Tylko nie Polaca! Wstydliwa historia Polaków w Ameryce Południowej

Na Polaków w Brazylii mówi się z francuska „Poloneses”. Jeśli jednak ktoś nazwie kobietę „Polaca”, czyli „Polka”, może dostać w twarz

Na prostytutki w Rio de Janeiro, Buenos Aires czy Montevideo zaczęto mówić „polacas” nieprzypadkowo, bo rzeczywiście pochodziły z Polski. Werbunek – chociaż pewnie właściwiej byłoby określić proceder naboru kobiet do domów publicznych – połowem, zawsze wyglądał podobnie. Do małych żydowskich miasteczek w Galicji bądź w Królestwie Kongresowym przyjeżdżał elegancki mężczyzna, który roztaczał przed rodzicami ładnych kobiet wizję lepszego życia ich córek w dalekim zamorskim kraju. Mówił, że dziewczyna będzie miała wszystko, czego jej potrzeba.

Będzie sprzątać w domu bogatej pani albo wyjdzie za bogacza i wraz z nim pojedzie do Argentyny, Urugwaju bądź Brazylii. Dziewczęta naprawdę stawały pod chupą, tyle tylko, że synagoga była fałszywa. Isabele Vincent, kanadyjska dziennikarka śledcza, w książce „Ciała i dusze” opisała przypadek 13-letniej Zofii Chamys z Warszawy, którą wypatrzył stręczyciel Izaak Buroski. Przekonał ojca, że dziewczyna jako pomoc kuchenna w Argentynie zarobi w miesiąc tyle, ile w Polsce przez sześć. Żeby wszystko odbyło się zgodnie z tradycją, Izaak z Zofią przed wyjazdem wzięli ślub.

Pic na wodę

„Mimo że ślub odbył się w pośpiechu i bez obecności przywódcy religijnego, rodzinie Chamys nie wydało się to niczym złym. Na przełomie XIX i XX wieku ceremonie takie były czymś normalnym w mniejszych i biedniejszych sztetlach, gdzie często nie było rabina. Uroczystość wymagała jedynie obecności jednego świadka narodowości żydowskiej i zazwyczaj była nazywana w jidysz »stille chuppah« – cichym małżeństwem. W obecności świadka, którym w przypadku Zofii był miejscowy szewc lub krawiec, Izaak ofiarował jej obrączkę lub pieniądze, a świadek ogłosił ich oficjalnie małżeństwem. Nie jest jasne, co dał Izaak Zofii w dowód swego »uczucia«, jednak wiele lat później policja odkryje, że nie było to pierwsze zawarte przez niego małżeństwo. I zawsze postępował podobnie. Rytualne małżeństwa nie były zgodne z prawem cywilnym, dlatego kobiety nie posiadały żadnej oficjalnej ochrony” – pisze Vincent w swojej książce.

Dalej historia uprowadzanych dziewczyn nabierała tempa. Wejście na pokład okrętu płynącego do Rio de Janeiro następowało w Marsylii, punkcie kontaktowym stręczycieli z całego świata. W tym mieście na południu Francji istniał nawet targ, gdzie sprzedawano i kupowano kobiety, który został zorganizowany przez rajfurów działających na pięciu kontynentach. Podobny targ, odpowiednio mniejszych rozmiarów, znajdował się w Rio de Janeiro, w jednym ze składów towarowych przy ulicy Uruguaiana – miejscu spotkań sutenerów. Polsko-brazylijski historyk i dziennikarz Ulisses Iarociński w swojej „Sadze Polaków” przytacza następującą relację z epoki: „W tym samym czasie, gdy stręczyciel posiada już kobietę w domu publicznym, szuka kolejnych, czy to drogą kupna, czy poprzez zawarcie małżeństwa. Są tacy, którzy mają pięć żon i ich córki, wszystkie one pracują jako prostytutki, zarabiając na ich nierządzie i okrutnie je karząc, gdy te nie zarobią odpowiedniej sumy”.

Kobiety – „żony” stręczycieli oraz te od nich zależne po przybyciu do Rio de Janeiro były kierowane do „domów nauki”. Tam dziewczęta przez 8–15 dni uczyły się „rzemiosła” od starszych stażem kurtyzan. Skutecznie łamano niepokorne – po takim „kursie” były już posłuszne sutenerowi. Gang, który zwabiał kobiety do Ameryki Południowej, działał legalnie jako Warszawskie Towarzystwo Wzajemnej Pomocy. Czasem sutenerzy po prostu nazywali się „Warszawa”. Wielu z nich mówiło po polsku, przez co silnie kojarzono ich z Polską.

Stacja Warszawa

Jeszcze w 1880 roku policyjnym służbom Cesarstwa Brazylii udało się wyrzucić z kraju 26 stręczycieli. Później organizacja okazała się zbyt silna. Do 1913 roku w samym Rio de Janeiro działało 431 burdeli, z których większość kontrolowali „warszawiacy”. Tolerowano tę działalność z dwóch powodów: w Brazylii, a jeszcze bardziej w Argentynie brakowało kobiet z Europy, dlatego popyt na płatny seks był niebotyczny. W końcu kiedy organizacja urosła w siłę, stać ją było na korumpowanie policji, a nawet wyższych urzędników państwowych. Przez lata wszechmocni alfonsi zastraszali kobiety do tego stopnia, że nie odważyły się składać skarg.

Wspomniana Zofia Chamys po tym, jak  „mąż” jeszcze w Marsylii zmusił ją do prostytucji, poszła na policję, ale funkcjonariusz w odpowiedzi na zawiadomienie o przestępstwie kazał jej „słuchać męża”. Nastoletnia jeszcze Zosia codziennie płakała i krzyczała, że chce jechać do domu. Buroski w końcu jej to obiecał i zabrał na statek. Ale dopłynęła tylko do Brazylii. Tam stręczyciel zawlókł dziewczynę do burdeli w Rio, kazał obsługiwać najgorszych klientów i katował ją. W Brazylii Zofia znowu jednak poszła ze skargą na policję i jej zeznania przetrwały, do dziś stanowiąc materiał historyczny.

Wolna pani Liberman

W byłej portugalskiej kolonii Brazylii działalność mafii nasiliła się po 1913 roku, gdy w Argentynie wprowadzono prawo wymierzone w handlarzy kobietami i stręczycieli. Wówczas około 2 tys. sutenerów i ich podopiecznych, w większości polskich i rosyjskich Żydówek, przeniosło się do Rio de Janeiro.

 

W Argentynie kobietą-symbolem walki z mafią handlującą żywym towarem stała się niejaka Rachela Liberman. Wraz dwoma synami w 1921 roku wyjechała do Argentyny do męża, który rok wcześniej przeniósł się w okolice Buenos Aires. Okazało się, że mężczyzna jest śmiertelnie chory i umiera. Aby utrzymać dzieci, Rachela wyjechała więc do Buenos, ale nie mogła tam znaleźć dobrze płatnego zajęcia, szybko więc wpadła w sidła stręczycieli. Kilka lat przepracowała jako prostytutka, ale potem chciała się wyrwać z rąk „opiekunów”.

Otworzyła sklep z antykami, który dość dobrze prosperował. Nie podobało się to rajfurom, którzy ciągle ją nachodzili, wymuszali haracze, a w końcu zażądali, żeby wróciła do domu schadzek. Rachela złożyła zeznania na policji, która wszczęła śledztwo w jej sprawie. „Warszawa” postanowiła wtedy działać po dobroci: w zamian za wycofanie zeznań skuszono ją obietnicą małżeństwa. Okazało się później, że jak w innych przypadkach, synagoga była fałszywa, a pan młody to alfons.

Liberman czuła się bezbronna wobec wszechpotęgi gangu, co najmniej raz znowu wróciła do prostytucji. W końcu kiedy okazało się, że nie odzyska pieniędzy, jakie zabrali jej sutenerzy, ponownie złożyła zeznania. Sprawa zakończyłaby się pewnie niczym, gdyby nie trafiła do Julio Alsogaraya, nieprzekupnego inspektora policji, który handlarzami żywym towarem interesował się już od dawna. Zeznania Liberman doprowadziły do wielkiego procesu, w którym skazano 108 osób. Dłuższe wyroki odsiedziały jednak jedynie trzy osoby – rajfurzy mieli koneksje tak wysoko, że wielu z nich ułaskawiono, co wzbudziło ogromne oburzenie. Dzięki zeznaniom Liberman prasa argentyńska opublikowała nazwiska alfonsów, a także określenia, jakich używali, np. ładne dziewczęta nazywali „sztukami jedwabiu”, a te mniej urodziwe „workami kartofli”. Prawdopodobnie proces był w ogóle możliwy, gdyż w wyniku zamachu stanu prezydentem został generał José Félix Uriburu, człowiek o niezwykle purytańskich poglądach. Za jego sprawą policja przestała się cackać z gangiem handlarzy kobietami.

Polska nie gorsza

Na celownik wzięły ów gang nawet polskie władze – w 1928 roku ambasador w Buenos Aires wymógł na mafii, aby usunęła z nazwy słowo „Warszawskie”. Odtąd gang oficjalnie nazywał się Towarzystwem Wzajemnej Pomocy Zvi Migdal – od imienia jednego z założycieli. W 1931 roku Polacy opracowali dla Ligi Narodów raport o handlu kobietami w Europie Środkowo-Wschodniej, który zawierał 500 nazwisk sutenerów zaangażowanych w proceder wywożenia kobiet do Ameryki Południowej. Nie wszyscy byli Żydami (choć ci stanowili większość), dawna „Warszawa” stawała się z czasem coraz bardziej międzynarodowa. Zvi Migdal, chociaż osłabiona, przetrwała do II wojny światowej. Przestała istnieć z oczywistych względów: po Holokauście zniknęły sztetle w centralnej i wschodniej Europie, skąd stręczyciele brali niewinne dziewczęta.

Wspólnota żydowska starała się odcinać od haniebnej działalności pobratymców, ale zwykli uczciwi ludzie byli zbyt słabi, aby przeciwstawić się „Warszawie”. Długo dyskutowano wśród Żydów w Argentynie i Brazylii, czy można brać pieniądze od mafii. W końcu uznano, że nie, choć często przyjmowano jednak duże sumy, np. na budowę żydowskiego teatru w Buenos Aires. Z czasem żydowskim emigrantom tak bardzo doskwierał zły stereotyp (policjanci każdego Żyda o polskim czy rosyjskim nazwisku uznawali za stręczyciela bądź anarchistę), że zupełnie odcięto się od handlarzy. I alfonsom, i prostytutkom zakazywano wstępu do synagog, nawet ubezwłasnowolnionych kobiet nie uznawano za ofiary. Gmina odmawiała prostytutkom godnego pochówku, dlatego kupiły kawałek ziemi w Inhaumie (dziś północna część Rio de Janeiro) i założyły tam cmentarz. Same dokonywały ceremonii symbolicznego oczyszczenia ciała i duszy swoich zmarłych „sióstr” przez powtórzenie nad zwłokami formułki: „Jesteś czysta, czysta, czysta”.

Pamięć o udziale polskich i rosyjskich Żydów w handlu kobietami nie miała zostać jednak wymazana. Powstało co najmniej kilkanaście scenariuszy filmowych o dziejach „Warszawy”, ale żaden nie doczekał się realizacji (zwykle po interwencjach producentów pochodzenia żydowskiego). Isabel Vincent wspomina, że natrafiła na zmowę milczenia. „Z tymi kobietami wciąż wiąże się wstyd. Kiedy wreszcie udało mi się trafić na ślad jednej z prostytutek i dotarłam do jej krewnych, nikt nie chciał ze mną rozmawiać. Dostawałam sygnały z gminy żydowskiej, żebym nie pokazywała tej hańby. Kiedy jednak książka w listopadzie 2005 roku ukazała się w Kanadzie kanadyjska Gmina Żydowska przyznała mi prestiżową nagrodę w dziedzinie historii” – opowiada Vincent. Z drugiej strony trzeba podkreślić, że ani Włosi, ani Francuzi – dwie nacje, które także były zaangażowane w handel kobietami (francuskie prostytutki uważano za najbardziej ekskluzywne) – nie dokonali rozliczenia z rodzimymi bandziorami.

 

Stereotyp kontra duma

Najbardziej jednak na legendzie „Polacas” – ze względu na to właśnie określenie – ucierpieli Polki i Polacy. Także Vincent próbuje przerzucić winę na Polaków i twierdzi, że kobiety wpadały w sidła sutenerów, uciekając przed biedą i antysemityzmem. Marny to argument, skoro Żydówki wywożone do Nowego Świata często nie znały innego środowiska niż żydowskie, a w Brazylii czy Argentynie Żydzi także spotykali się z nietolerancją.

 

Ulisses Iarociński uważa z kolei, że ludzie w Brazylii łatwo uwierzyli w niemoralność Polek, bo różniły się od kobiet kreolskich, Metysek i innych. Szokowały samodzielnością i hardością, przypisywano im więc bardziej „wyzwoloną” naturę. „Każde przejście Poleczki przez ulice i domy rodzin kurytybańskich [Kurytyba: miasto na południu Brazylii – przyp. red.] było wnikliwie obserwowane i wzbudzało wiele domysłów. Przyłapana na swym wiejskim atawizmie Polka zawsze okazywała się kobietą zbuntowaną, wywołującą zbiegowisko, wymuskaną i porywczą. Nie było bowiem balu, na którym by się nie pokazała, siniaki pojawiały się na wielu ramionach, gdy zgraje adoratorów walczyły o jej względy, nierzadko płacąc za to połamanym nosem” – pisano w „A República”, gazecie z Rio, 21 maja 1908 roku. W okolicach Kurytyby Polki były woźnicami – same dostarczały towary na miejscowy rynek z gospodarstw. Budziło to ogromne zdumienie i oburzenie, w efekcie kobietom woźnicom przypisywano niemoralne prowadzenie się. „Uprzedzenie sączyło się w sposób pozbawiony szacunku z moralnego punktu widzenia, wpisując się w wizję rasistowską.

Było tak, jak gdyby się chciało powiedzieć (i rzeczywiście tak mówiono), że niewierna Polka, jeszcze przed zamążpójściem, przestawała tylko z Murzynami” – pisze Iarociński. Odnalazł nawet zapiski sprzed stu lat, według których Polki masowo spółkują z żołnierzami. „To jedno z najniezwyklejszych zjawisk, widzieć połączenie, niewymuszone, przyjazne przymierze między naszymi żołnierzami, nierzadko czarnoskórymi i jasnowłosymi młodymi Polkami, przyjeżdżającymi do miasta w celu zarobienia pieniędzy na posag, zostawiającymi swych narzeczonych pracujących w kolonii” – napisał nieznany dokumentalista.

 

W obronie czci

Rozpustnice „etnicznie polskie” niewątpliwie istniały, tyle tylko, że ich liczba nie była znacząca na tle reprezentantek innych nacji w najstarszym zawodzie świata w Argentynie czy Brazylii. W latach 50. antypolskie stereotypy tak rozwścieczyły Edwino Tempskiego, polsko-brazylijskiego lekarza i deputowanego do regionalnego parlamentu, że postanowił przeprowadzić badania statystyczne w więzieniach i domach publicznych na terenie Parany.

W całym stanie Polacy stanowili ok. 10 proc. populacji, zaś wśród kryminalistów i prostytutek odsetek Polaków i Polek nie przekraczał 3 proc. Tempski wyśmiał w swoich pracach i obnażył niekompetencję historyków, którzy pisali o problemie „polskich prostytutek”.

Polonia brazylijska jednak do dziś musi borykać się z krzywdzącym stereotypem „Polki-nierządnicy”. Trzeba przyznać, że dzisiejsza Brazylia jest wyjątkowo poprawna politycznie, także w stosunku do naszych rodaków. Kiedy pojawiła się na rynku księgarskim książka „Jovens Polacas” („Młode Polki”) Ester Largman, autorki żydowskiego pochodzenia, została wycofana z księgarń. Ulisses Jarociński zarzucił autorce próbę „podzielenia się hańbą”, a on sam, w przeciwieństwie do innych polskich Brazylijczyków, uważa, że trzeba porzucić francuskie określenia Polaków i wrócić do słów „Polaco-polaca”. Objeżdżając południe kraju ze swoją książką „Saga Polaków” (w tytule „Saga dos Polacos”) – kilka razy omal nie został pobity, ale wierzy gorąco, że to słowo odzyska należną mu cześć.