Dojechali nim do granicy z Syrią. Na przejściu kłębił się tłum cywilów i żołnierzy, co wykluczało możliwość przebicia się. Jedyną szansę dawało sforsowanie rzeki. Ta jednak również była mocno strzeżona. W nocnej walce trzech komandosów zginęło, czterech zostało wziętych do niewoli, do Syrii dotarł tylko jeden. Po upadku Saddama Husajna jeńców zwolniono, a dowódca wydał pod pseudonimem Andy McNab bestsellerową książkę „Bravo Two Zero”.

DUCHY SAHARY

Po trzymiesięcznym szkoleniu pierwsza jednostka SAS, zakodowana jako Oddział L, przeszła chrzest bojowy. W ramach odblokowującej Tobruk operacji
„Crusader” przerzucono ją głęboko za linię frontu. Pięć 12-osobowych zespołów miało wylądować 30 kilometrów od niemieckiego lotniska wojskowego,
zniszczyć samoloty, dotrzeć pieszo do punktów zbiórki i wrócić do bazy ciężarówkami prowadzonymi przez żołnierzy z Pustynnej Grupy Dalekiego Zwiadu
(LRDG).

Wszystko poszło nie tak. Wystartowali w nocy z 16 na 17 listopada 1941 przy dobrej pogodzie, ale nad Libią wpadli w burzę piaskową. Widoczność spadła do zera, piloci stracili orientację. Powiadomione o sytuacji dowództwo kazało przerwać akcję, ale zanim rozkaz dotarł do samolotów, komandosi zdążyli wyskoczyć.
Wiatr rozproszył ich po ogromnym obszarze, niektórzy wylądowali tuż obok pozycji Niemców, innych zniosło daleko na Saharę. Atak na lotnisko był niewykonalny, więc Stirling zarządził odwrót. Przeszli po pustyni ponad 80 kilometrów. Gdyby nie trening wytrzymałościowy zaaplikowany im przez Lewesa,
nie dokonaliby tego. Zadanie było tym trudniejsze, że szli w małych grupach, niektórzy samotnie. 22 nie dotarło do celu, zginęli w walce z Niemcami lub
zaginęli w piaskach Sahary.

Mimo niepowodzenia, już na początku grudnia Oddział L ponownie wyruszył do Libii. Tym razem poszło mu lepiej – zniszczył 60 samolotów. Ale za sukcesy płacił wysoką cenę. W sylwestrowy wieczór wracających z akcji żołnierzy wytropiły niemieckie myśliwce. Messerschmitt ostrzelał dżipa, którym jechał „Jock” Lewes. Kule przebiły tętnicę udową, wykrwawił się w ciągu kilku minut. Zginął w wieku 28 lat. Żołnierze SAS zaczęli wówczas mówić o poległych kolegach, że „nie zdążyli przed zegarem”.

W następnym roku komandosi SAS zniszczyli ponad 250 samolotów, formacja rozrosła się do dwóch pułków. Dowódca niemieckiego Afrika Korps Erwin Rommel nazywał ludzi Stirlinga „duchami Sahary”. Trafnie, bo Niemcy z reguły dowiadywali się o ich obecności dopiero wtedy, gdy zaczynały wybuchać bomby podłożone pod samolotami i zbiornikami paliwa. Strzelali w próżnię – niewidzialny przeciwnik, który ich zaatakował – był już daleko.

 

SAS W AFGANISTANIE

OD 2001 DO 2014 KOMANDOSI BRALI UDZIAŁ W KILKUDZIESIĘCIU AKCJACH PRZECIWKO AL-KAIDZIE I TALIBOM. NAJWIĘKSZYM ECHEM ODBIŁY SIĘ JEDNAK MISJE, KTÓRYCH CELEM BYŁO UWOLNIENIE ZAKŁADNIKÓW.

5 września 2009 r. talibowie uprowadzili dziennikarza Stephena Farrella. Brytyjczyk pracujący dla „New York Timesa” przyjechał do miasta Kunduz, by opisać skutki nalotu sił NATO, w którym zginęło kilkudziesięciu cywilów. Talibowie nie docenili jednak szlachetnych intencji reportera i porwali go. Gdy wywiad zdobył informacje o miejscu przetrzymywania Farrella, natychmiast zorganizowano ekspedycję ratunkową. Tuż przed świtem w pobliżu domu-kryjówki wylądował śmigłowiec. Komandosi natychmiast otworzyli  ogień, wysadzili drzwi budynku, zabili oszołomionych porywaczy i wraz z odbitym zakładnikiem odlecieli do bazy. Znacznie trudniejsze, bo przeprowadzone w wysokich, zalesionych górach na pograniczu z Tadżykistanem, było uwolnienie czworga pracowników misji humanitarnej, w tym Brytyjki Helen Johnson. Komandosów SAS wspierał oddział amerykańskiej Delty Force. Po długim marszu żołnierze dotarli do systemu jaskiń. Amerykanie bez efektu przeczesywali teren, a gdy dostrzegli
zbliżających się talibów, zarządzili odwrót. Brytyjczycy nie zrezygnowali, podjęli walkę i uwolnili całą czwórkę.

NIEPOTRZEBNI

W styczniu 1943 r. utworzona przez Rommla specjalna jednostka do walki z „duchami Sahary” odniosła spektakularny sukces. Arabscy zwiadowcy wytropili patrol komandosów obserwujący jedno z lotnisk. Dowodził nim David Stirling. Niemcy zaskoczyli go; zanim sięgnął po broń, poczuł na plecach lufę karabinu. Resztę wojny spędził w obozie jenieckim. Do czynnej służby już nie wrócił.

Utrata dowódcy nie wpłynęła na działalność SAS, następcą Stirlinga został „Paddy” Mayne – jeszcze większy twardziel i zabijaka. O jego awanturniczym usposobieniu krążyły legendy. Przed wojną mówiono, że najlepiej się relaksuje, demolując pokoje hotelowe albo okładając pięściami bywalców portowych knajp.

Po zakończeniu kampanii w Afryce jednostkę przeformowano, podzielono na sekcję spadochronową i desant morski, po czym włączono do większych formacji. „Paddy” Mayne niechętnie podporządkował się tym decyzjom, co okazywał, nosząc ostentacyjnie zamiast bordowego beretu wojsk powietrznodesantowych beret w kolorze piaskowym. Nie odpruł też czarnej naszywki SAS. Większość jego podwładnych zrobiła to samo. Dopóki trwały walki, zwierzchnicy przymykali oko na te demonstracje niezależności, wychodząc z założenia, że szalenie ryzykowne misje wykonywane przez komandosów są ważniejsze od gestów. Po zakończeniu wojny uznali jednak SAS za zbędny i go rozwiązali.

Zwolniony z obozu jenieckiego David Stirling protestował, ale niczego nie wskórał i zajął się biznesem. Założył firmę ochroniarską, z czasem uzyskał zgodę władz na szkolenie oddziałów specjalnych w krajach zaprzyjaźnionych z Wielką Brytanią.

Robert „Paddy” Mayne nadal szukał przygód. Popłynął z grupą polarników na Falklandy, planował wyprawę na Antarktydę, ale coraz dotkliwiej dawały znać o sobie skutki urazów doznanych w czasie służby. Z powodu bólu kręgosłupa musiał wrócić do Anglii; skarżył się, że nie może już nawet oglądać meczów rugby, gdyż nie wytrzymuje siedzenia na trybunach. Przymusową bezczynność topił w alkoholu. Ostatnią przyjemnością dostarczającą mu adrenaliny była szaleńcza jazda samochodem. 14 grudnia 1955 r. po całonocnej pijatyce usiadł za kierownicą. O czwartej nad ranem uderzył w zaparkowaną ciężarówkę. Zginął na miejscu niespełna miesiąc przed 41. urodzinami.

 

SKOKI NA DRZEWA

Bardzo szybko okazało się, ze rozwiązując elitarną jednostkę komandosów, popełniono błąd. Imperium brytyjskie trzeszczało w szwach; w różnych zakątkach świata podgryzali je komuniści i ruchy narodowo-wyzwoleńcze, wobec których regularna armia była bezradna. Z partyzantami w dżunglach, górach i na pustyniach skutecznie walczyć mogli natomiast żołnierze przygotowani do działań na terytorium wroga, z dala od własnych baz. Dlatego już 1 stycznia 1947 roku
reaktywowano formację pod nazwą 21. Specjalny Pułk Służby Powietrznej (21. Regiment SAS). Numer w symboliczny sposób podkreślał ciągłość jednostki
– 21 to zapisane w odwrotnej kolejności numery dwóch regimentów: 1. SAS i 2. SAS z czasów II wojny światowej. Początkowo pułk włączono do systemu obrony terytorialnej i nazywano potocznie Artists Rifles – Artyści z karabinami.

W 1950 r. pierwszych „Artystów” wysłano na Malaje, do zwalczania wspieranej przez Chiny partyzantki komunistycznej. Walka w dżungli wymagała innych umiejętności niż na pustyni, dlatego dowództwo powierzono Mike`owi Calvertowi, który zdobył niezbędne doświadczenia w legendarnym oddziale Chinditów walczącym na tyłach armii japońskiej w Birmie.

Desant w dżungli często kończył się wplątaniem czasz spadochronów w konary drzew. Komandosi zawisali wysoko nad ziemią, upadek po odcięciu linek
w najlepszym wypadku groził połamaniem nóg, w najgorszym – skręceniem karku. Calvert opracował więc technikę tzw. skoków na drzewa. 

Żołnierzy wyposażono w 30-metrowe sznury i uczono schodzenia po nich z koron drzew, także głową w dół. Dzięki temu mogli się nagle pojawiać w najbardziej niedostępnych miejscach i zaskakiwać przeciwnika. Zmianie musiała ulec także technika strzelecka. Snajperzy skuteczni na pustyni nie sprawdzali się w lesie, gdyż liście powodowały odchylenie toru pocisku.

Tu trzeba było strzelać z bliskiej odległości, bez przymierzania, za to bardzo szybko. Zwłaszcza że w dżungli niemożliwe stało się przemieszczanie nocą i maszerowano za dnia. Patrole poruszały się zawsze w następującej kolejności: zwiadowca, dowódca, łącznościowiec i medyk. Gdy dochodziło do kontaktu z wrogiem, komandosi rozbiegali się w obie strony za zwiadowcą i odpowiadali ogniem, starając się zmusić przeciwnika do odwrotu. Jeśli to nie skutkowało, wycofywali się parami – dwóch uciekało, dwóch ich osłaniało. Do dżungli z reguły wyruszały ściśle ze sobą współpracujące trzy „cegły”, czyli ekipy. Wypracowane na Malajach metody wzbogaciły program szkolenia z czasów walk na pustyniach Afryki i są stosowane do dziś.

22. REGIMENT

W 1951 Calvert z powodu nawrotu malarii musiał wrócić do Wielkiej Brytanii, zastąpił go ppłk John Sloane, który dokonał drobnej, lecz historycznej zmiany.
Dla podkreślenia, że jego podwładni nie są częścią 21. pułku obrony terytorialnej, lecz odrębną jednostką specjalną, przemianował walczących w dżungli
„Artystów”, czy jak ich oficjalnie nazywano „Malajskich zwiadowców” na 22. Regiment SAS. Uczcił w ten sposób 22 komandosów Stirlinga, którzy polegli podczas pierwszej misji w Afryce.

W Wielkiej Brytanii pozostał 21. i nowo utworzony 23. pułk obrony terytorialnej, ale gdy obecnie słyszymy o brawurowych akcjach SAS, dotyczy to wyłącznie 22. regimentu. Na Malajach walczyli przez osiem lat. Potem był Oman, gdzie tłumili rebelię przeciwko probrytyjskiemu sułtanowi (1958–1959), i Borneo, gdzie nie dopuścili do opanowania całej wyspy przez armię indonezyjską (1960–1966). W dużej mierze dzięki nim istnieje niepodległe Brunei, a prowincje Sabah i Sarawak należą do Malezji.

Po tych udanych operacjach nikt już nie podważał potrzeby istnienia formacji zdolnej do szybkiego wykonywania ryzykownych misji poza granicami Zjednoczonego Królestwa. Służba w niej stała się dla wielu żołnierzy obiektem marzeń, gdyż gwarantowała prawdziwie męską przygodę i nobilitowała w oczach
kolegów.

Dostanie się do SAS nie jest jednak proste. Zanim nałoży się piaskowy beret, trzeba przejść przez próby, którym są w stanie sprostać jedynie najtwardsi z twardych. Chociaż większość kandydatów to świetnie przygotowani kondycyjnie żołnierze i oficerowie z jednostek powietrznodesantowych, pięciu na sześciu odpada.

 

UCIEKAJ I UNIKAJ

Zaczyna się dość niewinnie od kilkukilometrowego marszu całą grupą, z obciążeniem około 10 kg. Zgodnie z metodami opracowanymi przez Lewesa dystans codziennie ulega wydłużeniu, a żołnierze wyruszają parami. W ostatnim tygodniu muszą już samotnie pokonać 30–40 km, dźwigając plecak ważący 25–30 kg.
Mordercze testy przeprowadza się na wzgórzach Walii, gdzie łatwo zabłądzić. Przy okazji sprawdza się więc umiejętność czytania map i zmysł orientacji w terenie. Wszystkie zadania marszowe muszą zostać wykonane w odpowiednim czasie; kto się nie zmieści – wraca do swej dawnej jednostki. Jedną z najbardziej selekcyjnych prób jest przebiegnięcie w pełnym rynsztunku czterech mil (ok. 6 km) w pół godziny. Równie trudno zdać test pływacki polegający na przepłynięciu
z ekwipunkiem bojowym kilometra.

Dodatkową „atrakcję” na trasie stanowi tunel wypełniony wodą i błotem. Kandydat schodzi po drabinie, słyszy za sobą trzask metalowych drzwi i już nie ma odwrotu, musi brnąć w ciemności przez oblepiającą go maź. Zwieńczeniem wstępnego etapu jest tzw. Long Drag – długa włóczęga, czyli marsz na dystansie 80 km. Trzeba go pokonać w 20 godzin. Kto przekroczy limit czasu, lecz dotrze do końca, może spróbować ponownie podczas kolejnej selekcji. Organizuje się je dwa razy w roku, latem i zimą, gdy ze względu na warunki pogodowe najłatwiej doprowadzić kandydata do skrajnego wyczerpania. Przed tymi, którzy nie pokonają choćby jednego etapu trwającej trzy tygodnie próby, bramy głównej kwatery SAS w Hereford zamykają się na zawsze.

Po selekcji rekruci przechodzą 3-miesięczne szkolenie, na którym nabywają podstawowych umiejętności komandosa SAS – poznają techniki walki wręcz, posługiwania się różnymi rodzajami broni, przetrwania w najtrudniejszych warunkach. Kursanci uczą się znajdowania i sterylizowania wody, odróżniania roślin jadalnych od trujących, zakładania sideł, budowania szałasów, rozpalania ognia bez zapałek itp. Ta faza szkolenia kończy się egzaminem z survivalu nazywanym w wojskowym żargonie Escape and Evasion (Ucieczka i unik).

Rekruci dostają mundury SAS identyczne jak w czasie II wojny, dowódcy sprawdzają, czy nie mają przy sobie jakiegokolwiek pożywienia, zapalniczki, kompasu i innych rzeczy ułatwiających przeżycie. Zadanie jest proste – dotrzeć do wyznaczonego celu, nie dając się przy tym złapać grupie pościgowej. Tropiciele za każdego schwytanego otrzymują urlop, więc są bardzo zawzięci. Kto wpadnie w ich ręce, poddawany jest następnej, wyjątkowo stresującej próbie.

ZAPRASZAMY NA TORTURY

Napastnicy zarzucają mu na głowę kaptur i wloką do „izby przesłuchań”. Spędzi w niej dobę, podczas której zostanie sprawdzona jego odporność psychiczna.
Niby wszystko jest jasne, bo każdy wie, że to tylko test. Ale przeprowadzający go potrafią zachwiać tą pewnością. Zmuszają pojmanego, by godzinami stał, biją za każdą zmianę pozycji. Przekonują, że są terrorystami albo agentami obcych służb, którzy rozpracowują SAS. Zdarza się, że straszą „torturowanego” psami, podwieszają na linach pod su tem.

Przez cały czas w pomieszczeniu emitowane są dźwięki o różnej częstotliwości, pali się ostre światło albo zapada absolutna ciemność. Zgodnie z zasadami wpajanymi na szkoleniu wrogowi nie wolno udzielać żadnych informacji poza podaniem nazwiska i stopnia. Kto się załamie i powie więcej, wraca do macierzystej jednostki. Ci, którzy nie dali się złapać podczas testu Escape and Evasion, też nie unikną „izby przesłuchań”. Zostaną znienacka schwytani w innych okolicznościach, na przykład po wyjściu z baru, w którym opijali niedawny sukces.

Jeśli zdadzą również ten egzamin, zostaną skierowani na 4-tygodniowy kurs spadochronowy. Program przewiduje wykonanie co najmniej ośmiu skoków, w tym jednego nocą. Po spełnieniu tego wymogu wracają do Hereford i otrzymują upragniony piaskowy beret. Już w nim wyjeżdżają do Brunei na opracowany przez Calverta trening w dżungli. „Skakać na drzewa” już nie muszą, gdyż po kilku wypadkach zrezygnowano z tej metody.

ZDOLNI DO WSZYSTKIEGO

Szkolenie żołnierzy SAS nie kończy się jednak nigdy. Najlepsi mogą dokonać wyboru, pozostali zostają przydzieleni do jednej z czterech wyspecjalizowanych formacji: powietrznej (Air Troop), wodnej (Boat Troop), górskiej (Mountain Troop) i transportowej (Mobility Troop). Komandosi z Air Troop doskonalą się w skokach z niskiego i bardzo wysokiego pułapu (ponad 8 km) wymagającego użycia butli tlenowej. Muszą opanować umiejętność lądowania na spadochronie z dużym obciążeniem.

Żołnierze z Boat Troop uczą się prowadzenia szybkich łodzi motorowych i składanych kajaków wyprowadzanych z okrętów podwodnych. Trenują z zamkniętymi aparatami do nurkowania, z których bąbelki powietrza nie wydostają się na zewnątrz. To moderczy trening, ale przynosi rezultaty!