Upadek domu Castano

W historii kolumbijskich paramilitares są wszystkie elementy dobrego thrillera: zemsta, zdrada, rzeki krwi, strumienie gotówki. A morał? Z rodziną wychodzi się dobrze tylko na zdjęciu

Kiedy zrozumiał, że go zabiją, Jesus Antonio Castano pocieszał się może myślą, że życie miał udane. Wychowany w biedzie, ciężko pracował, by stać się człowiekiem zamożnym, właścicielem 400-hektarowej posiadłości. Ale jego proste serce – serce kolumbijskiego chłopa bijące w rytmie tradycyjnych wiejskich wartości, bardziej cieszyła chyba świadomość, że zostawia po sobie 12 dzieci, szczególny dowód bożej łaski. A może wcale nie próbował się pocieszać. Zresztą kiepska to pociecha wobec tego, co jego pociechy zrobiły ze swoim życiem.

W IMIĘ OJCA

Od tego czasu upłynęło 28 lat. Kolumbia przechodzi obecnie przez swoją wersję lustracyjnej gorączki. W więzieniach znalazło się wielu prominentnych polityków. W niektórych sprawach zapadły już wyroki skazujące. Prokuratura zbiera dowody przeciwko kolejnym podejrzanym. Powód? Parapolitica. Pojęcie to odnosi się do systemu, w którym oficjalne życie polityczne jest fasadą, teatrem na potrzeby wyborców, gdy prawdziwe decyzje zapadają w zaciszach mafijnych gabinetów. Parapolitica jest jednak przede wszystkim zbitką dwóch słów: paramilitares i politica. Paramilitares to po hiszpańsku jednostki paramilitarne, czyli działające w porozumieniu z rządem i wojskiem uzbrojone bandy. Parapolitica w tym ujęciu to skutek opanowania polityki przez ludzi związanych z paramilitares. Ich marsz po władzę robi wrażenie. Najpierw w opanowanych przez siebie regionach Kolumbii obsadzali stanowiska polityczne od szeregowych urzędników po burmistrzów i gubernatorów. Z czasem rozciągnęli swoje wpływy, kreując na posłów i senatorów ludzi sobie posłusznych. Chwalili się, że 35 proc. składu poprzedniego kongresu to ich ludzie. Co gorsza jednak, wkręcili się także w centralne i strategiczne struktury państwa. O współpracę z nimi został oskarżony nawet były szef urzędu ochrony państwa, którego sypnął główny informatyk, skruszony paraco, jak potocznie nazywa się paramilitares, przyłapany na czyszczeniu historii przestępczych działań i nakazów zatrzymania swoich mocodawców. Paramilitares stali się państwem w państwie. I pomyśleć, że ich historia zaczyna się na hacjendzie Jesusa Antonio Castano, w momencie gdy rodzina dowiaduje się o jego śmierci.

Jesus Antonio Castano został zamordowany, bo nie udało się zebrać sumy, jakiej żądali porywacze z komunistycznej partyzantki FARC (Fuerzas Armadas Revolucionarias de Colombia – Rewolucyjne Siły Zbrojne Kolumbii). Istniejąca od lat 60. organizacja utrzymywała się z porwań dla okupu. Stopniowo traciła społeczne poparcie, romantyczny mit guerilli zaczynał się powoli kruszyć, a metody stawały się coraz brutalniejsze. „Jeśli któregoś dnia zdobędziemy pieniądze, których żądaliście, wydamy je na to, by was zwalczać” – poinformował emisariuszy FARC Fidel Castano, najstarszy syn Jesusa. Wkraczając na drogę zemsty, nie mógł wiedzieć, że obudzi siły, które wprawdzie zaspokoją jego głód odwetu po śmierci ojca, ale potem obrócą się także przeciw rodzinie Castano.

Na początku Fidel wraz z najmłodszym bratem Carlosem pomagali wojsku w tropieniu FARC. Z czasem zaczęli skrytobójczo mordować zwolenników guerilli przy cichym poparciu wojska. To dlatego, choć nazwali się Chłopską Samoobroną, szybko przylgnęło do nich pejoratywne określenie paramilitares. Organizacja początkowo miała charakter oddolnej inicjatywy, szybko jednak zaczęła się rozrastać i profesjonalizować. Z grupy zabójców zamieniła się armię. Do grupy braci Castano dołączyli sfrustrowani niemocą armii oficerowie, a finansowo zaczęli ich wspierać zamożni obywatele, pragnący ochronić swoją własność, a także zwykli ludzie, przerażeni rosnącym terrorem FARC. Wkrótce bracia Castano nawiązali współpracę z ludźmi z innych części Kolumbii, którzy także aktywnie pragnęli zwalczać komunistyczną partyzantkę. Być może inaczej potoczyłyby się losy ich prywatnej wojny, gdyby skontaktowali się z Pablo Escobarem, szefem kartelu z Medellín, dla którego zaczęli wykonywać brudną robotę. Później sprzymierzyli się z mafią i policją w ściganiu króla kokainy. Ten sojusz zmienił strukturę ich organizacji. Po śmierci Escobara w szeregach paramilitares pojawili się ludzie pokroju Diego Murillo Bejarano, znanego jako don Berna, gangstera z Medellín, albo plantatora i handlarza kokainy Hernana Giraldo. Świat obywatelskiej samoobrony spowiła mgła kokainowych oparów. Wojna zyskała nowy impuls – jej paliwem przestały być już tylko proste emocje: strach albo pragnienie zemsty. Dzięki pieniądzom z handlu narkotykami konflikt nabrał rozpędu.

ŻYCIE CARLITA

 

„Bądź grzeczny, bo zawołam Carlosa Castano” – tak na przełomie tysiącleci straszono niegrzeczne dzieci. Po śmierci brata Fidela, który zginął w początkach lat dziewięćdziesiątych w potyczce z partyzantami, najmłodszy z braci Castano zjednoczył rozmaite odłamy paramilitares pod szyldem AUC, czyli Zjednoczonej Samoobrony Kolumbii (Autodefensas Unidas de Colombia). Siedemnastotysięczna uzbrojona po zęby armia na terror FARC odpowiadała jeszcze większym terrorem. Przerażeni Kolumbijczycy stali się świadkami i ofiarami wojny FARC oraz AUC, które prześcigały się w okrucieństwach i masakrach ludności cywilnej. W 2000 roku Castano ogłosił gotowość do dialogu z rządem. Podjęcie rozmów w tym momencie było całkowicie naturalnym zwieńczeniem rozwoju organizacji. Niepokonani i potężni mogli stawiać warunki. Rozpoczęła się bezprecedensowa kampania PR. Castano udzielał wywiadów, opublikował nawet bestsellerową autobiografię zatytułowaną „Moja spowiedź”, do której pasuje raczej tytuł „Moja obrona”.

Przyznawał się wprawdzie do wypaczeń, przepraszał rodziny ofiar, ale jednocześnie stawiał się w roli jedynego sprawiedliwego, którego do działania zmusiły okoliczności. Atakował rząd za to, że zostawił ludzi samych wobec przemocy guerilli. Przede wszystkim jednak mówił o krzywdzie, jaką wyrządziły Słusznej Sprawie narkotyki. Z czasem jego ton stawał się coraz ostrzejszy. Krytykował komendantów, którzy sprzedali się mafii, wskazywał z imienia tych, którzy pod przykrywką AUC zajmowali się handlem narkotykami. Atakował głównie don Bernę i jego otoczenie. Za wszelką cenę starał się uwolnić od brzemienia przywódcy organizacji mafijnej. Co gorsza, robił sobie wrogów po stronie rządowej, twierdząc, że istnieje tak zwany Plan Birma, spisek służb specjalnych, wojska i mafii, które chcą przejąć władzę w kraju. Political fiction? Wobec historii dawnej współpracy tych trzech żywiołów dla wielu hipoteza ta nie brzmiała wcale absurdalnie.

Prawdopodobnie Castano prowadził wtedy negocjacje z Amerykanami i starał się o status świadka koronnego. Dlaczego postanowił zdradzić niedawnych podwładnych? Czy dlatego, że szczerze brzydził się postępującą infiltracją mafii? Czy dlatego, że jego pozycja w organizacji, którą stworzył, zaczęła słabnąć? A może dlatego, że po 20 latach wojny zakochał się i założył rodzinę? A może główny impuls do zmiany stanowiła choroba malutkiej córeczki, którą leczyć można było tylko w USA? Odpowiedzi na te pytania będą różne, w zależności od tego, czy ktoś ufa słowom Carlosa Castano, czy nie. Jednak z jego diagnozą, że mafia dołączyła do AUC, by za politycznym parawanem Słusznej Sprawy – obrony własności – prowadzić swoje brudne interesy, zgadzają się dziś wszyscy.

Carlos Castano wycofał się z negocjacji z rządem, które rozpoczęły się w 2003 roku. Zrezygnował z przywództwa w organizacji. Zaszył się w rodzinnych stronach, ale wciąż bombardował media swoimi rewelacjami. 14 kwietnia 2004 roku do jednej z jego posiadłości zajechało 50 uzbrojonych po zęby ludzi. To, co zdarzyło się później, było przez jakiś czas przedmiotem spekulacji. Zwolennicy spiskowych teorii twierdzili, że Carlos sam upozorował na siebie zamach, by zniknąć i oddać się w ręce Amerykanów. Inni widzieli w tym rękę don Berny i frakcji narkotykowej, którzy postanowili się go pozbyć, bo stanowił zagrożenie dla ich interesów. Od dwóch lat obowiązuje inna wersja. Opowiedział ją dawny podwładny Carlosa, alias Monoleche, czyli „Mlecznobiały”, dowódca komando, które przybyło go zlikwidować. Po krótkiej walce złapano Carlosa, a Monoleche przystawił mu rewolwer do głowy. „Z czyjego rozkazu?” – spytał Castano. Monoleche podał imię, odczekał chwilę i nacisnął spust. Odczekał, bo chciał chyba, by Carlos poczuł, zanim kula roztrzaska jego głowę, że jest w przedsionku piekła.

MÓJ BRAT KAIN

Po długich i nerwowych negocjacjach paramilitares dobrowolnie złożyli broń i oddali się w ręce władz. Na wolności pozostał tylko jeden z dowódców – Vincente Castano, brat Fidela i Carlosa. Nieznany szerokim rzeszom Kolumbijczyków, zawsze w cieniu Carlosa. Jednak z relacji innych komendantów wyłania się nowa historia organizacji. To Vincente – twierdzą przywódcy AUC – rządził paramilitares i był ich mózgiem.

Przypisują mu autorstwo strategii wciągnięcia narkotykowych baronów do organizacji, na mocy franszyzy – sprzedaży prawa do posługiwania się symbolem AUC. Może więc to nie mafia wciągnęła braci Castano w swoje trzewia i zatruła ideę samoobrony, tylko Vincente Castano uległ pokusie narkodolarów i okazał się geniuszem świata przestępczego? Ale to nie koniec mrocznej legendy Vincente Castano. To jego właśnie wskazał Carlosowi Monoleche jako autora rozkazu egzekucji.

Historia wydaje się nieprawdopodobna. Tymczasem w miejscu ujawnionym przez „Mlecznobiałego” wykopano szkielet mężczyzny, który z wysokim prawdopodobieństwem uznano za doczesne szczątki Carlosa Castano. Oliwy do ognia dolali inni komendanci, twierdząc, że Carlos zamordował wcześniej swojego brata Fidela po kłótni o kobietę, a jeszcze wcześniej Fidel doprowadził do samobójstwa siostry. Taka wersja dziejów domu Castano wydaje się po prostu sprytnym wybiegiem dawnych podkomendnych, którzy chcą przypisać wszystkie winy tym, którzy nie mogą się bronić. Trochę bardziej skomplikowaną wersję odpowiedzialności za śmierć Carlosa przedstawił H.H. – inny z podwładnych domu Castano. Stwierdził on, że Vincente rozkazał zabić Carlosa, ale po to, by ocalić wpływy domu Castano. Gdyby tego nie zrobił, twierdzi H.H., zginąłby i on. Taka interpretacja podsyciła z kolei spekulacje, czy paramilitares są ostatnimi w łańcuchu odpowiedzialności za zbrodnie, czy przypadkiem nie kryją się za nimi jeszcze potężniejsi mocodawcy?

Proces pokojowy z AUC budził od początku wiele wątpliwości. Za cenę zmniejszenia wyroków paramilitares zgodzili się wypłacić odszkodowania na rzecz rodzin ich ofiar, a także opowiedzieć prawdę o swoich zbrodniach. Realizacja pierwszego postulatu przeciąga się w nieskończoność, komendanci za to chętnie sypią swoich dawnych politycznych wspólników. Rodziny ofiar nie mogą się pogodzić, że mordercy domagają się łagodnych kar. Mimo to deparamilitaryzacja Kolumbii postępuje. Najpotężniejsi z komendantów AUC, wśród nich don Berna i Hernan Giraldo, zostali wywiezieni na mocy ustawy ekstradycyjnej do USA, gdzie czekają na wyroki w sprawach o przemyt narkotyków. Ich polityczni stronnicy siedzą w więzieniach.

Z dwanaściorga dzieci Jesusa Castano okrutna wojna domowa zabiła już pięcioro. Niedawno do prokuratury zgłosili się dwaj ochroniarze Vincente, twierdząc, że ich szef został zamordowany.