Toksyczny sukces. Jego ofiary potrafią wygrywać, ale nie umieją cieszyć się z wygranej

Sukces może wpędzić w depresję gorszą niż niejedna porażka. Na szczęście tej radości można się nauczyć.
Toksyczny sukces. Jego ofiary potrafią wygrywać, ale nie umieją cieszyć się z wygranej

Ciało niespełna 28-letniej wokalistki znaleziono po południu 23 lipca 2011 r. w jej londyńskim mieszkaniu. Śledztwo wykazało, że Amy Winehouse zmarła w wyniku wstrząsu, spowodowanego spożyciem zbyt dużej ilości alkoholu. Media jednogłośnie uznały ją za tragiczną ofiarę błyskawicznego sukcesu: córka żydowskiego taksówkarza i farmaceutki z północnego Londynu swój pierwszy zespół założyła w wieku dziesięciu lat, jako dwudziestolatka miała już na koncie pierwszą płytę, a wydany trzy lata później krążek „Back to Black” (ze słynnym utworem „Rehab”) przyniósł jej światową sławę. Kolejne nagrody artystka odbierała w przerwach między odwykami. Borykała się z uzależnieniem od alkoholu i narkotyków, cierpiała także na bulimię. Krótkie małżeństwo zakończyło się rozwodem. 

Tragiczny finał „szybkiego sukcesu” Winehouse nie dziwi psychologów. Sukces może być źródłem niezwykle obciążającego stresu, czego dowodzą badania Thomasa Holmesa i Richarda Rahe, psychiatrów z Washington University w Seattle. Na opracowanej w latach 70. liście 43 najbardziej stresogennych czynników, obok takich wydarzeń jak rozwód czy śmierć współmałżonka znajdziemy ślub, narodziny dziecka, zmianę pracy, zmiany w dochodach czy zmiany standardu życia – także na lepsze. „Sukces wiąże się z gwałtowną zmianą w większości sfer życia. Ludzie różnie radzą sobie z natłokiem nowych zadań i stresem. Często udaje się znaleźć zdrowe adaptacyjne sposoby: oddzielają życie prywatne od zawodowego, otrzymują wsparcie najbliższych, oddają się niezwiązanej z pracą pasji. Niestety, równie często sięgają po środki odurzające, podejmują nieuzasadnione ryzyko” – wylicza dr Anna Hełka, psycholog biznesu z Wydziału Zamiejscowego Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej we Wrocławiu.

„Szybki sukces wywołuje zazdrość, pojawiają się osoby, które próbują skorzystać na znajomości z wpływowym człowiekiem. W efekcie ludzie sukcesu, chcąc się obronić przed wykorzystaniem, dystansują się wobec otoczenia, zrywają kontakty z dotychczasowymi przyjaciółmi, którzy należą do innego świata, a tym samym pozbawiają się wsparcia społecznego, czują się osamotnieni, a stąd tylko krok do depresji”.

Ten los spotyka nie tylko celebrytów, ale i zwyczajnych obywateli, którzy na przykład wygrali w lotto. William Post z Pensylwanii rok po wygranej zamiast  16 milionów dolarów miał na koncie milion – debetu. Wygrana zrujnowała mu życie: fortunę stracił, inwestując w nietrafione biznesy, była partnerka pozwała go o udział w wygranej, a brat wylądował w więzieniu, gdy zlecił zabójstwo Posta, aby odziedziczyć po nim pieniądze. Shefik Tallmadge, 30-latek z Arizony, także skończył jako bankrut. Sześć milionów dolarów, które wygrał na loterii, przepuścił na podróże po świecie, nowe porsche, willę na Florydzie i chybioną inwestycję w sieć stacji benzynowych. 

Emocjonalnie niegotowi

Barbara Moses, kanadyjska coach, przewodnicząca BBM Human Resource Consultants Inc., opisuje przypadek jednego ze swych klientów, który w wieku 28 lat został z dnia na dzień awansowany na stanowisko menedżera wysokiego szczebla, gdy dwaj jego przełożeni nagle zrezygnowali z pracy: „Ten nieprzesadnie ambitny człowiek zmienił się w karykaturę człowieka sukcesu, wciąż chwalącego się biznesowymi lunchami i akcjami, którymi obraca”. Problem, jak zauważa dr Moses, polegał na tym, że ów mężczyzna nie dorósł emocjonalnie do roli, w którą wszedł. Gdy dziesięć lat później został zwolniony, popadł w głęboką depresję. 

Kiedy w drodze na szczyt przechodzimy zwyczajową ścieżkę awansu, doświadczamy niejednej nieprzyjemności i porażki. Uczymy się przy tym emocjonalnie radzić sobie z niepowodzeniami. Ci, którzy awansują szybko, mogą przeżyć upadek ze zbyt wysokiego konia. Jak zauważa Moses, niedojrzałe emocjonalnie „złote dzieci” nie są też często w stanie właściwie ocenić swojego sukcesu. Zapominają, że jest on wyjątkową kombinacją umiejętności oraz znalezienia się we właściwym miejscu we właściwym czasie. Ci, którzy upatrują przyczyn sukcesu tylko w zdolnościach, ulegają złudzeniu własnej nieomylności. „Upatrujemy przyczyn sukcesu w samych sobie, a nie w czynnikach sytuacyjnych, gdyż to pozytywnie wpływa na naszą samoocenę” – wyjaśnia Anna Hełka. „Takie przekonanie może jednak sprawić, że staniemy się zbyt pewni siebie, co z kolei grozi nieracjonalnymi decyzjami”. Jeżeli przypisujemy sukces tylko szczęściu, możemy cierpieć na syndrom oszusta: nie mamy wówczas poczucia, że uczciwie na swoją pozycję zapracowaliśmy. „Rzeczywiście wielu ludzi nie potrafi się cieszyć z sukcesów, gdy ich przyczyn upatrują w czynnikach zewnętrznych. Analiza źródeł sukcesów przeprowadzona razem z niezależnym doradcą może pomóc im odzyskać poczucie kontroli” – doradza dr Hełka.

 

Źródło cierpień

Jerzy, 50-letni poznański ortopeda, uważa się za człowieka sukcesu. Pracuje w  klinice, a oprócz tego prowadzi z kolegami dochodową prywatną spółdzielnię lekarską, która niedawno powiększyła się o profesjonalną salę operacyjną. Ma młodszą żonę i dwoje nastoletnich dzieci – i to oni, a nie praca, są – jak mówi – źródłem jego kłopotów. Żona Jerzego przechodziła niedawno ciężki epizod depresyjny, przez kilka tygodni nie wychodziła z domu, pojawiły się u niej stany lękowe i myśli samobójcze. Jerzy o jej stan obwinia wszystkich, tylko nie siebie. Winni jej załamania są kolejno: jej szefowa, która za dużo od niej wymaga, ciotka, którą ona musi się opiekować, syn, który nie chce się uczyć, i córka, która jest arogancka i w niczym nie pomaga matce. Kobieta bierze leki.

„Jest przemęczona i cały dom jest na jej głowie, ale jak tylko znajdę trochę czasu, zabiorę ją na Majorkę. Naładuje akumulatory i wróci do normy” – bagatelizuje Jerzy. Żona na próżno próbuje mu wytłumaczyć, że wakacje czy złota bransoletka, którą jej kupił na pocieszenie, nie rozwiążą problemu. Zamiast wakacji żona Jerzego wolałaby, żeby mąż spędzał z nią i z dziećmi więcej czasu, a nie wracał jak zwykle przed północą. Żeby zamiast kolejnego dyżuru w weekend miał czas posiedzieć przy grillu w ogródku, odpocząć jak mężowie jej koleżanek i pogadać z nią i dziećmi, ale nie o pracy, klinice, spółdzielni i kredytach, tylko o głupstwach. Nie pamięta, kiedy ostatnio tak rozmawiali. Jerzego takie uwagi szczególnie rozjuszają. „Przecież ja sobie flaki wypruwam nie dla siebie, ale dla nich. Mojej rodzinie niczego nie brakuje, a jeszcze im źle” – mówi z wyrzutem. 

Jerzy nie zdaje sobie sprawy, że on i jego rodzina padli ofiarą jego sukcesu, który stał się dla nich toksyczny. Zjawisko to zdefiniował Paul  Pearsall, amerykański neuropsycholog. W książce „Toksyczny sukces. Jak przestać zmagać się z życiem, a zacząć się nim cieszyć” zebrał historie stu ludzi sukcesu. Zauważył, że u  części rozmówców zamiast poczucia spełnienia dominujące było poczucie wyobcowania i wieczny brak koncentracji.

„Sukces – w takim sensie, w jakim go dziś definiujemy i osiągamy – może przynieść ze sobą nie tylko radość wynikającą z posiadania wielu rzeczy i możliwości, lecz również rozczarowanie i samotną rozpacz, zarówno osobom, które go doświadczają, jak i ich najbliższym. Aż nazbyt często płacimy za niego syndromem toksycznego sukcesu, chronicznym poczuciem niedosytu, zwątpienia, rozczarowania i braku więzi, a w końcu depresją, która niszczy nasze zdrowie i małżeństwo oraz sprawia, że nasze emocjonalnie zaniedbywane dzieci cierpią” – pisze Pearsall. Syndrom toksycznego sukcesu to – zdaniem badacza – „stan ciągłego niepokoju i stresu, spowodowany presją, by robić i osiągać więcej. (…) Nawet jeśli niesie ze sobą wzrost zamożności i rozwój kariery, sprawia jednocześnie, że zarówno ty, jak i osoby mieszkające i pracujące z tobą czujecie się przytłoczeni życiem, ignorowani i nieobecni duchem, a ponadto macie wrażenie, że brakuje wam czasu na wspólne cieszenie się prostymi, lecz ważnymi przyjemnościami”.

„Zjawisko toksycznego sukcesu dotyczy w Polsce coraz szerszej grupy ludzi” – potwierdza Irena Sowińska, VIP & business coach, dyrektor Instytutu Prosperity. Sowińska od piętnastu lat specjalizuje się w coachingu mającym na celu „odtoksycznienie” sukcesu i uczy tego w Szkole Coachów Prosperity. Jej klienci to głównie menedżerowie, prawnicy i lekarze między 30. a 40.  rokiem życia, zarówno mężczyźni, jak i kobiety, o których obiektywnie można powiedzieć, że odnieśli sukces: zajmują wysokie stanowiska w swoich firmach, prowadzą świetnie prosperujące kancelarie. Ale sukces w pracy nie przekłada się na ich szczęście osobiste. 

„Możemy wyróżnić dwa rodzaje sukcesu, który jest dla nas toksyczny. Pierwszy, szybki i gwałtowny, wynika z naszego talentu, który zostaje niespodziewanie odkryty, a nam do głowy uderza woda sodowa. Ofiarami takiego sukcesu bywają często osoby niezwykle wrażliwe, utalentowane. To młodzi artyści, sportowcy, na których otoczenie wywiera presję osiągania szybko kolejnych spektakularnych sukcesów, nie zapewniając im przy tym żadnego emocjonalnego wsparcia. Otoczenie to, czyli trenerzy, menedżerowie, przyjaciele chętnie czerpią zyski z chwilowego sukcesu gwiazdy, ogrzewają się w jej ciepełku, ale kiedy młoda gwiazda nie radzi sobie z ciężarem sukcesu, równie szybko odsuwają się od niej. Tak było na przykład w przypadku Amy Winehouse” – tłumaczy Sowińska. 

Drugi typ toksycznego sukcesu jest o wiele bardziej podstępny: dotyczy ludzi, którzy dochodzą do niego powoli, ciężką pracą. „To często perfekcjoniści, którzy równie doskonale, jak pracują, potrafią ukrywać przed otoczeniem, a czasem i przed sobą samym, że mają problem. Objawami toksyczności ich sukcesu jest zablokowanie emocjonalne, pracoholizm, dezintegracja osobowości. Określają siebie tylko przez pracę, a nie przez relacje z najbliższymi” – wylicza coach. Taki stan może trwać latami. Ofiary toksycznego powodzenia pracują coraz więcej i więcej, a zmęczenie i stres pozornie odreagowują za pomocą hazardu, alkoholu, seksu, leków, szybkiej jazdy czy sportów ekstremalnych. Kobiety najczęściej popadają w uzależnienie od alkoholu i seksoholizm, u mężczyzn dochodzi do tego hazard i narkotyki. „Gdy naciskamy wciąż na zamkniętą tubkę z kremem czy pastą, to w końcu ciśnienie musi znaleźć ujście i tubka pęka. Podobnie ludzie w końcu pękają: doznają zawału, popadają w ciężką depresję. Jeszcze częściej owo pęknięcie objawia się nie w nich samych, ale w ich otoczeniu: w depresję popada żona, dziecko tnie się żyletkami, bierze narkotyki” – opowiada Sowińska. Ludzie sukcesu często tracą równowagę między działaniem a byciem, myśleniem a czuciem.

Jeden z klientów Sowińskiej, Marek, 44-letni szef oddziału dużej korporacji, trafił na coaching właśnie przez żonę. „Korzystała z coachingu i namówiła na niego męża. Facet był lodówką emocjonalną, a cenę za jego sukcesy płaciły żona i dwie córeczki. Był zdumiony i wściekły, gdy po kilku sesjach odkrył, że jego małżeństwo jest faktycznie w rozsypce, że nie ma kompletnie kontaktu z  dziećmi. Początkowo zaprzeczał swojej winie: jak to, przecież mają wszystko – Baleary, Malediwy, prezenty za kilkanaście tysięcy, prywatne szkoły” – mówi coach.

 

Łosoś, nie niedźwiedź

Pierwszym krokiem do odtoksycznienia jest uświadomienie sobie, że to właśnie w nas tkwi problem. Szczerość i konfrontacja z samym sobą jest punktem wyjścia. Marshall Goldsmith, coach zaliczony przez American Management Association do grona pięćdziesięciu wybitnych liderów biznesu, w książce „Sukces i co dalej?” pisze: „Pamiętam reklamę amerykańskiej firmy ubezpieczeniowej Unum, w której potężny niedźwiedź grizzly stał pośrodku wartkiego strumienia z wyciągniętym karkiem, otwartą paszczą i błyszczącymi kłami. Wyglądał tak, jakby miał właśnie chwycić zębami wyskakującego z wody łososia. Nagłówek reklamy brzmiał: Prawdopodobnie myślisz, że jesteś niedźwiedziem. Sugerujemy jednak, że jesteś łososiem”. Goldsmithowi ta reklama kojarzyła się z iluzją, której ulegamy, odnosząc sukces. Nasze złudzenia polegają m.in. na zbyt wysokim mniemaniu o własnych umiejętnościach zawodowych oraz ignorowaniu złych nawyków, które z czasem mogą zablokować nasz sukces. Coach wyróżnia ich aż 20, wśród nich m.in. niesłuchanie otoczenia, nadmierną potrzebę akcentowania własnego „ja”, faworyzowanie lub niedowartościowanie innych. „Poczucie boskości tak się w nas zakorzenia, że gdy ktoś próbuje zmienić nasz sposób bycia, jesteśmy kompletnie zaskoczeni. Po pierwsze myślimy, że ta osoba pomyliła nas z kimś, kto rzeczywiście musi się zmienić. 

Po drugie, jeśli w końcu zaświta nam w głowie myśl, że być może ma rację i rzeczywiście mamy jakieś wady, zaczynamy zaprzeczać: krytyka musi być bezpodstawna, w przeciwnym razie nie osiągnęlibyśmy sukcesu. Po trzecie zaczynamy tę osobę atakować. Podważamy jej wiarygodność, myśląc: dlaczego taki sprytny gość jak ja ma słuchać takiego nieudacznika jak ty?” – pisze Goldsmith. 

„Nigdy nie podsuwam klientowi gotowych rozwiązań, nie mówię, jest tak, musisz zrobić to i to, bo odpowiedzią byłaby reakcja opisywana przez Goldsmitha, czyli niedowierzanie i atak. Moi klienci muszą sami zlokalizować źródło problemu” – mówi Sowińska. „Należy pamiętać, że są to ludzie, którzy niezwykle inteligentnie zarządzają firmami, ale też niezwykle inteligentnie budują fasadę szczęścia i sukcesu. Wierzy w nią otoczenie i oni sami”. Nie mogą okazać słabości. 

Niektórym na trop pomaga wpaść proste ćwiczenie (patrz ramka „Co naprawdę daję innym, a co od nich dostaję?”). „Pozwala uświadomić im, że dobra materialne, którymi zasypują rodzinę, to nie wszystko” – dodaje Sowińska.

Jak się cieszyć życiem

Już w czasie pierwszej rozmowy z klientem widzę, jak wiele ma on do zaoferowania, a jak niewiele emocjonalnie potrafi z siebie dać. Niektórzy mają problem nawet z przytulaniem własnych dzieci czy zwykłą rozmową z partnerem, o ile nie była ona wcześniej wpisana do kalendarza spotkań” – wylicza coach. 

Inny 40-letni menedżer był na przykład zdziwiony pytaniem o to, kiedy ostatnio zrobił coś dla kogoś bezinteresownie. Odpowiedział: nigdy. „Kompletnie nie dostrzegał wagi korzyści emocjonalnych, jakie płyną ze zrobienia czegoś altruistycznie. Był zszokowany, gdy na jedną z sesji bez powodu przyniosłam mu prezent, o którym, jak się zwierzył, marzył. Powiedział, że pierwszy raz ktoś, nie oczekując gratyfikacji, poświęcił swój osobisty czas, żeby coś dla niego zdobyć” – opowiada Sowińska. 

Skuteczne są też zaskakujące pytania dodatkowe, które pozwalają odkryć, że sukces klienta ogranicza się do konsumpcji na pokaz, dla otoczenia, ale naprawdę nie przynosi satysfakcji. „Gdy klient chwali się na przykład nowo nabytym superautem, pytam: a czy sprawiłeś już frajdę swoim dzieciom i zabrałeś je na przejażdżkę? Nie – przez pół roku jakoś nie znalazł czasu” – mówi Sowińska. „Okazuje się często, że klienci uprawiają jakiś sport, bo w ich środowisku wypada grać w golfa lub tenisa. Nie sprawia im to przyjemności, ponieważ robią to, co wypada, a nie to, na co naprawdę mają ochotę”.

Sowińska ocenia, że zburzenie fasady zajmuje zwykle od kilku do kilkunastu sesji. Niektórym zamiast regularnych sesji coach proponuje terapię szokową: Sabbatical Prosperity Coaching. Podczas dziesięciodniowego pobytu w USA uczestnicy odwiedzają m.in. Wielki Kanion, Zion Park i Monument Valley. „Dopiero oderwanie od codziennej rutyny i kontakt z monumentalną przyrodą robi na nich wrażenie, pozwala się odblokować i zastanowić nad sobą” – tłumaczy coach. 

Paul Pearsall pisze: „Zamiast gonić wciąż za oddalającym się szczytem, trzeba nauczyć się filozofii słodkiego sukcesu (Hawajczycy nazywają to po’okela), sukcesu dzielonego z innymi i poświęcania uwagi własnemu życiu oraz osobom, które kochamy”. Po etapie zidentyfikowania toksycznych relacji pora na ich zmianę: „Klient musi na nowo zbudować świadomość samego siebie i ponownie uruchomić funcję uczuć” – wylicza coach. „Na tym etapie klienci radykalnie zmieniają cele, z jakimi przyszli na coaching.

Zamiast deklarowanych na początku: lepiej przygotować się do awansu, dowiedzieć się, gdzie zmierza moja kariera, wpisują na przykład: nauczyć się emocjonalnie otwierać na innych, odkryć swoją prawdziwą pasję i czerpać z niej radość”. Dla jednego z jej klientów taką pasją okazała się fotografia artystyczna.

Choć coach prowadzi terapię „detoksykacji” od ponad piętnastu lat, wciąż dziwi ją, jak spektakularne efekty daje emocjonalne otwarcie klientów. „Odczuwa to nie tylko rodzina, ale i ich otoczenie zawodowe. Od współpracowników klienta słyszę najczęściej: on jest teraz innym człowiekiem, zdolnym do empatii. Sami klienci cieszą się z takich zmian bardziej niż z podpisania lukratywnego kontraktu. Potrafią zadzwonić w środku nocy i pochwalić się: Irena, dzisiaj przeprowadzałem trudną rozmowę z zespołem i wyobraziłem sobie, jak oni muszą się w tym momencie czuć. To nie było mechaniczne, czułem to, co oni, i starałem się im pomóc zaadaptować do nowej sytuacji. Inny, który wcześniej nie umiał przytulić córek, gdy jedna z nich wyjechała na obóz i po kilku dniach zagubiona chciała z niego wracać, na tydzień opuścił firmę i pojechał nad morze. Firmą kierował „na telefon i laptopa”, a po południu spotykał się z córką, szli razem na plażę, na lody. Córka została tak wzmocniona postawą ojca, jego wsparciem emocjonalnym, że postanowiła zostać na obozie” – opowiada coach.

Nowe zdefiniowanie systemu wartości sprawia, że „odtoksycznieni” klienci pozbywają się wielu krępujących ich lęków. „Jedna z moich klientek, pracoholiczka, wciąż bała się, że przestanie być najlepsza i zostanie zwolniona z pracy. Gdy odkryła, że praca nie jest najważniejsza w życiu, paradoksalnie stała się lepszym pracownikiem i jeszcze dostała awans” – mówi Sowińska. Inny klient przestał się bać jednego ze swych zagranicznych szefów. Zamiast tylko mu kadzić, zaczął z nim swobodniej rozmawiać: odkryli, że mają dzieci w tym samym wieku i wspólną pasję.

 

Nie dla moich dzieci

Emocjonalnie odblokowani klienci zaczynają ufać podwładnym i delegować na nich część obowiązków, a zyskany czas poświęcać rodzinie. Odkrywają, że ich blokady były też przyczyną różnych dolegliwości somatycznych, na przykład bólu niewiadomego pochodzenia, który samoczynnie ustępuje. Trudnym etapem detoksykacji jest poradzenie sobie z własną przeszłością, bo – jak zauważa Sowińska – jednym z podstawowych czynników, który sprzyja podatności na toksyczny sukces, jest doświadczanie w dzieciństwie poczucia, że żadne osiągnięcia nie wystarczą, by zyskać bezwarunkową aprobatę rodziców. „Narzucamy swoim dzieciom toksyczny model kariery. Uczymy je, jak współzawodniczyć, a nie jak być z sukcesu zadowolonym” – mówi Sowińska. 

Potwierdza to Joanna, 32-letnia prawniczka, o której znajomi nie bez przyczyny mówią „cyborg”. Joanna sypia pięć godzin na dobę, łącząc pracę w kancelarii i karierę naukową na uczelni. Ściany jej gabinetu szczelnie wypełniają dyplomy ukończonych kursów, nagród, stypendiów i grantów, które zdobywa. Rodzice z dumą chwalą się znajomym „robiącą karierę w Warszawie” córką. Sama Joanna rzadko bywa w rodzinnym mieście – tak łatwiej ukryć przed rodzicami, że jej szafka w łazience poza kolekcją butelek z perfumami skrywa też pokaźny zbiór leków. Nie jest w stanie zbudować stabilnego związku. „Pochodzę z małego miasta. Rodzice od początku stawiali mi wysokie wymagania. Ryczałam, gdy dostawałam czwórkę ze sprawdzianu, bo w domu słyszałam: stać cię na więcej, tylko najlepsi mają szansę się stąd wyrwać. Oni tam utknęli i przenieśli na mnie obsesję wyrwania się. Aby ją zrealizować, wciąż siedziałam w książkach, nie miałam ani prawdziwych przyjaciół, ani sympatii, bo na chodzenie do kina czy na imprezy – jak słyszałam od rodziców – nie warto było tracić czasu. Jakaś głupia szczenięca miłość mogłaby zrujnować ich plany co do mojej kariery. No i wyrwałam się, ale co z tego mam?” – opowiada Joanna.

Z demonami dzieciństwa warto się jednak zmierzyć, choćby po to, by nie przenosić na własne dzieci toksycznego modelu wdrukowanego nam przez rodziców. Dlatego Irena Sowińska od niedawna obok sesji detoksykacji prowadzi także warsztaty i seminaria Świadomego Rodzicielstwa, na których uczy rodziców, jak w podobny „sukces” nie wpędzić swoich dzieci.  

„Sukces najsłodszy jest dla tych / Którym nie wiodło się w życiu / Żeby docenić nektar / Trzeba się karmić goryczą”. Te słowa wiersza XIX-wiecznej amerykańskiej poetki Emily Dickinson mogą wskazywać, że życie jako pasmo sukcesów jest iluzją, której ulegamy. „Kropla goryczy” rozbija tę fasadę, a powrót do równowagi sprawia, że uczymy się doceniać to, co mamy, i się z tego cieszyć. 

 


Za szybko, za wcześnie jak dać sobie radę, gdy sukces uderza jak grom

  • Naucz się radzić sobie z bierną agresją. Szybki sukces sprawia, że stajesz się obiektem złośliwych komentarzy. Musisz mieć skórę nosorożca  i zignorować je. Nie próbuj się tłumaczyć i nie deprecjonuj swojego sukcesu stwierdzeniami typu:  „Po prostu miałem szczęście”. 
  • Poznaj prawdziwych przyjaciół. Omijaj tych, którzy robią złośliwe komentarze lub oczekują, że teraz będziesz ich wspierał finansowo. trzymaj z tymi, którzy naprawdę cieszą się twoim sukcesem.
  • Znajdź mentorów. Szukaj ludzi o wysokiej inteligencji emocjonalnej, którzy podpowiedzą ci, jak dawać sobie radę w trudnych sytuacjach, zarówno biznesowych, jak i osobistych. Naucz się rozpoznawać, kiedy jesteś przepracowany – nie bój się prosić o pomoc.  
  • Mądrze zarządzaj pieniędzmi. Hossa nigdy nie trwa wiecznie, zacznij oszczędzać już teraz. uważaj, w jaki sposób rozmawiasz z innymi o dochodach. Przyjaciele, którzy wciąż wynajmują tanie lokum, mogą nie mieć ochoty słuchać, jak drogi jest apartament, który właśnie kupiłeś. Gdy wychodzicie razem, staraj się nie snobować, nie wybieraj zbyt drogich restauracji. 
  • Właściwie oceń swój sukces. Zrozum, że rolę w jego osiągnięciu odrywają zarówno twoje umiejętności, jak i dobra passa. Nie przypisuj całości sukcesu tylko jednemu z tych czynników.