Troszkę ciemniejsi Polacy. Czy na Haiti żyją potomkowie polskich żołnierzy?

Historia o potomkach polskich żołnierzy żyjących do dziś na Haiti to mit. Takie samo prawo do nich mają Francuzi czy Belgowie

W 2010 r. tragiczne trzęsienie ziemie na Haiti nie schodziło z pierwszych stron gazet i otwierało wydania telewizyjnych wiadomości. Tu i ówdzie, a propos wysłania polskiej pomocy do tego najbiedniejszego na półkuli zachodniej, a dziś zrujnowanego kraju, ktoś przypominał, że z tym odległym zakątkiem świata łączą nas szczególne więzi.

A wszystko przez kłopot, jaki pierwszemu konsulowi Bonapartemu sprawiali – niepotrzebni po pokoju z Austrią i Anglią (1801–1802) – polscy żołnierze. Poczynając od 1797 r., setki oficerów ochotników oraz tysiące pańszczyźnianych galicyjskich chłopów wziętych w austriackie „kamasze”, a potem do francuskiej niewoli, służyło Francji w Legionach Polskich we Włoszech i w Legii Naddunajskiej.

Po wojnie stłoczono ich we włoskich garnizonach, gdzie mieli czekać na dalsze decyzje. W słonecznej Italii szeregi stopniały o jedną trzecią (do 10,6 tys.) – oficerowie odchodzili ze służby, szeregowi dezerterowali. Rozczarowani swym losem Polacy szemrali, policja donosiła o oficerskich kontaktach z włoską antyfrancuską opozycją…

Rozwiązaniem „problemu” zdawało się wysłanie Polaków na San Domingo (Haiti) do poskromienia czarnych mieszkańców wyspy, słynącej z produkcji cukru, bawełny, indygo i kawy. Już od stycznia 1802 r. ekspedycja generała Leclerca, szwagra Bonapartego, usiłowała wybić z głowy zwolennikom generała Toussaint L’Ouverture’a marzenie o niepodległości. Francja potrzebowała zysków z San Domingo. Początkowo Leclerc odnosił sukcesy, ale przywrócenie w maju 1802 r. niewolnictwa (zniesionego 8 lat wcześniej) wywołało wielki murzyński bunt.

Gdy na początku września Polacy dopływali do wyspy – a także w styczniu 1803 r., gdy lądowała 114. półbrygada – pogoń za „buntownikami” zamieniała się już w walkę z powstaniem czarnych. Zryw zakończy się rozbiciem Francuzów pod Vertieres (18 listopada 1803 r.) i ogłoszeniem niepodległości Haiti przez generała Jacques’a Dessalinesa 1 stycznia 1804 roku. Wcześniej na febrę zmarł Leclerc, a Francuzów zdziesiątkowali partyzanci i choroby.

Los Francuzów podzielili Polacy – z około 5,3 tys. 4 tys. zginęły lub zmarły od chorób, 500 – jako jeńców wcielili do armii Anglicy, ok. 200 wywędrowało na Kubę lub do USA. Tylko ok. 330 żołnierzy zawiozło do Europy wieść o klęsce. Pozostali osiedlili się na Haiti.

ROZBITKOWIE BRUDNEJ WOJNY

 

„Ci ludzie ciężcy i apatyczni, obcy naszym zwyczajom, w tak ogromnej odległości od swej Ojczyzny, tracą tu całą swą energię, nie mogąc podołać trudom marszów, i są przerażeni niebezpieczeństwami wojny kolonialnej, o której nie mają pojęcia. Jest niemożliwe użycie ich inaczej jak na garnizonach, a i to niebezpiecznie im powierzać” – skarżyły się na Polaków francuskie raporty.

Polska „miękkość” w boju oraz sporadyczne gesty zrozumienia dla powstańców przyniosły niespodziewany efekt. Bezwzględnie mordujący Francuzów i Mulatów Dessalines przyznał garstce Polaków specjalne prawa. Artykuł 12 haitańskiej konstytucji zakazał po wsze czasy białym nabywania dóbr, głosząc jednak (art. 13), że „poprzedni artykuł nie dotyczy tych białych kobiet, które zostały decyzją rządu znaturalizowane, ani też dzieci, które mogą się z nich zrodzić. Niniejszy artykuł odnosi się także do Polaków i Niemców, których znaturalizowano decyzją rządu”.

Legenda szybko wzięła rozbrat z faktami. Wielu Haitańczyków uwierzyło, że duży polski oddział heroicznie walczył u boku Dessalinesa pod Vertieres. To piękna wizja, oddająca cześć tym Polakom, którzy faktycznie wystąpili po stronie powstańców, tyle że niczym niepotwierdzona. Poszukujący polskich śladów na Haiti Reuel K. Wilson wspominał w 1986 r., że naukowiec z Port-au-Prince polecił mu pomnik upamiętniający odwagę Polaków pod Vertieres. Tymczasem na pomniku przedstawiono wyłącznie… czarnych generałów i żołnierzy.

Paradoks ten wyjaśnił dużo wcześniej zafascynowany dziejami Ameryki Łacińskiej i Karaibów Tadeusz Łepkowski. „Ponieważ Polacy mówili językiem zupełnie niezrozumiałym, podobnie jak część Murzynów niedawno przybyłych z Afryki (tzw. Kongosów) nie znających francuskiego, tym to czarnym ochotnikom mówiącym nieznanym językiem nadał Dessalines imię »Polaków«. Czy wynikało to z sympatii do naszych rodaków? Oczywiście”. Wedle polskich relacji z 30 legionistów, którzy dołączyli do powstańców, Dessalines miał utworzyć gwardię przyboczną.

Łepkowski sceptycznie oceniał dziennikarskie teksty mnożące polskich sojuszników Dessalinesa, których nie należało utożsamiać z 400– –450 żołnierzami pozostałymi na wyspie – 150 z nich miało zresztą dość szybko Haiti opuścić. Idąc za pracami haitańskimi, historyk przypomniał też, że przeważająca część Polaków pozostała na San Domingo jako jeńcy. „Nie przypuszczam, by w toku walk przeszło na stronę haitańską więcej niż ok. 120–150 osób. Co się tyczy dezercji, to w wielu wypadkach była mistyfikacją. Po prostu brano żołd i zaopatrzenie za zmarłych”. Prawda, że polskim jeńcom pozwolono pracować na wolności.

Ilu więc pozostało Polaków na Haiti? 250 czy 300? Dokładnie nie wiemy. Pod koniec XIX w. żyło tam ponoć ok. 50 rodzin noszących polsko brzmiące nazwiska bądź imiona. Do 2. poł. XX w. dotrwało ich jeszcze mniej, a i te – dziwne dla miejscowych – słowa ulegały zmianom. Zwykle nie były oficjalnie zapisywane, a ich prości niepiśmienni nosiciele je deformowali.

Polscy osadnicy utworzyli dwa główne skupiska: w położonej na zachodzie ok. 70 km od Port-au-Prince (protestanckiej!) wiosce Casale i w Fond-des-Blancs w sercu departamentu południowego. Do mniejszych skupisk należały znajdujące się na południu Port de Salut oraz St. Jean du Sud. To tam można było spotkać kolejne pokolenia polsko-haitańskich potomków o jaśniejszej skórze, jasnych włosach czy „słowiańskich” kościach policzkowych.

W latach 60. XX w. Łepkowski natknął się na licznych „polskich Mulatów”. Zrozumiał jednak, że przybył o pół wieku za późno, by uchwycić ich ewolucję. Mógł tylko odnotować specyficzną budowę ich chat (małe okna, ganeczki, kwieciste dekoracje zewnętrznych ścian).

Zmartwiony „spóźnieniem” historyk szybko przekonał się, że i tak miał szczęście. Gdy w 1969 r. ukazała się jego książka („Azjatycka i Afrykańska Ameryka”), część owych materialnych „polskich” śladów trwała już tylko na fotografiach. Albowiem w Wielki Piątek 1969 r. Casale zostało brutalnie spacyfikowane przez bojówki („Tonton Macoute”) haitańskiego dyktatora François Duvaliera, znanego jako „Papa Doc”. Zabitych liczono w dziesiątki. Bojówkarze i żołnierze spalili ok. 80 domów, a ich specjalnym zadaniem były gwałty na jasnoskórych kobietach. „Papa Doc” przywracał w ten sposób Haitańczykom afrykańskie korzenie.

POLSKA PAMIĘĆ

Siła legendy napoleońskiej sprawiła, że w polskiej pamięci skrzętnie zamieciono pod dywan palącą przed wkroczeniem Napoleona do Warszawy (1806) sprawę San Domingo. Wróciła wraz z publikacją „Popiołów” Stefana Żeromskiego. Pisarz odszedł od łatwego obrazu historii i wydobył te epizody walk Polaków u boku Napoleona, które zderzały się z ich nadziejami, a także problem feudalnej jeszcze wsi.

Z „Popiołów” biła fascynacja czasami Napoleona, ale krytycy zarzucali autorowi pesymizm, zagubienie bohaterów oraz napawanie się okrucieństwami. „Jego oblężenie Saragossy może obrzydzić każdemu sławę wojenną” – pisał publicysta Teodor Jeske-Choiński. W opowieść legionowego weterana – inwalidy Ojrzyńskiego Żeromski wplótł walki na Haiti, w tym wymordowanie polskimi bagnetami zbuntowanych czarnych żołnierzy.

Właśnie ten epizod wywołał polemikę i protesty przy wejściu na ekrany Wajdowskiej ekranizacji powieści (1965). Reżyserowi także zarzucano epatowanie okrucieństwem (ze względu na sceny w Saragossie podniesiono granicę wieku widzów), eksponowanie ciemnych stron napoleońskiej epopei, bezideowość bohaterów, a także „zniekształcenie treści ideowonarodowych” powieści. Historycy (w tym Łepkowski) twardo utrzymywali jednak, że wykłucie 400 czarnych „buntowników” to nie legenda.

Przypomnienie San Domingo wzmogło zainteresowanie tamtejszymi „Polakami”, nieliczni warszawscy podróżnicy przypatrywali się tubylcom o jaśniejszej karnacji i szukali swojskich nazwisk w książce telefonicznej. Przypomniano też los Faustyna Wirkusa, amerykańskiego sierżanta o polskich korzeniach. W latach 20. XX w. tubylcy z wyspy la Gonâve uznali go za reinkarnację haitańskiego cesarza Faustyna I. Konsul USA odnalazł żołnierza w roli kapłana voodoo, otoczonego haremem, w którym brylowały Mulatki: Maria Korzel i Andrea Rybak.

To już dawne dzieje. Kiedy w 1982 r. kanadyjska antropolożka zbadała Casale, znalazła zaledwie jedną mieszkankę o słowiańskim nazwisku (Hrelus Teluska, lat 105). Zaś w innych „polskich” wioskach mieszkańcy przysięgali, że są dalekim echem pobytu Francuzów i… Belgów. Gdy zaś po krótkiej wizycie Jana Pawła II w Port-au-Prince (1983) dwójka haitańskich uczonych wydała broszurkę o związkach z Polską, dowodem – poza twarzami kilku wieśniaków – były znane tylko owym „Belgom”, a nieznane czarnym tańce. Najbardziej słowiańskim była… czeska polka.
 

Więcej:haitiPolacy